wtorek, 26 maja 2020

Wpłynęłam na mokrego przestwór jeziora

Prawie na początku mojej przygody z Kuriozą, czyli bardzo dawno, kol. D zapisała nas na spływ kajakiem. Przyjęłam do wiadomości, a że termin był odległy, natychmiast o sprawie zapomniałam. Kol. D zresztą też. Czas leciał i wtem!
Słowo się rzekło, zebrałam stare kości i z duszą na ramieniu pojechałyśmy na miejsce zbiórki.
Kajaków było coś z 12, w każdym po dwie osoby. Peleton prowadził młody, wysportowany chłopak trenujący coś, czy kajakarstwo, tego nie jestem pewna. Uczestnicy spływu to w 98% ludzie w wieku między 30 a 45 lat, niektórzy z dziećmi. Pozostałe 2% to kol. D i ja. Ostatnio wiosłowałam jakieś 15 lat temu, kol. D jest lepsza, ale nie aż tak (chyba mnie udusi).
Płynęłyśmy za mistrzem, reszta z tyłu, a co! Tylko coś ze dwa razy zniosło nas w trzciny, a i tak byłyśmy w czołówce! Zaliczyliśmy cztery jeziora (czy pięć, trochę się pogubiłam), co jedno to ładniejsze i bardziej dzikie. O kajak obijały się olbrzymie, głodne szczupaki wlepiające w nas przekrwione oczy. Z szuwarów dolatywało ni to wycie polujących wilków, ni to skowyt pożeranego przez nie bobra. Niebo pociemniało i tylko ostry cień orła z martwym jeleniem w szponach zarysował się na horyzoncie. Kol. D wyszeptała pobladłymi ustami: czy to już koniec? Nie ma już nic?





Przedzierałyśmy się przesmykami (drugi kajak, z przodu ja, za mną kol. D), w przybrzeżnych zaroślach ze złowrogim trzaskiem łamały się gałęzie - jakby naszym śladem podążała żądna krwi wataha komarów. W ciemnych i tajemniczych rzecznych odmętach tu i ówdzie wirował muł poruszony potężnym uderzeniem ogona żarłocznych okoni.






Wypłynęłyśmy na przestwór ostatniego jeziora. Wiatr zawył przenikliwie jak potępieniec błagający o łaskę, niebiosa pękły na pół zalewając przestworza oceanem wody. Spienione bałwany wstrząsały spokojną dotąd tonią jeziora. Wzburzone wody raz za razem chlastały posiniałe twarze załogi. W dali majaczyło nikłe światełko przystani. Lewa, lewa i prosto, rzekła zza pleców kol. D.

I tak oto dobiłyśmy do portu jako czwarta załoga!
Najwidoczniej ćwiczenia fizyczne na gumienku, targanie kamieni, mebli, drzwi i worów z ziemią oraz napełnianie gruzem kontenerów jednak czemuś służy. Myślałam, że po wszystkim nie ruszę ręką ani nogą, a tu nic! Żadnych zakwasów i w ogóle niczego!
Współcześni młodzi ludzie, a przynajmniej ci ze spływu, chyba zbyt dużo czasu spędzają nieczynnie. Cienkie z nich bolki!
Wbrew zamiarom zdjęć zrobiłam tyle, co kot napłakał. Nie jest łatwo pilnować kursu chybotliwego kajaka, telefonu i wiosła, żeby nie wpadły do wody, nie mówiąc o ekranie, na którym w świetle nic nie widać. Zwłaszcza bez okularów.
Tak więc musicie uwierzyć mi na słowo - okoliczności przyrody są tu przepiękne!

niedziela, 17 maja 2020

Trochę zdjęć

Przeglądałam dzisiaj remontowe zdjęcia w poszukiwaniu zawiłych ścieżek elepstryki (na razie nic się nie dzieje, chciałam coś sprawdzić tylko) i utknęłam. Utknęłam w zdjęciach ogrodu "przed". Już zapomniałam jak marnie wyglądał, trudno wręcz było nazwać go ogrodem. Nadal jest marny, ale tylko poczekajcie, aż roślinki się rozrosną i znikną zasieki! Jego rewitalizacja zajmuje mnie od rana do nocy. Padam na paszczu, ale padam z radością!
Z tarasu:



Tak było, i to jeszcze zanim panowie wszystko rozryli w poszukiwaniu rury:

Teraz, to jeszcze nie koniec! Prawa strona bramy:
To jest lewa strona bramy:


Tak było rok temu:

Tak jest teraz:

To jest zachodnia strona ogrodu:

Teraz najsmaczniejsze. Studnia przed:


I teraz:






To jest to samo ujęcie co powyżej, tylko bliżej:

I na koniec ławeczka, która wskoczyła mi do auta. Przed:


I prawie po:

Obawiam się, że za bardzo z Wami dzisiaj nie pokonwersuję, padam albowiem.

wtorek, 12 maja 2020

Znów się chwalę

Dzieje się w świecie trochę, oj dzieje. Na różne tematy się dzieje, ale nudy ni ma. Meteorologiczne wariactwo się dzieje i wreszcie deszcz! Prawdziwy deszcz, padał wczoraj przez cały dzień i w nocy też. Nawet pod drzewami mokro, żadnej Sahary! No i zimno. Przedwczoraj 28 stopni w cieniu, dzisiaj rano 4. Przyjdzie przywyknąć raczej do tych klimatycznych dziwactw. Roślinki po deszczu wyglądają jakby od wczoraj urosły, słowo!
A obiecywałam sobie, że nie będę szaleć z ogrodem, że po co, że ziemia słaba... tymczasem wiosna przyszła, a ja wpadłam w wir - ale to już wiecie, żadna nowość. Teraz będzie najgorsze - czekanie, aż to wszystko urośnie i wreszcie zacznie wyglądać jak ogród. Już to przerabiałam, a do cierpliwych nie należę. Moja niecierpliwość niczego wszak nie przyspieszy. To może chociaż się pochwalę. Pozachwycacie się, a mnie łatwiej będzie czekać:)
Jak widać, zasieki muszą być:


No i wygląda na to, że za bardzo się nie pochwalę, bo telefon międli jedno zdjęcie przez pół godziny. Spróbuję później i ewentualnie dołożę.
Wkurzyłam się tym i zapomniałam, co jeszcze chciałam napisać. A, już wiem - elepstryk był, pogmerał i naprawił, ale dlaczego tak się dzieje, nie wiadomo. Mocniejsze bezpieczniki założył, może zadziała. Póki co, prąd jest wszędzie, ale przedłużaczy nie chowam.
I nie wiem, co jeszcze chciałam...
A tam, przypomni mi się (chyba) i będzie na następny post!

Dla niefejsowych Kur, coby krzywdy nie miały, link do wywiadu z mnom tutaj.

niedziela, 3 maja 2020

Ja to się cieszę byle czym

Wbrew sytuacji geopolitycznej, tak mam. Cieszy mnie każda roślina, która zdołała przebić się przez suchą ziemię, cieszy mnie przepiękne światło o tej porze roku, koci język na dłoni i brzuszek wystawiony z ufnością do miziania, poranna kawa wypita w łóżku i gapienie się na życie toczące się na świerku, cieszą mnie pogaduchy z siostrą i sok z pokrzywy wypity u kol. D (nie wspominając o przednim winku) oraz sprawdzanie, ile od wczoraj urosła rzodkiewka w trumience. A nawet wizyta pana Czesia, który klnie jak szewc, ale za to gwiżdże i śpiewa w obcych językach przy robocie (comment ca va...).
Lubię kłaść się spać w mojej ślicznej sypialni, w towarzystwie wszystkich zwierzaków (w łóżku tylko koty!) i budzić się z widokiem na niebo i wspomniany świerk.
I wiecie co? Czasem - jak dziecko - chciałabym, żeby już było jutro:)
Nie znaczy to wszakże, że nic mnie nie martwi, bo martwi. W życiu zawsze jest coś do martwienia. Jednak jakimś cudem martwienie się jest za cieszeniem się.
I jakoś nie pamiętam, jak to było dawniej. Cieszyłam się z różnych rzeczy, ale człek miał zbyt wiele na głowie, żeby celebrować drobiazgi, wiadomo. Lub może taka umiejętność przychodzi dopiero z wiekiem i po przejściach?

Dzisiaj jednakże najbardziej ucieszyłby mnie ulewny deszcz. Takie to prozaiczne są moje uciechy!
Chwalę się przed niefejsowymi Kurami. Ramka ze starych, drewnianych drzwiczek kuchennych, pomalowana dla Klaudii M. zwanej niegdyś Złotym Kotem. Malowanie to jedna z moich większych uciech:





A przy furtce pachnie bez! Zdjęcie nocne, ale w nocy tez pachnie:

I taki widoczek. To jakiś kwitnący krzew, niestety nie u mnie:
Podzielicie się swoimi uciechami i ucieszkami?