 |
Fotografia ze strony teatru Witkacego w Zakopanem
|
Lubię metaforę Opakowanej.
Monika wyjechała do Patagonii, aby spotkać się z Ewą i z Tropikiem, a pewnie też z Damą Kier i Elą Merko.
Wyobrażam sobie, że siedzą wszystkie w krótkich gatkach pod parasolem, wystawiają kulanka na słońce, patrzą na morze, popijają pyszne drinki i gadają. Może o tym, że pyszne te drinki i że nic nie boli, a nawet można się nimi delektować bezkarnie, bo leki można wpuścić w kanał, gdzie ich miejsce? Może zaglądają do Kurnika i trochę się nabijają z tego i owego, a trochę się martwią, że za dużo deszczu u Rabarbary, Rogatej i Agniechy, że zbyt sucho u mnie albo że znów wszędzie ten smog?
Ninka w swoim wierszu dla Moniki wyraziła to lepiej i piękniej:
Monice
Ktoś chciał jej pomóc, więc zawołał:
Chodź tutaj! Zostaw ból, cierpienie,
patrz! Droga cię cudowna woła,
możesz nią śmiało pójść przed siebie!
Teraz masz zdrowe, silne nogi,
osiągniesz szczyty jakie zechcesz
i możesz wszystko co chcesz zrobić -
- teraz masz zdrowe, silne ręce!
Strząsnęła ziemski pył z sandałów,
wyprostowała mocno plecy,
jeszcze się tylko obejrzała,
wiedząc, że żal nasz czas uleczy,
że kiedyś jeszcze się spotkamy,
znów młodzi, zdrowi i weseli,
że nowy czas nam będzie dany,
choć dziś nas nieskończoność dzieli.






Nie wszyscy wiedzą, że Kurnik powstał "z powodu" Moniki. A było to tak: poznałyśmy się osiem czy dziewięć lat temu na blogu Kretowatej. Dla nas obu (dla Moniki i dla mnie) był to początek blogowej przygody, chociaż wtedy jeszcze o tym nie wiedziałyśmy. Jakoś tak zgrała nam się częstotliwość fal i poza rozmowami w komentarzach u Kretowatej, zaczęłyśmy wymieniać maile, potem były rozmowy telefoniczne, aż wreszcie szczęśliwy zbieg okoliczności geograficznych pozwolił nam spotkać się w prawdziwym życiu. Mieszkałam wówczas w południowej Wielkopolsce, a Monika znalazła w Trójmieście świetnego ponoć lekarza od RZS. Postanowiła do niego pojechać i szukała hotelu w połowie drogi, a planowała podróż przez Warszawę. Wpadłam na to, że równie dobrze można jechać przez Wielkopolskę z przespanką u mnie. Tak też się stało i tak oto zaczęła się nasza przyjaźń. Była u mnie kilka razy, zawsze eskortowana przez kuzyna J. lub M. Raz był to dłuższy pobyt związany z operacją usprawniającą rękę, która to operacja odbyła się w Śremie, bo w tamtejszej klinice operował znakomity chirurg ręki. I ja, i Kretowata mieszkałyśmy (Kretowata mieszka nadal) niedaleko Śremu, na zmianę urozmaicałyśmy więc Monice szpitalną nudę. Któregoś dnia dziewczyny w szpitalu (Monika z Kretowatą) tak się zaśmiewały, że personel musiał delikatnie panie przystopować. Pamiętam z czego tak się zaśmiewały, ale wstydzę się powiedzieć.
Jakiś czas po operacji Monika spędziła u mnie. Chciałam trochę odwrócić jej uwagę od problemów zdrowotnych i któregoś dnia rzuciłam pomysł pt.: załóżmy sobie wspólny blog, a co!
- Dobra, odrzekła Monika, a jak się będzie nazywał?
- Taka wsiowa kura jestem, ja na to, to może Kura Domowa na wsi czy coś w podobie?
- Ty, domowa kura??? Monika prawie zemdlała. - Prędzej dzika ta kura!
No i tak to. Dalej już wiecie.
Do czasu pierwszej wizyty u mnie nie zdawałam sobie sprawy, jakim mozołem jest Moniki codzienność. Byłam u niej w Zakopanem trzy razy, osobiście poznałam Tropika i część przyjaciół Moniki. Zawsze ktoś przy niej był, co chwilę ktoś wpadał. Zabrała mnie na spektakl do ukochanego teatru Witkacego. Chociaż od dawna już tam nie pracowała, była przyjmowana jak królowa, w pierwszym rzędzie.
Nie mogę uwierzyć, że ot tak, bez słowa, wyjechała do Patagonii. To do niej niepodobne, walczyła przecież zaciekle o każdy skrawek siebie i nie tylko siebie. Pamiętacie, jak walczyła o Tropika? I wywalczyła mu ze 3 lata życia! Weterynarze się poddali, ale nie znali Moniki. Szukała, czytała, drążyła i domagała się. I była w tym skuteczna.
Taka właśnie była. Waleczna i walcząca. Nie znałam innej Moniki. Choroba strasznie ją doświadczyła, po kawałku odbierając to, co nam wydaje się oczywiste, ale ona nigdy się nie poddawała i z uporem walczyła dzień po dniu - o względną sprawność, samodzielność, o godność i samostanowienie. Nie skarżyła się, nie narzekała, co najwyżej wściekała się na własną bezradność, na własne ciało, które tak ją zawodzi. Walczyła i najczęściej wygrywała. Wydawało mi się, że tak będzie zawsze, że jest niezłomna i da radę.
Tak niewiele chciała od życia. Wiele razy mówiła mi, że lubi je takie, jakie jest. Wiem z czym zmagała się minuta po minucie, jakim wysiłkiem okupiony był każdy dzień. Pozostanie dla mnie kimś o niebywałej, imponującej sile charakteru.
Trafnie ujęła to jedna z zakopiańskich koleżanek Moniki. Powiedziała, że potrafiła złapać się nawet trawki i wydostać się na wierzch.
Kochała swój zielony domek z widokiem na Giewont, zieloną ławeczkę i ogródek, który w tym roku miał rozkwitnąć jak nigdy dotąd, bowiem Monika postanowiła uwolnić swoją ogrodniczą pasję, nawet znalazła kogoś, kto jej w tym pomagał. Nie mogła doczekać się wiosny, w tym roku wyjątkowo opieszałej, zwłaszcza w górach.
Moniczko, mam nadzieję, bardzo chcę wierzyć, że z Tropikiem u boku przemierzasz teraz tonące w kwiatach i słońcu patagońskie łąki. Że - jak napisała Ninka - masz silne nogi, idziesz, biegniesz, turlasz się w trawie, gapisz się w chmury, wstajesz i znów biegniesz.
Biegnij dokąd zechcesz, kiedyś do Ciebie dołączę.
Wiem, że kochałaś lilie. Żegnamy się z Tobą liliami: