Cóż, Książę zniknął w sinej dali, wracamy do prozy życia. Która to proza wcale nią być nie musi - w dużej mierze zależy to wyłącznie od nas. Mogę być tego przykładem. Życie przekręciło mnie nieco w swoich trybach (a kogo nie przekręciło?), jednak dałam radę nie zgorzknieć, nie zamknąć się w skorupie pokrzywdzonej sierotki, nie rozpamiętywać i nie dyszeć zemstą. No dooobra, przyp...bym komu trzeba, ale życia temu nie podporządkuję.
Nigdy nie byłam specjalnie wymagająca, w sensie rzeczy materialnych, i jakoś udało mi się nie zatracić umiejętności cieszenia się przysłowiowym beleczym. Im jestem starsza, tym bardziej to potrafię. Może wynika to stąd, że wszystko już było? Nie wiem i nie wnikam.
Bardzo ładnie ujęła to Ninka, o czym możecie przeczytać poniżej. Oddaję jej głos A w ramach cieszenia się beleczym idę do miejscowego kina na film nie wiem jaki. Podobno fajny:))) Opowiem, kiedy wrócę. Narka.
Teraz już Ninka:
Jakiś czas temu trafiłam na Facebooku na post Gosi, na jej blogu Witarianka – Za
Moimi Drzwiami. W tym poście tłumaczyła jednej z czytelniczek, jak działa na
obecnym etapie swojego życia.
Na dodatek czytam właśnie książkę „Patyki, badyle” Urszuli Zajączkowskiej. Czytanie sprawia mi ogromną przyjemność, ale nie o tym chcę napisać. Otóż trafiłam w tej książce na takie słowa:
„Olśnienie. (…) Wtedy też i ja wołam wysokim C, tańczę, skaczę, nie wiem przez
chwilę, co ze sobą i z tą wieścią zrobić. Zawsze jednak przede wszystkim straszliwie
prosto i wstydliwie, pewnie też infantylnie, zachwycam się i nie mogę przestać.”
Połączenie tego, co napisała Gosia z treścią powyższego cytatu sprawiło, że po raz
kolejny zaczęłam się zastanawiać: „Straszliwie prosto, wstydliwie, (…) infantylnie.”
Dlaczego? Dlaczego nie potrafimy przyznać sobie prawa do nieskrępowanego
odczuwania zachwytu i radości? Dlaczego oskarżamy siebie i innych o infantylizm?
Pamiętam dawną dyskusję u GosiAnki, kiedy to dostałyśmy zbiorowej głupawki, a
jedna z komentujących usiłowała udowodnić nam, jak głęboko jest to niewłaściwe.
Nie zgodziłam się z nią i do dziś nie zgadzam. Naukowcy już udowodnili, że uśmiech, radość i wszelkie pozytywne uczucia uwalniają endorfiny, wspomagają wytwarzanie serotoniny, a tym samym wzmacniają nas i psychicznie, i fizycznie, podnoszą odporność, rozładowują stres. Dlaczego z uporem maniaka brniemy w cierpiętnictwo, bierzemy na nasze barki cały ciężar zła tego świata, zamartwiamy się tym, na co nie mamy wpływu? Dlaczego uważamy, że nasza radość umniejsza powagę wszystkich trudnych, złych spraw? Wiadomo przecież, że aby działać naprawdę skutecznie, powinniśmy mieć dobrą formę psychofizyczną, a my pozbawiamy się prostych sposobów na jej osiągnięcie. Pewne schematyczne zachowania są w nas bardzo głęboko zakorzenione; podam tu własny przykład.
Jak wiecie, niedawno straciłam męża. Nie tłumiłam żałoby, pozwoliłam sobie na przeżywanie i to wciąż jeszcze trwa, ale zaczynam, powoli i nieśmiało cieszyć się życiem, a skutek jest taki, że miewam poczucie winy, które tłumi pozytywne emocje. Oczywiście, że bywam smutna, tęsknię i płaczę, i to jest naturalne, ja to akceptuję. Ale bywam też wesoła - jednak dlaczego się za to obwiniam? A tu jeszcze wojna w Ukrainie, nasz „wspaniały”, kurnażejegoolek, rząd, inflacja, zatrucie środowiska, setki innych spraw, które nam spędzają sen z powiek. Prawda, nie da się obok tego wszystkiego przejść obojętnie, ale to nie znaczy, że mamy się umartwiać, że nasz śmiech, radość, zachwyt są infantylne i nie na miejscu.
***
A to jest czapla, która wyszła spod moich (haninych) nadobnych rączek. Można ją wylicytować na rzecz Wielkiej Orkiestry Świątecznej Pomocy.