niedziela, 21 listopada 2021

Historia pewnej kuchni

Zgodnie z wcześniejszą obietnicą opowiem Wam dzisiaj o mojej nowej kuchni. Trochę mnie nie było, ale to nie znaczy, że zasypiałam gruszki w popiele. Udało mi się w tym czasie opracować plan, znaleźć fachowca i nakłonić go do pracy w terminie. I tak się stało, a ja do dzisiaj tkwię w zdumieniu. Nie dość, że wykonał robotę zgodnie z moimi oczekiwaniami i - uwaga - dotrzymał terminu, to w dodatku zrobił to perfekcyjnie! Nie do wiary, nie?

Jak pamiętacie (lub nie), kuchnię zostawiłam sobie na koniec. Miałam tam podstawowe sprzęty i meble po poprzednikach, mogłam spokojnie funkcjonować, co też robiłam przez dwa lata. Tak się przyzwyczaiłam, że w którymś momencie doszłam do wniosku, że właściwie nie potrzebuję nowej kuchni, że zrobię tylko nowe blaty i już. Gdyby nie to, że stare szafki zaczęły się powoli rozpadać (tu wyleciał zawias, ówdzie zepsuł się zamek i szuflady przestały mnie słuchać), nie mówiąc o odpryskującej farbie, to może nie byłoby najgłupszym rozwiązaniem. Układ gratów pozostał taki sam, bo pomieszczenie jest dość niskie (skos), na jednej ścianie okno, na drugiej drzwi, trzecia obleci, a czwartej nie ma wcale. W grę wchodziły więc tylko dolne szafki. Poza tym po co mi tyle szafek? Te, które mam są w 1/3 puste! Zastanawiam się, czy nie trzymać w nich np. bielizny, bo dlaczego nie?

Zdjęcia pokazują dzieje kuchni od samiuśkiego początku.

Na zdjęciu poniżej kuchnia, jaką tu zastałam. 175 cm x 150 cm. Teraz jest tam wejście - korytarzyk (dzięki Ewie L. Ewuniu, za ten pomysł dziękuję najbardziej!), po naszymu antrejka. Nie wchodzę przez okno, teraz są tam drzwi:


 W przeciwieństwie do kuchni był tu dość duży garaż. Okno z lewej to stara kuchnia:

Pomysł narzucał się sam. Szczała nocuje pode chmurką.

Tutaj już po wyrzuceniu drzwi garażowych, wyrzuceniu okna od byłej już kuchni i wstawieniu drzwi wejściowych (z lewej). Maniunie okienko to łazienka:

Tak kuchnia w garażu wyglądała od środka:

Będziemy burzyć ścianę między garażem i resztą domu:

Tu już z nową elektryką, która - jak się okazało po dwóch latach - była "nieco" wadliwa:

Tu już sobie zagraciłam, a moja siostra MM nie mogła znieść widoku firanki w narożnej szafce. Blat - poza kawałkiem ze zlewozmywakiem - był kombinacją kawałków jakichś różnych starych blatów i kawałka plastikowej okładziny ściennej, który zalegał u kol. D. i który zgrabnie przykleiłyśmy taśmami montażowymi, z kawałkiem na ścianie włącznie. Nasza konstrukcja miała tę wadę, że gorący garnek nieopatrznie na niej postawiony, przelatał na wylot:


Popychana i szturchana przez MM i kol. D, wreszcie zabrałam się do roboty. Stolarz już robił meble, a ja malowałam ściany, chociaż do końca nie wierzyłam, że to (meble) się uda:

Aż wreszcie, wtem:

Komoda-wyspa dostała nowy, dębowy blat, który kupiłam swego czasu za grosze na olx. Stolarz tak go wymiział (i idealnie dobrał kolor!), że macam go (blat, nie stolarza!) za każdym razem, gdy przechodzę mimo. Od wewnętrznej strony kuchni blat jest nieco szerszy. W ten sposób można przy nim usiąść jak przy stole:

 Wokół okna wymyśliłam sobie takie półki. Fajnie dopełniły całości:
Niebieska smuga u dołu komody oznacza, że nie mogę się zdecydować, czy to zdrapać, czy pomalować:


I ostatnie zdjęcie. Durnostojki już oczywiście zmieniły miejsce. Drzwiczki od elepstryki zamaskowałam na razie w najprostszy i najtańszy sposób. Potem się zobaczy, coś może innego wymyślę.

Od prawie miesiąca jest ciemno, toteż fotki jakie są, każdy widzi. Powiem tylko dla porządku, że sufit jest biały i ściany (poza tą na wprost), są jasnoszare:

Dodam jeszcze, że mam zmywarkę, którą wielbię od pierwszego wejrzenia. Dzięki niej mam w kuchni zawsze porządek (w zasadzie). Czyste naczynia w szafkach, brudne w zmywarce. Jakie to proste, prawda?

Nie mam już nic do remontu, nad czym ubolewam...

Suplement dla dc (kim jesteś - tak z grubsza), domki z bliska na ile dałam radę bez latania pod taras po drabinę. Dopiero na zdjęciu widzę, że upaprałam farbą witrynkę:



czwartek, 18 listopada 2021

Wracam!

No to jestem. 

Stęskniłam się i dziękuję, że na mnie czekałyście. Trzy miesiące to dość długo i wystarczy.

Kurnik to jednak kawałek życia - nie było dnia, abym o nim (czyli o Was) nie myślała.

Bardzo tęsknię za Frodusiem, powoli oswajam jego nieobecność. Jego historia jest tutaj: https://dzikakurawpastelowym.blogspot.com/search?updated-max=2015-07-21T00:48:00%2B02:00&max-results=10

Odszedł spokojnie i godnie, podejrzewam, że umarł na serce. Nikt nie był w stanie mu pomóc, był środek nocy i wszystko potoczyło się szybko. Leżał i ziajał, a ja go delikatnie czesałam, bo to go uspokajało. I po prostu zasnął.

Doczekałam jakoś świtu (to była noc z piątku na sobotę) i poszłam do ogrodu poszukać mu miejsca. I wykopałam. Nie pamiętam jak, nie pamiętam zmęczenia, niczego. Potem przyszła kol. D. i sąsiad M. i pochowali Frodulka. Będę im za to wdzięczna do końca moich dni, sama nie byłam w stanie udźwignąć tego ani fizycznie, ani (zwłaszcza) psychicznie. 

Wałek przez jakiś czas nie chciał sam zostawać w domu - wył i histerycznie szczekał. Teraz jest już lepiej, ale ciągle zdarza mu się poszczekać pustym kursem. Myślę, że Frodo dawał mu poczucie bezpieczeństwa. A koty, jak to koty. Dajemy radę.

No i tyle. Znów się spłakałam, ale nie szkodzi, nie pierwszy raz i nie ostatni.

Na nowy początek pokażę Wam kilka zdjęć z młodości moich pieszczoszków. Wałek pewnego dnia wszedł przez dziurę w płocie na starym gumnie, zasiadł na ganku i odmówił opuszczenia go, a ja nie nastawałam:)

Czajnik, malutki jak moja dłoń, płakał w przydrożnych krzakach, Malinka też, chociaż w jej przypadku to były krzaki gdzieś w okolicach Wrocławia i Malinka wylądowała u Gosianki, a stamtąd prosto na gumnie.

 

Tutaj Czajnik miał kilka miesięcy

Najpiękniejsze zdjęcie świata:




Malinka niedługo po przyjeździe z Wrocka

Żegnaj Piesku...

Następnym razem opowiem Wam o mojej nowej kuchni.