sobota, 31 sierpnia 2019

Owocnie

Dzień był owocny, chociaż niewiele dzisiaj zrobiłam. Raz - że upał nie daje żyć, a co dopiero zawijać w te papierki...
Był pan Jakub - stolarz i jutro już będzie belka na kominek. Dobre i to. Turczyn będzie mógł go skończyć.
Owocny dlatego, że odwiedziła mnie Agniecha! Oczywiście pokatowałam ją nieco Kuriozą, jakże by inaczej? Z powodu upału nigdzie nie chodziłyśmy, wnętrze jest już na tyle uporządkowane, że można konwersować kulturalnie, przy stole. Przegadałyśmy przy serniczku, kawie i wodzie trzy godziny. Tym sposobem poznałam osobiście kolejną, przemiłą Kurę. Agniecha pojechała dalej, na północny zachód, ja wręcz przeciwnie. Dziękuję Agniecha, szerokiej drogi!
Ech, Dziewczyny, z Wami można konie kraść!
A oto dowód, że wnętrze jest w miarę uporządkowane:

Pamiętacie jeszcze krzywy łuk Karwowskiego? Przed:

Prawie po:



Przed:
 Prawie po:

PS. Aranżacje mogą ulec zmianom.

Edit: Mam ja szczęście jednak. Stolarz Jakub zrobił wczoraj to, co na zdjęciu poniżej, kawałek kominka, nie wiem jak to nazwać. Taki parapet. Robił to wczoraj wieczorem pod moją nieobecność, chociaż wedle moich wizji i wskazówek. Jechałam tam dzisiaj z duszą na ramieniu, no bo co, jeśli czegoś nie zrozumiał? I bum! Zrobił pięknie, przepięknie! Zdjęcie tego nie oddaje, bo wygląda to trochę tak, jakby było zbyt masywne. Ale to tylko na zdjęciu. Jest ślicznie. Tak pokleił dębowe deski, że wyglądają jak solidna belka. Wymiziane, że aż! Nadmieniam, że Jakub jest młodym człowiekiem z łapanki. Namierzyłam go w internecie przypadkiem i zaryzykowałam!
Resztę kominka Turczyn zacznie dopieszczać w środę.

Kominek "przed Jakubem":

Kominek "po Jakubie":

sobota, 24 sierpnia 2019

Parę niusów

Trochę się dzieje. Najpierw Frodo. Czuje się dobrze, funkcjonuje normalnie. Tablety w leberce łyka entuzjastycznie, mam nadzieję, że mu się nie znudzi, bo musi łykać trzy razy dziennie przez siedem dni. Do tego kąpiele (tzn. mycie, bo kąpiel jest niewykonalna) i opryski śmierdzącym płynem. Tego nie lubi i ucieka, a ja go ganiam ze spryskiwaczem. Potem to ja nadaję się do kąpieli. Skórę już ma lepszą. Napędził mi stracha, nie powiem, że nie. Ale przynajmniej dowiedziałam się, że dam radę sama zatarabanić go do szczały. Na smyczy idzie, bo myśli, że spacer. Potem otwieram garaż i myk, jakoś idzie. Ważne, że nie kładzie się na ziemi na widok auta. Kiedy oprę mu przednie łapy o bagażnik, to tyłek już mu potem podniosę i wsadzę. Nazad gorzej, bo przy wysiadaniu biorę go na klatę, żeby nie skakał na łeb na szyję. No i tak to.
W Kuriozie praktycznie koniec prac. Został jeszcze montaż kabiny, bo brodzik już jest i remont kominka wewnątrz. Turczyn ma tydzień przerwy, ja w tym czasie powinnam tam wysprzątać i zwozić klamoty. Jakoś nie mogę się zebrać i działam dosyć chaotycznie. Ale zbiorę się, ja tak mam.
To teraz zdjęcia. Bardzo jestem zadowolona z łazienki, wyszła super, nawet taka goła, a już fajnie wygląda. Wyczaiłam dzisiaj (i odebrałam) na olx szafki łazienkowe za 30 zeta wszystkie trzy. Trochę je podrasuję, stolarz dorobi podest, żeby stały wyżej, wierzchem półkę i gotowe. I w ogóle dodatki łazienkowe będą drewniane. Dla przypomnienia łazienka przed:

I teraz. Trudno zrobić porządne zdjęcie, bo jest mała. Te trójkąty pod ścianą to płytki docięte pod brodzik:


 Szafki tak tylko stoją, bo docelowo będą wisiały/stały na podeście wyżej:
 

Podrasowałam trochę zewnętrzny kominek, bo zęby bolały od samego patrzenia. Remont elewacji musi zaczekać, więc chociaż kominek niech nie straszy:




I karnisze na miejscu:


I na koniec, tadam! Podłoga:

I to już wszystko! Na dziś. A nie, jeszcze koteczki:

piątek, 16 sierpnia 2019

Kurioza, a cóżby?

No przecie wiem, że wybieg się zapycha. I sama nie wiem co najpierw? Wykąpać się i paść na dziób, odetkać wybieg, czy paść na brudasa? Urobiłam się albowiem po pachi. Zawiozłam podłogę i listwy (pełniutka szczała!), następnie przybył pan Jakub - stolarz z maszynami i zabrał się za robienie i montaż moskitiery, która nie wpuści owadów i jednocześnie nie wypuści kotów. Takie dwa w jednym. Po długich poszukiwaniach znalazłam odpowiednią siatkę, która choć aluminiowa, kosztuje jakby była ze złota. Pan Jakub wykombinował jak to zrobić i robi. Zostawiłam go tam, bo musiałam już wracać do chłopaków, jutro skończy. Na razie tylko okno w kuchni i w łazience. Następnym etapem będą drzwi na taras, takie dodatkowe, jak w amerykańskim filmie!
Chciałabym mieć takie maszynki:
 
W międzyczasie dokładnie umyłam z wieloletniego brudu i remontowego pyłu szafki kuchenne zostawione przez poprzednich właścicieli. Na razie muszą wystarczyć, ponieważ nie mam innego pomysłu. Szafki, które mi się podobają są za drogie, a takie, które mi się nie podobają, już mam:) Jedna z tego korzyść jest taka, że po ustawieniu ich w kuchni wiem na pewno, że muszą być jasne. Tak czy siak, mogę już gotować. Nie mogę się doczekać, hrehre!



No i łazienka! Jeszcze nieskończona oczywiście, ale już można używać!


Czyż ten kibelek nie jest śliczny?


Nie chwaliłam się jeszcze konikami na okiennicach:



Idę się teraz wykąpać, jeśli zaraz padnę, to padnę czysta!

piątek, 9 sierpnia 2019

Znów o tej Kuriozie

Trochę się pogubiłam w tym, o czym już pisałam i czym się chwaliłam, a czym nie. Dawno o Kuriozie nie było i na pewno już nie możecie się doczekać, prawdaż?
Jako rzekła Izabell pod poprzednim postem, nadejszła pora na gacie dla Kuriozy, znaczy się ocieplenie i remont elewacji. Panowie fachowcy przysłali mi kalkulację, która zwaliła mnie z nóg i wychodzi na to, że - póki co - skończy się na czapce, tzn. na ociepleniu dachu. Czapusia też droga jak dyjamenty, ale nikt nie obiecywał, że będzie tanio. A i tak wydaje mi się (obym się myliła), że szarpnęłam to wszystko w ostatnim momencie zważywszy galopujący wzrost cen, a to dopiero początek (galopu).
Płaszczyk i gatki dla Kuriozy nieco podcięły mi skrzydełka, ale nie takie podcinanie przerobiłam. Pomyślę o tym jutro.
Reszta idzie zgodnie z planem. Garaż zamienił się w kuchnię i gdyby nie to, że nie mam mebli, ani - co gorsza - koncepcji, o kasie nie wspominając, już mogłabym rzucić się do gotowania, hrehre, bo o niczym innym nie marzę. Skończy się tak, że wstawię tam sobie kanapę i gustowny stolik pod czajnik. No dobra, jeszcze lodówkę.
Nie mogłam powstrzymać się od maniuniej stylizacji. Podłoga, mimo wielokrotnego mycia, ciągle szarawa od pyłu. Trochę potrwa, zanim się go całkiem pozbędę:






Przyszła kolej na łazienkę. Tu same problemy. Ściany są okrutnie krzywe, przez co robota się ślimaczy. Trzeba wyrównywać zaprawą, miejscami grubo, a to schnie i schnie. Rura kanalizacyjna biegnie zbyt płytko i trzeba by kuć w głąb posadzki oraz pogłębiać wykop na zewnątrz. Już raz pogłębialiśmy, ale wtedy rura była schowana pod posadzką i nikt nie wpadł na to, że zbyt płytko. Wobec tego nad rurą został zbudowany gustowny gzymsik, który zabiera miejsce, którego i tak tam niewiele.
Po długich poszukiwaniach upatrzyłam sobie szafkę z umywalką i wyszło mi, że jest zbyt szeroka i jak ktoś bardziej "w sobie", to może nie przecisnąć się do wc. Małe umywalki i małe szafki też są, ale wyglądają jak w toalecie pociągu do Koluszek. No i tak to.
A po skuciu starych kafelków niespodzianka:

Łazienka dzisiaj po południu:

Tam jest mało miejsca i trudno zrobić zdjęcie oraz światło do bani. Musicie uwierzyć mi na słowo, jest dobrze. Z dekorów zrezygnowałam uznawszy, że to jest zbyt małe pomieszczenie, żeby szaleć z dekoracjami. I dobrze, bo już widzę, że miałam rację. 
Pan Jakub uratował okiennice. Ponaprawiał, pokleił, połatał i wyszlifował. Dzisiaj wkroczyłam ja. To ten sam kolor co na balustradzie, tylko mocno rozwodniony. Na to przyjdzie impregnacja, czyli olej:


To jest betonowy krąg do parasola. Parasol jest, ale nie pasuje do otworu. Coś wymyślę, żeby pasował:

Zielona decha nad oknem stamtąd wyleci. Kiedyś. Jeśli Kurioza nie dostanie gatek w tym roku, zamaluję, jak wyżej. No i oczywiście będą na okiennicach koniki jak na balustradzie. Nawet już je dziś narysowałam, ale nie wzięłam stosownego pędzelka.
I tak się Kurioza kręci ze zmiennym szczęściem. Chciałabym to już zakończyć, bo powoli zaczynam być NAPRAWDĘ zmęczona. Najgorsze są zakupy - kto by pomyślał? Wczoraj spędziłam w Leroy prawie dwie godziny. Kupiłam drzwi w pięć minut, ale one zaginęły między magazynem a kasą. Oszczędzę Wam szczegółów, ale wyszłam stamtąd mokra jak mysz. Był moment, że o mało się nie rozpuakałam ze złości, bezradności oraz nad bezdenną głupotą, bezmyślnością i brakiem dobrej woli tamtejszego personelu.
Następne drzwi na zamówienie w - uwaga - październiku. Zdążę ostygnąć. Chyba.

sobota, 3 sierpnia 2019

Na marginesie...

Prokrastynacji, racjonalizacji, konfabulacji i innych „acji”. Otóż na tym marginesie i w związku, naszła mnie refleksja, która nie jest oczywiście odkryciem. Nie jest, bo mówi się już od jakiegoś czasu, na marginesie właśnie naszych dość powszechnych współcześnie tendencji do doskonalenia wszystkich i wszystkiego, o tym, że może to nie jest najlepsza droga – ta, na której mamy się koniecznie wyzbywać naszych słabości, wad, nawyków nie będących przydatnymi w procesie jak najefektywniejszego funkcjonowania (społecznego, produkcyjnego, rodzinnego i nie wiem jeszcze jakiego).
W rezultacie powstaje moc poradników dostępnych wszędzie i w dowolnej formie, traktujących o tym, jak pozbyć się różnych słabości, uzależnień, wad, przyzwyczajeń, które nas „ograniczają”.
Mnie uczono i ja uczyłam moich studentów, że często to co nas „ogranicza”, jest jednocześnie naszym ratunkiem, obroną. Że nasze „słabości” na ogół czemuś służą. Że należy im się szacunek, bo powstały prawdopodobnie w czasie, kiedy nie umieliśmy sobie inaczej poradzić z jakimś problemem. I koncentracja na ich wyrzuceniu i przezwyciężeniu nie jest wyjściem. Wyjściem jest znalezienie innych, w tym momencie życia bardziej efektywnych sposobów działania, prowadzących do tego samego celu. Ale to najczęściej nie jest proste. A zasada jest taka, że zanim nie znajdę innych sposobów osiągania tego co osiągam sposobem mało mnie zadowalającym, ale jednak, nie wyrzucam tego starego.
Przykład: nasza kochana prokrastynacja, której część z nas ulega. Każda z nas z różnych powodów i w różnym celu ją stosuje. Ale załóżmy, że podnoszę sobie dzięki niej poczucie własnej wartości, bo potrafię przecież w ciągu jednego dnia zrobić coś, co inni robią przez tydzień. Ha! Jestem dobra! Męczy mnie ona jednak (ta prokrastynacja) i się jej pozbywam (w pięciu krokach, jak zalecają w internecie). Ale nie mam nic w zamian. Spada moje poczucie własnej wartości. Stopniowo oczywiście, często niezauważalnie…
Albo: nauczyłam się kiedyś (być może we wczesnym dzieciństwie), że jestem kochana kiedy choruję, kiedy coś mi dolega. Wtedy o mnie dbali, byli ze mną, nie chodzili do pracy. Było cudownie. Teraz więc, w dorosłości, moja słabość może mi dawać poczucie bycia kochaną. I dopóki nie nauczę się, że mogą mnie kochać jak jestem silna i zdrowa, to wyzdrowienie paradoksalnie może być niebezpieczne. Bo może przynosić przekonanie o braku miłości.
Zasada jest więc jest czytelna – pracuję nad pozbyciem się słabości wtedy, kiedy wiem jak mogę inaczej, w sposób bardziej mnie satysfakcjonujący uzyskać to, co dawała mi moja „słabość”.
Z prokrastynacyjnym pozdrowieniem, Wasza MM.
Teraz mówię ja, Hana. A propos poradników. Całe młode życie wspinałam się na drzewa nie wiedząc, że robię to niefachowo, a tymczasem: