Nareszcie. Pochłodniało i popadało. Nad Wielkopolską przeszła nawałnica, jednak gumienko ominęła. Ale i tak się załapałam. Udałam się bowiem z wizytą do wsi oddalonej o jakieś 20 km. Tam rozpętało się pandemonium - obrywało rynny, turlało donice. Zalało dróżki i ulice tak, że nie mogłam stamtąd wyjechać (a zwierzaki same w domu). Jakoś w końcu wyjechałam, klucząc po bezdrożach, miejscami jak amfibia. Jak się okazało wkrótce, był to dopiero początek. Oesssu, różne sytuacje spotykały mnie na drodze, ale potop jeszcze nie. Miałam wrażenie, że jadę korytem rwącej rzeki, woda sięgała powyżej połowy kół. Cudem tylko nie zalało mi silnika, bo tu i tam, na poboczu, tkwiły zalane auta. Możecie sobie wyobrazić, jakiego miałam stracha. 20 km jechałam prawie dwie godziny w głowie mając pływającą Kuriozę i zwierzaki. Szczała dała radę, za co ją wielbię, Kurioza nie popłynęła z prądem, można odetchnąć, chociaż mówią, że to nie koniec.
Ale ja nie o tym. Miało być o morzu, i będzie. Urwałam się na całe dwa dni, co zostało uknute między MM. i kol. D. Zafundowały mi Dziewczyny te dwa dni z okazji urodzin, których w zasadzie nie obchodzę, no ale w takiej sytuacji każdy by je obszedł, prawdaż? MM. pilnowała stada, a ja z kol. D. wyrwałam się na wolność. Moja rodzina i znajomi wszyscy zapsieni/zakoceni i to nie jest proste. Toteż nie ruszałam się nigdzie przez ostatnie 5 lat, może nawet więcej, nie pamiętam. Kocham nad życie moje skarbuńki, ale ograniczają mnie okrutnie. Nie mam jednak wielkich możliwości manewru i trudno, jest, jak jest.
Tak więc pojechałyśmy do Słowińskiego Parku Narodowego, który kol. D. zna jak własną kieszeń - robiła tam badania, zbierała materiały do pracy magisterskiej, aż w końcu zakochała się w tym miejscu na zabój. Nie dziwię się wcale, nie wiedziałam, że tam jest tak pięknie, bo nigdy tam nie dotarłam. Poruszać się można tylko wyznaczonymi trasami, dlatego nie ma tam jeszcze tłumów, straganów, smażalni i innego badziewia, chociaż powolutku zaczyna się pojawiać. Niestety.
Kol. D. przegoniła mnie po wydmach, co było wyczynem heroicznym. Gdyby powiedziała mi co mnie czeka, to - hmmm - nie byłoby poniższych zdjęć. Nie, nie żałuję, chociaż letko nie było. Wydmy mają tam po 40 i więcej metrów wysokości. I są ruchome, więc przejście wyznaczone dzisiaj, jutro może zniknąć. Chciałabym tam wrócić na dłużej i nie w takim upale. Po przejściu przez wydmy, wreszcie dotarłszy do morza, leżałyśmy z cielskiem w wodzie (zadziwiająco ciepłej!), z głową na piasku.
No i tak to. Fajnie jest mieć MM. i kol. D.
To teraz zdjęcia ciurkiem.
Był nawet tort z zaskoczenia, dacie wiarę? A jaki pyszny! Kompletnie się nie spodziewałam. Ani tortu, ani - tym bardziej - pysznego:
Dziad blogger nie puszcza mi zdjęć. Może jutro się uspokoi, to uzupełnię.
Ktoś przydepnął mi ogon:
Dzielna kol. D. i ja zaraz za nią:

Czujecie tę wysokość? Takich górek było coś ze sześć. Naiwnie myślałam, że za drzewkami na horyzoncie z prawej jest wreszcie morze. Ale nieee..:
Jeszcze bardziej dzielna kol. D.:
I tu też:
I tu. Jak można się domyśleć, byłam na górze PRZED:
Tu jestem:
Nareszcie!
Piiić!
Takie powykręcane drzewa to tylko nad morzem: