wtorek, 30 października 2018

Lepiej nie być bohaterem


Część druga, ciąg dalszy historii wujka Lilki.

Pamiętacie jeszcze losy lotnika z dywizjonu 305 i 307, mojego wujka, który wcześniej został Hubalczykiem?
Dla przypomnienia, TUTAJ.

Wojenne losy wielu ludzi bywały bardzo zagmatwane i ciekawe (wiele z Was ma do opowiedzenia bardzo interesujące, rodzinne historie). Nierzadko zdarzało się, że w wyniku splotu okoliczności zostawało się bohaterem.
Jak się okazało, zmaganie się z życiem w powojennej Polsce niejednokrotnie było równie trudne jak sama wojna.
Poszukując jakichkolwiek informacji o wujku, niechcący wtargnęłam w życie pewnej młodej kobiety. W momencie wymiany korespondencji wnuczka naszego bohatera miała około trzydziestu lat.
Wahałam się oczywiście czy napisać o samobójstwie jej babci (czyli żony naszego bohatera), ale skąd miałabym się dowiedzieć czegoś więcej, jeśli nie od najbliższej rodziny? W końcu minęło tyle lat… Piszę… Trudno, najwyżej korespondencja się urwie… I dostaję odpowiedź po kilku dniach:

Samobójstwo mojej babci nie jest tajemnicą (ale raczej wolę o tym nie pisać od razu w pierwszym mailu).

No ale po kolei.
W lipcu 1947 roku nasz bohater wraca do Warszawy. Oficerowie dostawali wtedy przydziałowe mieszkania w bardzo dobrych lokalizacjach i o dobrym standardzie (jak na tamte, ubożuchne czasy). Żeni się z dobrze zapowiadającą się aktorką (babcią mojej korespondentki). 

Jak pisze moja korespondentka, pani K. :

Moja babcia była bardzo wrażliwą kobietą, dobrze zapowiadającą się aktorką i wyszła za bohatera.


Jest już czerwiec 1948 roku. Po powrocie z Anglii oficerowie utrzymują ze sobą kontakt. Spotykają się w mieszkaniu jednego z pilotów. Okazuje się, że to tzw. kocioł (nomenklatura jeszcze z lat okupacji), pułapkę zastawia UB i wszyscy zostają aresztowani. Przyczynkiem miał być jeden z oficerów, któremu udowodniono szpiegostwo i który został za swą działalność stracony. Żaden z pozostałych oficerów nie miał pojęcia o jego szpiegowskiej aktywności. Nasz bohater zostaje aresztowany na cztery lata, jego świeżo poślubiona żona również (przyszli do "spalonego" mieszkania prosto z kościoła, gdzie właśnie wzięli ślub) - tylko dlatego, że akurat była jego żoną - trafia do więzienia na dwa lata. 

Pisze pani K.:

Jaka była "przed" (tzn. babcia - przypis mój) wiem tylko z książki Stanisława Krupy. Żałuję też, że za późno się za to zabrałam bo mogłabym go spytać osobiście o babcię jaka była, ale zmarł około 2010 jak podaje IPN - polecam za to Pani lekturę, otwiera oczy na to co działo się i jak wyglądała rzeczywistość przetrzymywanych). (...) Na pewno 2 lata w Pawilonie X na zawsze zmieniły jej psychikę.

Wchodzę natychmiast na Allegro, za psi grosz wyszukuję książkę i po osobistym odbiorze w Warszawie, natychmiast czytam. Jeden rozdział poświęcony jest babci pani K. (żonie naszego bohatera). Nie czyta się tego dobrze. Trudno mi się pozbierać po tej lekturze. Wtedy przeczytałam tylko ten jeden rozdział.


Oto fragment, pisze autor, Stanisław Krupa:
Tytułowa bohaterka tego rozdziału (…) była moim sparring partnerem w sztuce stukania z drugiej celi (więźniowie porozumiewali się stukaniem –  przypis mój). A i stukała znacznie sprawniej (...) ona pulsowała wręcz żywiołowym temperamentem. Nie umiała się pogodzić z beznadziejnością więziennych dni, z prostackimi szykanami naszych stróżów. Sądzę, że owa pasja stukania to swoisty rodzaj buntu.
W. (babcia pani K. - przypis mój) była studentką Wyższej Szkoły Teatralnej. Do żadnej konspiracyjnej organizacji nie należała. W czasie okupacji była za młoda, po wyzwoleniu polityka jej nie interesowała. Nieraz pytała: „Powiedz, za co te łobuzy mnie tu trzymają?”

Jak wykazała przeszłość - jej jedynym „przestępstwem” było małżeństwo z oficerem RAF-u. Notabene wzięli ślub tuż przed aresztowaniem. W ramach poślubnej wizyty odwiedzili (...) też oficera RAF-u (…) Nie wiedzieli, że (…) został zatrzymany pod zarzutem szpiegostwa, że w jego mieszkaniu na Filtrowej jest "kocioł" i że każdy kto przekroczy próg tego mieszkania to "agent wywiadu". Prosto z tej niefortunnej wizyty zawieziono ich na Mokotów (tak się mówiło o więzieniu na ulicy Rakowieckiej – przypis mój).
Wybaczcie, że daruję sobie opis fragmentu po przesłuchaniu. Rozdział kończy się tak:
"Znacznie później usłyszałem, że W. po trzech latach (niezgodność - przypis mój) więzienia wyszła na wolność, bez rozprawy, nie było podstaw do wniesienia aktu oskarżenia."

Tak. Pamiętam opowieści rodzinne, fragmenty, strzępki rozmów (byłam małą dziewczynką, a rodzina dalej o tym dyskutowała (i złorzeczyła na wszystkich dookoła), jakie nieszczęście ich spotkało, tę parę po ślubie. Nie wiedząc o istnieniu książki Stanisława Krupy, napisałam do pani K. i zapytałam, czy wie o samobójstwie babci. Treść odpowiedzi tylko potwierdziła moją bardzo niekompletną wiedzę.

I teraz wracamy już do czasów współczesnych i do korespondencji z panią K. :

Na pewno dwa lata w Pawilonie X na zawsze zmieniły jej psychikę (babci pani K. - przypis mój), mama... ma takie dziury w pamięci, że niby pamięta że babcia była często w psychiatrykach, ale jak spytam, to kto się tą małą dziewczynką, którą wtedy była zajmował, to nie umie powiedzieć, mówi - jakieś kobiety, ciotki - ona nie wie. Pamięta jak wpadało SB i zabierali wszystko co było cenne, dokumenty etc. Choć głownie pamięta, że bił ją brat, bo tak mu matka kazała, jak ojciec (nasz bohater- przypis mój) nie widział. Podobno dziadek do najwierniejszych nie należał (co może być też wynikiem "nowej osobowości" babci po przejściach). Pod koniec życia żył z inną kobietą. Babcia nienawidziła mamy, bo obwiniała ją, że będąc z nią w ciąży jej mąż zdradził ją i ma dziecko na mieście, (ponoć znalazła zdjęcie dziewczynki kropka w kropkę podobną do mojej mamy - w tym samym albo podobnym wieku). Powiesiła się w piwnicy, w mieszkaniu na… gdzie mieszkała z moją mamą i jej bratem zostawiając list, że to przez moją mamę. Moja mama miała wtedy 17 lat.

Zapadam w długą medytację… Boże…
Ciotki, które się nią opiekowały… to mogła być również m.in. moja mama i jej dwie siostry…
(Moja Mama i jej siostry były ciotkami dla mamy (żony bohatera) mojej korespondentki, pani K. Jej pradziadek i mój dziadek to rodzeństwo).

No i zakończenie z korespondencji z panią K.:


Z wykształcenia jestem psychologiem i mnie najbardziej interesowało z tej całej tragedii rodzinnej, jak to wszystko było, żeby zrozumieć moją mamę. Dlaczego jest jaka jest, dlaczego była taką, a nie inną mamą i jak ja wiedząc to wszystko po kilku latach terapii własnej mogę to uciąć i sprawić, żeby moje dzieci już nie niosły ze sobą tego wszystkiego. Ile rzeczy trzeba nazwać, odkłamać i ujawnić, żeby nie psuło życia kolejnym pokoleniom. Ta tragedia rodzinna to taki rodzinny trup w szafie, mam zamiar go wyjąć (jeśli znajdę odpowiednio dużo informacji w aktach IPN). Nie jestem zapewne jedyną, która jako kolejne pokolenie niesie ze sobą coś co dawno powinno zostać pochowane. Moja mama mówi że ona już pochowała "tę tragedię" rodzinną. Ale zachowuje się dalej jakby miała te 10-20 lat i jak się ją dobrze podpytać to nie umie wybaczyć. Ja jej wybaczyłam to, jaką była mamą, całe życie pogrążoną w depresji, bez emocji, odcięta od świata, od dzieci. Tylko że to wcale nie rozwiązuje 100% problemu. Bo co mam zrobić ze swoim nieudanym dzieciństwem? Ze swoją depresją "wrodzoną", nieufnością i lękami wypitymi z mlekiem matki? Tak naprawdę muszę się z tym zmagać każdego dnia, już dorosła kobieta. Przeszłam już swoją terapię, żeby chronić moje dzieci (właśnie się spodziewamy pierwszego). Ja przypuszczam, że takich jak ja jest wiele osób w naszym kraju, co próbują ustalić dlaczego czują i jest im w życiu jakoś tak nazwijmy to, niekomfortowo. Jeśli uda mi się zebrać pełen pakiet materiałów, żeby opisać studium przypadku "takiej rodziny" na przykładzie mojej, to może to i gdzieś opublikuję.
 ***
Grób rodzinny naszego bohatera i jego żony znajduje się w Pyrach, a więc rzut beretem od mojego miejsca zamieszkania. Każdego roku, od momentu tej korespondencji, odwiedzam ich tam i rozmawiam z nim w myślach. Ten dzień właśnie nadchodzi…

sobota, 27 października 2018

Sen mara...


Opakowana znów miała sen. Istny z niej gejzer snów! Mam nadzieję, że proroczych - jubiler na pewno coś znaczy!
No i miło jest, że ktoś o mnie śni!
***
Miałam sen, że ho, ho!
Postanowiłaś, że powinnyśmy obie (tylko) razem zamieszkać i mnie wlokłaś po różnych mieszkaniach gdzieś w jakimś mieście… I co mieszkanie, to mi mówisz – nieco zaambarasowana – że to twoje… nie, wasze i że trzeba to rozwiązać i czy mi się podoba. Co mieszkanie, to gorsza landara, w jednym tynk w środku odłaził i były tam wydłubane dziury, w których rosły drobne, śliczne roślinki, a ty udawałaś, że nie ma żadnych dziur, gdzie tam, to taka dekoracja ściany z żywymi roślinkami przecie, a ja wyraźnie widziałam na przestrzał do drugiego mieszkania, które nie miało ściany na dwór W OGÓLE. Potem, jako że kręciłam nosem, pokazałaś potencjalne mieszkanie, którego wartościowym punktem miało być to, że znajduje się NAD JUBILEREM!!! Do tego mieszkania wtargnął TEN z TĄ, myśmy na nich WCALE nie patrzyły, on coś burknął arogancko, usiadł z TĄ na tapczanie i zaczęli się całować – my się nie ruszamy, oni też nie i tak się przeczekiwaliśmy, potem trzeba było iść na autobus z dworca autobusowego jak we Wrocławiu w latach 60… i jeszcze inne dziwne rzeczy były, ale nie pamiętam. Te wszystkie mieszkania były albo twoje albo wspólne z TYM, a ja dyskretnie się zastanawiałam dlaczego nie chcesz kupić Prosiaczkowa, przecież ze sprzedaży tych mieszkań (szczególnie tego nad jubilerem, hrehrehrehre), a były one ponoć atrakcyjne (choć tak naprawdę obie wiedziałyśmy, że nie są) i za to kupiłabyś Prosiaczkowo i zrobiła z niego pałac z kolektorami słonecznymi… nie pytaj, rhrehrehre.
To tu - jubiler jest za kratami z prawej
Co do mieszkania nad jubilerem to dodam, że było to w Londynie, prawie wizawi najlepszej tureckiej restauracji na świecie (no, może poza Turcją), I w ogóle dzielnica mocno turecka, a ulica bardzo, i jubiler po turecku jest bardzo podobnie. I napis we śnie był turecki.

Możemy dłubać wyciąg na wybieranie co lepszych świecidełek. Zaczątek jest, przez te dziury w tynku zakamuflowane porostami.

środa, 24 października 2018

Ach śnij kochanie...


Opakowana miała sen. Sen niezwykły, kolorowy i fabularny. Uznałyśmy, że nie może odejść w zapomnienie. Przeczytajcie do końca, obiecuję niezwykłą pointę!

***

Przyśniło mi się, że musiałam pojechać gdzieś tam uzgodnić pracę, do której zostałam przyjęta. Już miałam ją w zasadzie, ale pani, która mnie najmowała, nalegała, żebym przyjechała - podpisać i się poznać.
Dojechałam z dużym zapasem czasu, doszłam (dlaczego doszłam a nie dojechałam???) do skrzyżowania, tuż przed którym była piekarnia (UKejowa), z kawą i różnymi bułeczkami etc. na ciepło. I ławy i stoły. I długa kolejka, ale stanęłam, a tu gościu przede mną mówi - tam, po drugiej stronie ulicy też jest taki przybytek, ale - patrzaj pani - zero klientów, bo nie mają tej ławy i
stołu… Trochę zgłupiałam, bo nikt kto u nas kupował nie siadał, ale co tam. Potem sobie myślę, że ja właściwie nie wiem dokąd mam iść! Za ławami/stołami jakiś zaułek, no to poszłam, a tam… coś jak przecudny dziedziniec à la dziedziniec Ossolineum z blogu Marii! Patrzę ci ja w prawo, a tu cała ściana, drewniane wielkie drzwi i ziemia, usłane są liśćmi jesiennymi - wszystko jest jasno granatowe, w najpiękniejszym odcieniu z możliwych. Postawiłam na tym moją walizkę niebieską i torbę podróżną, też niebieską, a w cieniach, słońcu i przy tych liściach i w ogólnej niebieskości - nie było ich widać. Czyli mogę zostawić, a nie taskać i iść szukać tego miejsca.
W tym momencie drzwi się otwierają i wychodzi wysoki, przystojny mężczyzna, więc się go uczepiłam, gdzie jest to miejsce, i że ja tu mam na papierku napisane i zaczęłam robić potworny bałagan w torbie pełnej karteluszków i paragonów. I one wszystkie usiłowały wylecieć z tej torby.
Gościu okazał się sympatyczny, zagarnął mnie i moje bagaże (które jednak zauważył, hrehre), do wnętrza, które wyglądało troszkę jak podziemne bunkry sztabu generalnego jakiegoś, co to rury lecą pod niskim sufitem etc. etc. Cały czas rozmawiamy, bo trzeba ustalić dokąd mam iść! I on mówi, że nie wie, ale jego kolega na pewno będzie wiedział.
Nagle ukazuje się facet podobny do pierwszego, przystojny, leciutko nieśmiały, w taki seksowny sposób. Ja dalej jak pijawka czepiam się pierwszego, że niby on wszystko wie, a on, że kolega wie lepiej. I widzę jak kolega mi się przygląda z leciutkim uśmiechem i że oczywiście, on się mną zaopiekuje, zaraz mi pokaże gdzie iść.
Ja za to wpadam w panikę, że nie zdążę. On na to, nie martw się, wszystko będzie dobrze i nagle daje mi prezent i nie patrząc na mnie, kładzie go na wierzchu mojej torby.

Było to jaskrawo białe od nowości koło od skutera...

Do ręki dał karteczkę, mówi - jak możesz to przeczytaj i ja wiem, że to jest wiadomość i numer telefonu. Wkładam do kieszeni.
Zabieram torbę z kołem od skutera na wierzchu i wiem gdzie mam iść, ale nie zajrzę do kieszeni… nie… nie mogę, nie! Sięgam do kieszeni i… budzę się.

Poprzedniej nocy intensywnie przed snem myślałam o kieszeni i karteczce i o facecie. I co mi się przyśniło? Biało czarny pies, który pragnął seksu ze mną - nie zostawił mojej nogi nawet na moment.


xxxxxxxxx

P.S. Nie piłam, nie jadłam podejrzanych grzybów, więc skąd, do cholery, ten skuter???

niedziela, 21 października 2018

Poniekąd kontynuacja

Najsampierw odpowiem na liczne pytania zadane w komentarzach i wybieg sam się zrobi. Otóż:
Rabarbaro, cieszy mnie bardzo Twój nowy kot w giemzowych trzewiczkach, zdjęcie chciałoby się zobaczyć! Możesz słać mi mailem, a ja pokażę Kurom tutaj.
Kamienie na gumienku 2 są wklejone w beton, i dobrze, nie będą się osuwać.

Gorzka, dzyndzelindze na planie u góry po prawej, jakże trafnie przetłumaczone przez Agniechę na komórkę na rower, to stan sprzed rozbudowy domu. Kosztem garażu i dzyndzelindze dobudowano pokój, co na tym planie nie jest ujęte.

BDB, tylko popatrz jak fajnie nie mieć kuchni! Od razu ma człek dużo więcej czasu! Sonic dobrze mówi, że czajnik mogę postawić wszędzie, a whisky kupię w sklepie.

Opakowana, przy wejściu głównym do willi Curiosa zamierzam dobudować niewielki wiatrołap dla ochrony przed zimnem - jak sama nazwa wskazuje - oraz w celu powieszenia kufajki i zostawienia kamaszy, żeby mi na salunach się nie walały. Będzie to rodzaj śluzy dla zimna i kotów. A wyjście na taras dostanie dodatkowo siatkowe drzwi - co do rozwiązań technicznych - się zobaczy.

Krzyżyki postawiłam gdzie trzeba. Mieli mnie na liście i na szczęście obyło się bez problemów, bo już byłam przygotowana na strajk okupacyjny. Ludzi było mnóstwo i to wszędzie. Rozmawiałam z różnymi znajomymi i u nich było podobnie. MM. nawet stała w kolejce, a ja nie miałam gdzie zaparkować. Wstąpiła we mnie nadzieja z otuchą, ale liczby mówią co innego i trochę otucha mi podupadła. Wobec tego udałam się ze spontaniczną wizytą do koleżanki, gdzie spędziłam miłe dwie godzinki. Włos utrefiłam, to musiał się zamortyzować.  W lokalu wyborczym nikt nie zauważył.
Pogoda zrobiła się śliczna, więc (też spontanicznie) wstąpiłam na Maltę. Malta to jezioro w centrum Poznania, a wokół niego kompleks rekreacyjno-sportowy i ZOO w pobliżu.
Takie tam widoczki znad jeziora:

Na Malcie odbywają się różnej rangi zawody kajakowe, stąd pełno dzyndzelindze na wodzie.



 Na nartach można pojeździć:


Na sankach:



I na karuzeli:

środa, 17 października 2018

Objaśniam!

Nie mam wyjścia, wybieg trzeszczy w szwach, komentarze uciekają, a myślałam, że jeszcze z jeden dzień się uda...
Jak już wiecie, wszystko formalnie załatwione w sensie kupna, teraz czeka mnie trochę biegania po urzędach, żeby tamtejsza gmina wiedziała, że ja to ja!
Zadajecie mnóstwo pytań, więc spróbuję objaśnić Wam z grubsza sytuację. Okazało się, że działka ma prawie pięćset metrów, a nie czterysta. Taras patrzy na południowy zachód, kuchnia i łazienka na wschód, pokój ze skosem na południe, sypialnia - jak taras. Takie usytuowanie wydaje mi się optymalne. Działka i całe osiedle jest położone w lesie, stąd mech, ale tylko na obrzeżach - słońce tu zasłaniają duże drzewa. Zupełnie mi to nie przeszkadza - ogród od strony tarasu, sypialni i w ogóle centralnie jest dobrze nasłoneczniony. Byłam tam w ostatnią sobotę przy pięknej pogodzie i wygrzewałam się na tarasie. Nie ma śladu wilgoci nigdzie i mam nadzieję, że to nie jest kwestia tegorocznej suszy. Na dachu leży tzw. płyta obornicka, tzn. blacha z warstwą wełny mineralnej w środku. Dodatkowo szczyt jest pokryty papą. Sufity w części domu są ocieplone od wewnątrz. Jasne że trzeba się wnikliwie wszystkiemu przyjrzeć i zrobić co konieczne, ale z tym się liczę.
Nie mam jeszcze pewności co zrobię z buazerią w sypialni. Na pewno wywalę ją z korytarza, w reszcie domu na szczęście jej nie ma. A więc nie ma tego tak dużo w sumie. Sufity zostają, a co do koloru, na razie nie wiem.
Sofę postanowiłam kupić - o ile jeszcze będzie. Wbrew rozsądkowi i kudłom. Ona spać mi nie daje i cięgiem o niej myślę. Poza tym cokolwiek i w jakimkolwiek kolorze to będzie, i tak będzie okłaczone i nie tylko.
Nie wiem jeszcze co zrobię z kuchnią i łazienką - rozbuduję, dobuduję, wyburzę ścianę? Pomysł przyjdzie z czasem.
Nie mogę tam przeprowadzić się natychmiast i zostawić tutejszego gumienka odłogiem i bez nadzoru. Lokatorka raczej zbyt długo miejsca nie zagrzeje, bo zdaje się, że interesa jej podupadają. Musimy z MM. przedsięwziąć stosowne kroki w kwestii domu, a to wymaga czasu i mnóstwa formalności. Bardzo chciałabym przeprowadzić się z wiosną, a w międzyczasie, o ile pogoda pozwoli, zrobić tam co nieco. Nie mogę pojechać tam teraz np. na kilka dni ze względu na zwierzęta. Frodo i Wałek fatalnie znoszą jazdę samochodem, ale to jakoś dałoby się przeskoczyć, to nie tak daleko. Ale co z kotami? Okna tam nieosiatkowane, to po pierwsze. Nie chcę iść w koszty zanim nie zdecyduję, czy dom trzeba ocieplić. Poza tym nie chcę ich targać w tę i nazad i fundować im tego stresu co kilka dni. I w ogóle będę działać ze spokojem, ale też bez zbędnej zwłoki. No i na razie nie mam klucza, bo poprzednicy muszą się stamtąd wyprowadzić. Chcą to zrobić ras-ras, tym niemniej nie w ciągu trzech dni.
Bardzo podoba mi się propozycja Agniechy, żeby zostawić Łuk Karwowskiego w charakterze Łuku Triumfalnego nad (moją) Rzeczywistością. Hrehre, ze stosownymi inskrypcjami i datami! A nawet z dedykacją!
I objawiła się nam Nowa Kura, Nupkowa. Jak wynika z komentarzy, w kurniczym temacie wie wszystko i sama się przyznała, że jest z nami od bardzo dawna. Czołgiem Nupkowa!
Zdjęć dziś nie będzie, bo nie mam nic nowego, a sprawa aparatu i jego (nie)naprawy wymaga odrębnego opowiadania. Tak się dziś wkurzyłam, że dałam dziadom termin do jutra, a jeśli nie, obsmaruję ich na fb. I zrobię to!
Jeśli o czymś zapomniałam, wolno pytać!

Taki jest plan:

Mój:
 I profesjonalisty:

niedziela, 14 października 2018

Idzie nowe...

Pracowity i przepiękny (przynajmniej meteorologicznie) weekend dobiega końca. Wczoraj wybrałam się rzucić pańskim okiem na włości, jako że jutro w tej sprawie godzina zero - ostatnia szansa, aby, jakby co...
Rozejrzałam się, zadumałam, opukałam, pomierzyłam (do wnęki w ścianie moja stara szafa się zmieści). Pootwierałam i poodsłaniałam okna, wpuściłam powietrze i słońce - od razu dom się ożywił! Posiedziałam na schodkach w ogrodzie (okazuje się, że ma prawie pięćset metrów, a nie czterysta) i zakochałam się w nich (w schodkach). Jakoś ich nie zarejestrowałam przy poprzedniej wizji lokalnej. Tylko popatrzcie:
I w tej ścieżce:


Na końcu ścieżki posadziłam bergenię



Wokół studni miały być hosty, ale nie pamiętałam, że tam są kamienie, beton i to ustrojstwo z hydroforem. Hosty wylądowały więc w innym miejscu.
Pełno tam omszałych kamieni, w końcu to las. Lubię mchy, tam gdzie ich za dużo, trochę się oczyści i już.

Na skarpie przy tarasie odkryłam mnóstwo różnych płożących się roślin - są zarośnięte trawą, wystarczy je od niej uwolnić.
Na skarpie w głębi, tam gdzie ta paskudna barierka    
Taras od frontu. Wyobraźcie sobie nową barierkę, odnowione okiennice i elewację oczywiście i nowe, wielkie okno, takie do podłogi i bez podziałów, tylko z drzwiami:

Na tarasie też jest kominek, trzeba go nieco podrasować:
 
Taras obmierzyłam krokami, ma jakieś 18m2
A tutaj... tutaj jest idealne miejsce na zadaszony, niewielki taras. Zawsze o tym marzyłam, zawsze! W poprzednim życiu miał on formę wyłącznie werbalną i wirtualną. Wizualizacja była, a jakże, materiał też był, a nawet częściowo zżarły go drewnojady. Różni znajomi do dziś pękają ze śmiechu na wspomnienie roztaczanych wizji. Krótko mówiąc taras będzie tutaj, gdzie nie ma żadnych okien i dach nie zabierze światła wewnątrz budynku. W dodatku łatwo połączy się z tarasem "głównym", na tym samym poziomie, bez żadnych schodków. Widzicie to? Bo ja widzę! Jeśli tylko sił i kasy wystarczy:

Ogród mniej więcej zaliczony, przechodzimy do wnętrz.
Wchodzimy:
Po lewej sypialnia, po prawej łazienka i kuchnia. Mauretański (hrehrehre) łuk triumfalny, w dodatku lekko krzywy, oczywiście zniknie w szybkich abcugach.

Tutaj to samo, tylko od strony salonu. To takie niebieskie coś na prawo od drzwi wejściowych to brzydka szafa sklecona z beleczego. Jest tam wnęka i w tę właśnie wnękę spokojnie wejdzie moja stara szafa:
To jest sypialnia. Ciemno, ale to kwestia koloru na ścianach i suficie:
A to drugi (poza salonem) pokój. Tutaj będzie pracownia i pokój gościnny w jednym. Zakładam, że jeśli będą goście, to nie będę pracować. Chyba że goście się uprą, to mogą:
To na razie tyle w kwestii posiadłości.
Pojechałyśmy z D. do pobliskiej wsi, w której jest fajna klamociarnia. I to był błąd. Nie dość, że nie powinnam absolutnie niczego kupować, a wręcz przeciwnie, to jeszcze zakochałam się w pewnej przepięknej sofie i teraz ona nie daje mi spokoju:

Próbuję ją sobie obrzydzić, że zaraz będzie okłaczona, że pieski, że koty... ale nie, to nie działa.
Nie dałam rady oprzeć się temu:




Podobno jest to ryczka do fortepianu. Jeśli tak, muszę teraz kupić fortepian:)
Ryczka jest zapaprana jakimś paskudnym, praczkowatych i zgrulonym lakierem, ale ja ją odczyszczę! Ryczka kosztowała kilka złotówek, więc nie zmagam się z wyrzutami sumienia. Jeszcze mniej złotówek, bo dwie, kosztowało to. Pojemnik do oleju, czy cuś:

To (duża cukiernica?) kosztowało złotówek pięć:

Nie mogłam tego tam zostawić, nieprawdaż?
Wracałyśmy obok takiej oto figury. Na szczycie jest Matka Boska, ale nie zmieściła mi się w kadrze, chyba z wrażenia. Bez komentarza:




I na koniec roślinki dla Rabarbary, co to na śmierć zapomniałam jak się nazywają, ale na pewno zaraz się dowiem. Na zdjęciu dowód, że rosną pod iglakami, całkowicie w cieniu. Mają drobne, niebieskawo-różowawe kwiatki:


piątek, 12 października 2018

Historia (współczesna) pewnego łóżeczka

Dzisiaj będzie weekendowo, relaksacyjnie i wypoczynkowo. Poważne tematy czekają w kolejce, ale niech czekają. Pogoda przechodzi koło ludzkiego pojęcia (związek frazeologiczny stworzony przez moją - naonczas - kilkuletnią córkę), jest wręcz gorąco i trzeba to wykorzystać.
Pojadę jutro na jeszcze nie całkiem moje nowe gumienko i posadzę trochę roślin. Jestem nienormalna.
Mieszkająca tam koleżanka doniosła mi, że tam również jest klamociarnia i że dzisiaj w niej była i ten...
Poza tym w lesie są rydze.
A przedtem zrobiłam Wałkowi łóżeczko. Zima idzie, nie chcę, aby chłopak spał w koszyczku bezpośrednio na podłodze (w tych momentach, gdy nie śpi ze mną w łóżku lub na którymś fotelu). To wszak piwniczna izba i od dołu ciągnie chłodem.
Zaczęłam tak:
Znalazłam w garażu małą paletę i niewykorzystane ogrodowe płotki. Poleciałam do Leroy i nabyłam puszkę farby Luxens "Miami" w kolorze jak widać, bez żadnego mieszania (to nie jest lokowanie produktu!) za 14.99 PLN oraz pojemnik benzyny lakowej za 7 PLN czy coś koło tego. I wyszło tak:
Gałki to stare uchwyty od kredensu, no i dudek (też stary).
Pierwsze przymiarki






Jak widać, niebieski trzyma mnie nadal.
Poza tym, cóż, jesień...


Znajdź na zdjęciu kota...



Jutro postaram się zrobić trochę zdjęć, którymi się oczywiście podzielę. Nie ośmieliłabym się tego nie zrobić. Nie wiem tylko, czy zdążę ze wszystkim co sobie zaplanowałam:)