sobota, 30 czerwca 2018

W gatkach do teatru


Temat narzucił mi się wczoraj, po przeczytaniu komentarzy na temat (nie)stosowności stroju w różnych życiowych sytuacjach. Strój stosowny do okazji to sprawa kulturowa i obyczajowa, które to kwestie zresztą są ze sobą ściśle powiązane. Po to istnieją pewne normy, których należy przestrzegać choćby dlatego, żeby żyło się łatwiej i przyjemniej. W długich dziejach świata bywało różnie, jednak nawet w najbardziej prymitywnych społecznościach jakieś normy istniały. Bez nich żadne społeczeństwo nie jest w stanie funkcjonować. I każda społeczność ma swoje obyczaje – należy do nich tzw. z angielska dress code (uprzejmie przepraszam za ten anglicyzm, ale nie znajduję polskiego odpowiednika. Coś jak keszbek). Opisowo nazwałabym to „nakazem określonego sposobu ubierania się”.
W dyskusji o „stosowności” ubioru (i nie tylko) trudno o obiektywizm, bo zahaczamy o kwestię gustu, a to już sprawa indywidualna i subiektywna. Paręnaście lat temu wiele rzeczy było nie do pomyślenia. Pamiętam czasy, kiedy dress code był restrykcyjny do bólu, np. długość sukienki. Miała być za kolano albo przed – w zależności od panujących aktualnie trendów i odstępstw nie było. Albo kiedy spod płaszcza wystawał rąbek spódnicy. Dzisiaj to wydaje się śmieszne.
Strój stosowny do okazji mieści się w kategorii „obyczaj” i jeszcze w czymś, co określiłabym jako zdrowy rozsądek. Jest wszakże jeden problem. Zdrowy rozsądek też jest sprawą indywidualną. Czy starsza pani ubrana w różowe legginsy i bluzkę z dekoltem do pasa jest już śmieszna, czy jeszcze nie? I co komu do tego, jeśli ona dobrze się w tym czuje? Gdzie przebiega granica śmieszności?
Trudno o obiektywizm w postrzeganiu siebie – to chyba nawet się wyklucza. Mam swoje ograniczenia w tej mierze, każdy je ma. Jako kurdupel - bynajmniej nie wychudzony - mam ich dużo, o wiele za dużo. Ubieram się tak, aby dobrze się czuć. Bywam odważna w tzw. stylizacjach, mimo to jednak nie pójdę na pogrzeb w czerwonych spodniach i bluzce w paski, a do teatru nie włożę szortów, choćbym nie wiem jak je kochała. Szortów w ogóle nie włożę, nawiasem mówiąc. I jeszcze paru rzeczy:)))
Świat się zmienia, czy nam się to podoba, czy nie. Jakieś 30 lat temu tatuowali się chyba tylko więźniowie i marynarze, a już kobieta, jeśli miała jakiś tatuaż, skrzętnie go ukrywała. Teraz trudno spotkać młodego człowieka bez tatuażu. I niech się dziarają, jeśli taka ich wola – ich ciała, ich sprawa. Wracam do zagadnienia zdrowego rozsądku – fajny tatuaż nie jest zły, ale żeby po całości?
Obawiam się, że kwestia upodobań, gustów i zdrowego rozsądku w dziedzinie dress code pozostanie nierozwiązana po kres świata.


Dla zilustrowania poniższej dyskusji tatuaż na ramieniu córki AniM. Mnie się podoba bardzo.





I jeszcze apel i prośba o mały sms dla dzieci, które bardziej pokrzywdzone już być nie mogą. Kończy się czas zbiórki, a ciągle brakuje ogromnej kwoty na ich leczenie. Klikajcie tutaj.

środa, 27 czerwca 2018

Z trzech beczek

Dzisiaj może trochę Was rozśmieszę. Na początek informacją o tym, że postanowiłyśmy z MM zacząć chodzenie z kijami. Tzn. Marta postanowiła, a ja się pokornie i na wyrost zgodziłam. Zaczynamy jutro, nawet przygotowałam sobie stosowne obuwie. Doniosę co i jak - o ile zdołamy wrócić.
I taki dialog na stacji benzynowej, na której - przy okazji tankowania - za pomocą karty chciałam pobrać gotówkę w postaci stu złotych. O ile ktoś nie wie, to śpieszę z wyjaśnieniem, że taka operacja jest możliwa na stacjach benzynowych i w większości dużych sklepów. Wystarczy kupić cokolwiek i można pobrać gotówkę do 300 złotych (czy coś koło tego). Awaryjnie to się przydaje. Tak więc wczoraj było awaryjnie, bo na mojej poczcie kart nie akceptują(!). Wkładam więc kartę gdzie trzeba, młodzieniec za ladą dotyka tego i owego i oświadcza:
- Niestety, nie ma pani kesz beku.
Połapałam się od razu, o co mu chodzi, ale mnie wkurzył. Do tego seplenił.
- CZEGO nie mam?
- Kesz beku na karcie!
Błysnęłam refleksem:
- A to mnie pan zbił z pantałyku!
- Proszeee?
Cóż, ja wiedziałam, że tak będzie...
No i nie pobrałam gotówki, bo na TEJ stacji i na tym TERMINALU (bo przecież nie na czytniku kart), nie mam kesz beku.
Skoro o bekach mowa, to teraz z innej beki. Przeczesując internet w poszukiwaniu małegobiałego znalazłam takie ogłoszenie:
"Sprzedam opony z felgami felgi proste opony w bardzo dobrym stanie lecz lekko spenkane" (pisownia oryginalna).
O tempora, o mores!
Zdjęcie jakieś musi być, chociaż z kolejnej beki. Taką oto sukienusię nabyłam za 3 złote:
Kojarzy mi się z jakimś egzotycznym strojem ludowym. Indie? Czy cuś?

poniedziałek, 25 czerwca 2018

Gumniunio

Piłka się turla, jak to piłka, moje zdanie na ten temat znacie, a jako rzekły fejsbukowe "Psie Sucharki", komu by się chciało ganiać za piłką, co nie piszczy! Znów będzie o kwiatkach, gumienkach i jednej spódnicy. A właściwie o dwóch.
Ponadto dowiedziałam się, że nie zrobię dla Lilki B. zdjęcia tłustego pająka, u którego można by zobaczyć włosy w nosie, ponieważ musiałabym nabyć stosowny obiektyw. Lilko B., na razie musisz zadowolić się maniunią ćmą, która, niestety, utopiła się w beczce z wodą. Dowiedziałam się również jak fotografować czerwone kfiatki, ale zapomniałam. Póki mi się nie przypomni, ponapawajcie się prześwietlonymi, przepalonymi, czy jakoś tak. I tak są piękne.
Deszcz u nas popaduje trochę bez sensu, bo tylko psuje okoliczności przyrody, a większego pożytku z tego nie ma. To znaczy jest, bo nie mogąc sprzątać na gumienku posprzątałam na pokojach, nawet umyłam jedno okno - ale tylko od wewnętrznej strony. Na parapecie stoi kocia miska z wodą, bo jeśli stoi gdzieś niżej, Wałek natychmiast ją wypija (nie zgłębiłam przyczyn tego zagadnienia, więc przestawiłam miskę). Malina pije z jedną łapą w misce, następnie z obrzydzeniem ją otrzepuje z wody chlapiąc po wszystkim dookoła. Okno z zewnątrz liże i obsmarkuje Wałek, ale bez przesady - zobaczę jak się sprawy mają, kiedy przestanie popadywać.
To tyle tytułem wprowadzenia, przechodzę do kfiatków, ale - uwaga, niespodzianka - tym razem będą to kfiatki Marty! Marta też ma gumienko, a co! A właściwie gumniunio - jakieś 4 m2. Gumniunio jest śliczne i wypieszczone, aż zazdrość bierze:


Do tego cudaka pode płotem przymierzam się od jakiegoś czasu. Nie może być taki nijaki. Koloru mu trza!



Teraz idą moje kfiatki. Tak było 5 minut temu:

Orgia hortensji:

Jest! Jest pająk dla Lilki od Maszy! I to jaki! Cudo!
 
Ćma nieboszczka dla Lilki B.:
 

I wreszcie spódnice w charakterze wyrzuty, za całkowitą darmoszkę. Spódnice są nowe, Marta ich nie polubiła, poza tym schudła (trochę).
Spódnica 1:
Spódnica 2 - przód:

 i tył:
Obydwie spódnice są identyczne - w sensie rozmiaru. Pas 90 (z tym, że one są lekko biodrówki, ale niekoniecznie), biodra 112-114 (zależy, w którym miejscu się zmierzy), długość 65 cm. Firma "claire.dk". Komu, komu?

czwartek, 21 czerwca 2018

Paramęt Pikczers prezęt-ują!

Byłam w kinie, z MM zresztą. Nic w tym nadzwyczajnego, poza filmem. Sam pomysł pójścia do kina był świetny także ze względu na pogodę. W aucie klimatyzacja, w kinie też. W ten sposób przetrwałyśmy upalne popołudnie bez uszczerbku na samopoczuciu. A po wyjściu z kina - niespodzianka! W ciągu dwóch godzin temperatura spadła o 15 stopni! Aż nam się zimnawo zrobiło, ale jak przyjemnie! Żeby jeszcze deszcz...
Wracając do kina. Poszłyśmy na "Zimną wojnę". Wyszłyśmy olśnione, wzruszone, poruszone, właściwie wszystkim. Film jest czarno biały, co dla mnie osobiście nie jest zachętą. Zbyt przywykliśmy do orgii kolorów na ekranie, w czarno białym, współczesnym filmie węszę nuuudy, podstęp i pójście na łatwe efekty. Jednak w "Zimnej wojnie" zabieg ten jest perfekcyjnie zastosowany. Podkreśla całą obskurność, brzydotę i ponurość tamtych czasów - w każdym aspekcie. Ale tworzy też piękne, wysmakowane obrazy ludzi i wnętrz. Scenografia, charakteryzacja, rekwizyty, gra aktorów - po prostu majstersztyk. Nie ma ani jednego momentu, który wydaje się naciągnięty, niepotrzebny albo nudnawy. No i jest wielka miłość i to ona jest osią wydarzeń. Miłość tragiczna i niespełniona. Nie będę opowiadać fabuły, bo koniecznie musicie ten film zobaczyć. To półtorej godziny duchowej uczty i wzruszenia. I piękna muzyka z repertuaru "Mazowsza".
Paweł Pawlikowski to rocznik 1957. Akcja filmu dzieje się w latach 1949 - 1960, a więc był on wtedy dzieckiem, na dodatek od czternastego roku życia mieszkał w Anglii. Nie może więc znać tamtych wydarzeń z autopsji, a - jak doczytałam - ojciec ukrywał przed nim prawdę historyczną. Fakty można wszak prześledzić, istnieją dokumenty, filmy, książki itd. Ale aby oddać atmosferę tamtych strasznych czasów i pokazać je w taki sposób, trzeba czegoś więcej.
Ja w każdym razie ciągle o tym filmie myślę. Nie przegapcie go.

Zdjęcia od czapy, dla urozmaicenia i pochwalenia się moimi postępami w tym zakresie. Jestem z siebie dumna, a to dopiero gra wstępna! Wprawne oko dostrzeże w zdjęciach masę błędów, ale mnie nie chodzi o perfekcję.
Co to za kwiat?

Kto zgadnie co to?
Hortensje szaleją!
 A ropuszka podstawiała zadek pod wodę z węża!
 
Niesamowity kamuflaż!
 


 
Taki bukiet dostałam na urodziny od Sviatoslava

 


PS również od czapy. Ogłaszam niniejszym, że MM ma w domu klatkę kennelową dla średniego psa i w razie potrzeby może pożyczyć. Wczoraj Aga/Amber szukała dla Rysia po operacji, ale ta, którą ma MM jest - niestety - za mała. Nigdy nic nie wiadomo, to zapiszcie sobie gdzieś w pewnym miejscu:)))

sobota, 16 czerwca 2018

Już nic nie muszę!?


Uwaga, dziś gościnnie nadaje MM:

Jakiś czas temu wycofałam się z pełnej aktywności zawodowej. Uff, odetchnęłam. Nie macie pojęcia, jak cieszyłam się z tego braku przymusu. Rany – myślałam sobie po przebudzeniu. Jestem wolna. Po raz pierwszy w dorosłym życiu. Nie czeka na mnie stos prac do poprawienia, wykład do przygotowania, a i napisać coś „odkrywczego” by należało, bo publikacji zabraknie i zwolnić mogą. Przez całe zawodowe życie miałam poczucie, że coś wisi niezrobionego (bo wisiało). Nigdy nie było tak, że coś skończyłam i kropka, mogę dać sobie luz. Jak nawet go sobie dawałam, to kosztem poczucia winy, że coś odkładam na później. Taka robota. I nagle – nic nie wisi. Nie wzięłam jednak pod uwagę, że człowiek (czyli konkretnie ja) ma tak, że musi sobie jakiś „nawis” wyprodukować. I co? Zaczęło nade mną wisieć coś, co zidentyfikowałam jako „ambiwalencję w zakresie motywacji”. Inaczej mówiąc – konflikt pragnień. Kiedy jesteśmy w pełni aktywni zawodowo i rodzinnie, to mamy najczęściej konflikt między powinnością, a pragnieniem. A kiedy powinności się kurczą, do głosu dochodzi konflikt między różnymi pragnieniami. I to jest dopiero męczące, bo odpada właśnie poczucie powinności, które z reguły u normalnego człowieka z pragnieniem (jeśli jest ono z powinnością sprzeczne) wygrywa. Tak więc czynnik zewnętrzny (wymagania otoczenia) przestaje pomagać w wyborze. I musisz człowieku sam, zupełnie sam, zdecydować co robisz. I znowu coś MUSISZ. Nie myślcie, że narzekam. W dalszym ciągu w pełni doceniam możliwość takiego życia, jakie mam teraz. Ale pomyślałam sobie, że tak naprawdę nigdy nie uwalniamy się od tego „muszę”. I daję Wam słowo, że czasami tęsknię do tego, żeby ktoś, coś, przymusiło mnie do decyzji.
Mówią i piszą, że problemem emerytów jest niemożność zapełnienia wolnego czasu. Ja bym problem nazwała inaczej. To czasem niemożność podjęcia decyzji jak ten czas zapełnić, czy raczej zdecydowania czego tak naprawdę pragniemy czy chcemy. Czyli dylemat wyboru, a nie braku.
A więc Kury Jeszcze Nieemerytki (KJN) – nie łudźcie się, że potem to już będziecie całkiem wolne, nicniemuszące. Myślę, że dalej będziecie MUSIAŁY – w najlepszym razie – wybierać. To też męczy. A dzisiaj nie mogłam wybrać czy wziąć się za porządek w ogródku, bo chłodniej, czy lepiej oporządzić szafę, posprzątać w łazience, czy poczytać książkę. No więc siadłam i napisałam to co widzicie. I dalej nie wiem co z dalszą częścią dnia. Bo wszystkiego mi się chce i nie chce. Ale przecież NIC NIE MUSZĘ?!
Znam kogoś, kto nic nie musi. Nie ma konfliktu pragnień, ani ambiwalencji:

wtorek, 12 czerwca 2018

Znów te kfiatki...

Uprzejmie melduję, że nie mam Was dosyć, jak imputuje Hanna, wiem gdzie i ile padało (u mnie nic, poza lekkim pokropkiem przedwczoraj), komu i jakie zamszowe trzewiczki zamokły oraz ile okien umył Czarny Kot. Intryguje mnie ponadto jakich to gupot nakupiła Hanna i czy kolega małżonek z tego właśnie powodu nabrał wody w ust pąkowie, a także czy Agniechy zaciemnienie na jedno oko jest wysadzane drogimi kamieniami albo chociaż kunsztownie wyhaftowane?
Poza tym donoszę, że od wczorajszego wieczora praczki u piesków nie ma, chociaż i tak siedzę jak na beczce prochu. Na wszelki wypadek zdjęłam im te chemiczne obroże, bo i Wałek wydał mi się jakiś niewyraźny. Może to zbieg okoliczności, a może nie.
Znów pokatuję Was zdjęciami od czapy, na co nie macie wpływu, hrehrehre! Władza to piękna rzecz!
Flora:








Na hortensji nawet mucha ma swój wdzięk:





 





Uprawy Olesy:
Fauna:
Pająk dla Lilki B., chociaż to jeszcze nie jest TEN pająk, wielki i tłusty. Taki tam maniuni pajączuś:
 


Przynajmniej dwie osoby są zadowolone z temperatury:
 Jedna nawet bardzo:
 


Poniższe zdjęcie wyszło nieostre, ale ujęcie jest boskie:

PS. Bacha, mam Twoje zdjęcia, dziękuję! Poczekamy na Lilkę B. i zrobię wtedy post egzotyczny - nie mylić z tercetem.