niedziela, 7 września 2014

Ta przepiękna niedziela

Przepiękna, jak marzenie! W cieniu 20 stopni, w pół-słońcu na termometrze Orszulki 38! Leciutki wiatr, cisza we wsi jak makiem zasiał, tylko wróble hałasują w żywopłocie. Nie ma już jaskółek, ani kopciuszków - i one wcześniej w tym roku zebrały się do drogi. Ale co tam, niedługo przylecą - razem z bocianami:)))
Dzisiaj w poście mydło i powidło, albowiem nie mam weny i niczego mądrego nie powiem. Chodzi głównie o miejsce do gdakania.
To znów o tych zwierzakach:
Czajnik pod sufitem, tam gdzie NIE mogą stać te piękne kury, z których jedną już zbił


Pięknotka, nie?

Dobra, to schodzimy
Zeszliśmy
Zgrany duet. Kopiemy. Wałek zaczyna, Frodo zgłębia temat
Świeże, jeszcze ciepłe zdjęcia Lamy, co za słodziak!







Spójrzcie tylko, co przysłała mi Gorzka Jagoda!
Wynalazek genialny w swojej prostocie, że też na to nie wpadliśmy! Lekkie to i nie przelezie, lepsze, niż rura! Wałek bowiem nadal chadza na wycieczki krajoznawcze, aczkolwiek rzadko i niedaleko. Tym niemniej za każdym razem się denerwuję i szukam. Po kastracji zmieniło się to, że nie lata po wsi jak oczadziały, do sąsiada zajrzy w sprawie kości, albo po polu naprzeciwko biega, jakby mało miał miejsca tutaj. Niewykluczone, że ktoś go skopał kilka dni temu, bo ogonek zwisał mu smętnie i w ogóle nim nie ruszał, myślałam, że złamany, bo piszczał, kiedy go macałam. Na szczęście obyło się bez weta, ogonek odzyskał wigor. Wydaje mi się mało prawdopodobne, że coś sobie zrobił przełażąc przez oczko w siatce. Tam nie ma się jak zahaczyć, skoro przeszła głowa i tułów, to ogon się zahaczył? Niczego go to, niestety, nie nauczyło. To dostanie patyczek. Zaraz poszukam, może gdzieś to sprzedają, jeśli nie, Pomysłowy Dobromir coś wykombinuje. W każdym razie bardzo dziękuję, Gorzka Jagodo! Za pamięć!
No i tak ło. Z braku grzybów siedziałam na przyzbie i obierałam jabłka:
Poza tym w miejscowej klamociarni znalazłam to:
Jajcarskie kulyszki i solniczka!

Cztery takie mam. Każda róża inna. Słaby szyk pełnom gembom
Jeśli o moje zdjęcia chodzi, to by było na tyle. Dla bardziej wymagających zdjęcia Ogniomistrza. Kudy mnie tam... Delektujcie się do woli.


Powyższe trzy z cyklu "Kto rano wstaje..."

Z cyklu "Kto późno chodzi spać"

 
To ja idę podlać kfiatki.

piątek, 5 września 2014

TROPIK, ARTEŃKA I HENIEK

Arteńka, od razu przepraszam za kolejność w tytule, ale taka była chronologia... 

Jak już większość z was wie, mój kochany piesuś , Tropik chory jest , na nerki. W przeddzień mojego powrotu od Hany wszystko się zaczęło. Najpierw wyglądało to na wielkie problemy gastryczne, ale po zbadaniu krwi okazało się zatrucie mocznikiem. Kreatynina też podwyższona, choć nie ogromnie. No i tu się zaczęły schody, bo trzeba było dawać kroplówki, dużo kroplówek.... Ubłagałam weta, żeby robić to w domu, zostałam przeszkolona, ale cóż z tego... Wenflony u mojego psa wytrzymywały tylko 2-3 kroplówki, trzeba było jeździć zawenflonować się na nowo, przy czym jedna z takich wizyt skończyła się ekscesami, choć nie do końca z winy Tropika. Otóż w naszej lecznicy przebywa kot, który jest własnością Szefa i jak na takiego przystało, dogląda całego interesu. No i niestety, wpadło mu do głowy zeskoczyć z lady tuż przed nosem Tropika... Myśliwska krew w moim psie zawrzała , skutkiem czego stojak na ulotki i informacje rozsypał się na części pierwsze... Wyjazdy do lecznicy są dla psa przeogromnym stresem, serce mu wali, oczy wychodzą z orbit ze strachu. Chciałam mu tego stresu oszczędzić, robiąc te kroplówki w domu, ale okazało się to ogromnym stresem dla mnie... Przeżywałam to straszliwie, Arteńka świadkiem. Wyłączyłam się praktycznie z życia na tydzień i nie bardzo mogłam o czymkolwiek myśleć. I w takim stanie ducha odebrałam telefon od Arteńki: "To kiedy i jak ci mogę pomóc z tym wszystkim?" Moja odpowiedź, choć żartobliwa padła natychmiast: "Choćby jutro!" Na co usłyszałam: "No jutro to może nie, ale w piątek może być?" I tu zdębiałam! Okazało się, że Arteńka przyjeżdża na tydzień pochodzić po górach i pomóc mi... A co najśmieszniejsze, zupełnym przypadkiem ma pokój wynajęty o dwa domy ode mnie...

I tu przechodzę do punktu drugiego, czyli Arteńki. Jest wspaniałą, życzliwą osobą, poświęcającą swój wolny czas na siedzenie z moim psem i ze mną godzinami pod kroplówkami... Nauczyła się obsługiwać kroplówkę jak wykwalifikowana pielęgniarka, miziała psa godzinami, chodziła z nim dwa razy dziennie na spacerki, nawet po powrocie z wyczerpującej włóczęgi po górach... Jestem pełna wdzięczności i podziwu, tym bardziej, że nie ma ona własnych zwierzaków i taka opieka to była dla niej nowość.  Tropik pokochał ją uczuciem żarliwym, zwłaszcza za te spacerki... Nawet sam wkładał głowę w obróżkę... Oczywiście siedząc pod tymi kroplówkami gadałyśmy czas cały, a było o czym. O historii rodziny, o Kalnicy, o rejsach, o Tatrach, o przygodach,  no i o Heńku i jego poszukiwaniach oczywiście! Arteńka, dziękuję z całego serca za twoją pomoc, opiekę, serdeczność  i wsparcie w tym trudnym dla mnie czasie.  Bez ciebie naprawdę nie wiem jakbym sobie poradziła.  Szkoda tylko, że nie miałaś dobrej pogody do łażenia po górach... Ale zdjęcia zrobiłaś przepiękne, czekam aż pokażesz u siebie. Bardzo się cieszę, że poznałam cię osobiście, po raz kolejny powtórzę: Internet zbliża ludzi!!!

No i przechodzimy do punktu trzeciego, czyli Henryka... Przeglądanie listów zostawiłyśmy na sam koniec, gdy kroplówki już nie było i miałyśmy wolny wieczór. Ja szukałam informacji a Arte robiła notatki, wyszło nam pięć stron A4... Po wnikliwym czytaniu znalazłyśmy jeszcze parę ciekawych szczegółów. Na przykład to, że fizyki uczył go Ormianin, z którym się nie lubili i który go oblał na jednym z egzaminów. Francuskiego uczył go rodowity Francuz, a niemieckiego nie uczył się w ogóle... Mama jego z nieznanych przyczyn przebywała w Warszawie, gdzie spędził święta. Był w Straży Przedniej, organizacji patriotycznej zwalczającej endecję. Działał również w prasie młodzieżowej, robił wywiady z lotnikami trenującymi do międzynarodowych zawodów aeronautycznych Challenge w 1934r, m.in. z kpt Bajanem.  Gdy był już w szkole podchorążych miał zajęcia z obsługi karabinu maszynowego oraz walki na bagnety. Szukając dat listów (cholernik nie wszystkie listy datował!!!) ustaliłyśmy, że korespondencja zaczęła się we wrześniu 1933 roku, więc ogłoszenie Mamy w "Kinie" musiało się ukazać w lipcu - sierpniu tego roku. Poszukamy jeszcze po archiwach. 
Oczywiście największą niespodziankę zachowałam na koniec... Pamiętacie dyskusję u Arte na temat szkoły do jakiej mógł chodzić Henryk???  Otóż nie wiem, czy to pominęłam, czy przegapiłam, czy mnie zaćmiło, ale w jednym z listów na samym dole był dopisek: GIMNAZJUM MATEMATYCZNO-PRZYRODNICZE I HUMANISTYCZNE, KLASA VIII H!!!! A więc Henryk Ossowski NIE JEST naszym Henrykiem!!!!!!!!!!!! Ossowski chodził do Gimnazjum Klasycznego... Kolejne potwierdzenie, że to nie nasz Henryk nadeszło wprost z Grudziądza... Otóż do Arteńki odezwała się pani, która przeczytała u niej historię poszukiwań i podała informację, że jej rodzice organizowali od lat 70-tych  zjazdy absolwentów szkół grudziądzkich i ona ma kroniki i fotografie z tych zjazdów. Potwierdziła też datę urodzenia pana Ossowskiego jako 29 SIERPIEŃ 1915, co ewidentnie nie pasuje do naszego Henia, który urodził się 30 CZERWCA...  Pamiętacie, jak Arteńka pisała o dziwnym zapisie tej daty w kronice szkoły? Tam jakby brakowało pałek i była taka przerwa po VI rzymskiej.  Arte na pewno napisze o tym u siebie bardziej szczegółowo.
 
A więc cóż, tajemnica pozostaje jeszcze tajemnicą, może to i dobrze... Ale Arte jest już na świeżym tropie i być może jej kolejna podróż będzie do pięknego miasta Torunia, gdzie archiwa są przebogate... Z Tropikiem stworzyliby wspaniały tandem tropiący:))) 

środa, 3 września 2014

Od obżarstwa wolę ucztę zmysłów

Przymuszacie mnie Kury do dużej aktywności, bo znów gdakać nie ma gdzie. Mika zajęta Arteńką i Tropikiem, to znów padło na mnie. Robię to jednak z dużą przyjemnością, bo uwielbiam z Wami gdakać.
Kulinarnie mnie dzisiaj naszło. Nie, żebym od razu do kuchni poleciała garami czaskać. Aż tak, to nie. Zakupy robiłam, popatrzyłam do koszyka, zadumałam się przy kasie (za co aż tyle?), ale to normalna rzecz - zadumać się przy kasie. Mnie tak bardziej filozoficznie naszło. Że człowiek tak niewiele potrzebuje. Ot, kawałek sera, trochę warzyw, owoców jakichś, jogurcik, musowo mleko do sokawki, sokawka, wody zgrzewka, cukerek i to wszystko. I przypomniało mi się sobotnie wesele. Jedzenie było pyszne, pięknie podane, do wyboru, do koloru, w ilościach przekraczających wszelkie (moje na pewno) wyobrażenie. Nie jestem smakoszem, chociaż lubię dobre jedzenie. Nie jestem też żarłokiem - z wyjątkiem słodyczy, do czego przyznaję się publicznie. No bo ile można zjeść? Połowa tego dobra musiała się zmarnować, nie ma siły. Jeśli przemnożyć to przez wszystkie sobotnie wesela i inne przyjęcia, to wyjdzie kilka ton jedzenia. I tak przez siedem dni w tygodniu.
Nigdy nie uczestniczyłam w takiej imprezie za granicą i nie wiem, jak to tam wygląda. Czy tylko my tak mamy? Stół musi się uginać? Jakieś atawizmy, średniowieczne zaszłości, bo bida była, że hej? Jeśli o mnie chodzi, jedzenie mogłoby być w pastylkach, w czymkolwiek, co uwolniłoby mnie od pichcenia, robienia zakupów i całego tego kuchennego zawracania głowy. Mam masę ciekawszych zajęć.
Pamiętacie film z Gerardem Depardieu? Film filmem, ale ta uczta odbyła się naprawdę. Książę Ludwik II de Bourbon w roku 1676 na zamku Chantilly wydał przyjęcie dla Ludwika XIV. Sam dwór królewski liczył 15 tysięcy osób, a gdzie reszta? Zaproszeni goście, obsługa przyjęcia, kucharze, kelnerzy, pomocnicy? Wychodzi drugie tyle. "Ucztowano na zamku, w komnatach, na dziedzińcu, w zamkowej fosie. Za stołami i na specjalnie zbudowanych rajskich wyspach. W łodziach śpiewały półnagie nimfy, a nocne ciemności rozświetlały niezwykłej urody sztuczne ognie. Wszystko udało się świetnie, tylko w kuchni rozegrał się ponury dramat"*. Okazało się, że zamówione ryby nie spełniają oczekiwań szefa kuchni. Słynny Vitel nie mógł znieść takiej hańby i popełnił samobójstwo. Oto do czego prowadzi obżarstwo i marnotrawstwo!
Jednak wszystko to pikuś. Kroniki na ten temat przeważnie milczą, w filmie też nic o tym nie było. Otóż w zamkowym parku, ani na zamku (może poza sypialnią króla) nie było kakuarów! Wyobrażacie sobie ten park następnego dnia? Czy nie lepiej łyknąć kotlecik w pastylce?

*Mirosław Słowiński "Cztery uczty jeden świat".

Z kulinariów dla ilustracji mam tylko kukurydzę. Za to piękną. Może być?
fot. Ogniomistrz

poniedziałek, 1 września 2014

Nieoczekiwana, weselna pointa

No to jestem nazad. Nie było mnie trzy dni, a czuję się tak, jakby nie było mnie trzy tygodnie - chyba z nadmiaru wrażeń. Dobrze jest czasem ruszyć zadek, chociaż tu mi dobrze. Wyjechaliśmy latem, a wróciliśmy jesienią i to późną. Młodzi mieli szczęście, bo weekend w Trójmieście był piękny, cieplutki i słoneczny. W sam raz na romantyczny ślub. W niedzielę zaczęło lać i tak lało do samego tutaj. I nadal leje.
Zwierza były pod dobrą opieką mojej Córki - wymiziane ponad miarę, ale o tem potem, zacznę od początku.
Przez pół soboty mieliśmy czas wolny, z którego skwapliwie skorzystaliśmy:
Ogniomistrz zrelaksowany
Ja też
 Kontemplowaliśmy okoliczności i wdychaliśmy jod:


Chodziliśmy po plaży 
Zbieraliśmy wybielone solą patyczki
I muszelki
W drodze powrotnej kapliczka, jakiej w Wielkopolszcze nie uświadczy:
Potem makijaż, fryzura, botoks, liposuction i do kościoła. Panna Młoda, śliczna jak z obrazka w sukni, która z trudem dała się upakować w samochodzie, mnóstwo ludzi i morze kwiatów.

I dla GosiAnki - Państwo Młodzi w prawie pełnej okazałości. Trochę lepiej widać sukienkę!




Przywitanie przez Gospodarzy Dworu w żuławskich strojach

Szampan i rzut kieliszkiem
Kieliszki stłuczone na szczęście
Uciekająca Panna Młoda
I można przystąpić do wesela właściwego.
Ogniomistrz w wersji weselnej

W oczekiwaniu na wesele właściwe



Wesele właściwe

Weselne gry i zabawy
Kopciuszek?
Koleżanka K. trzymała się dzielnie do momentu podziękowań Rodzicom. W objęciach Syna poszła na całość i dała upust szczęściu. Spłynął makijaż oraz napięcie. Potem już było z górki, koleżanka K. polubiła nawet whisky.
Ogniomistrz balował do 4.30, ja trochę krócej, bo na mnie padło. Wyjechaliśmy niespiesznie koło południa, po drodze zahaczywszy o Chełmno nad Wisłą, które nas rozczarowało. Z daleka, na skarpie prezentuje się o wiele lepiej. Z bliska brud, smród i grzyby rosną. Piękny, gotycki kościół farny w otoczeniu obskurnych, bo zniszczonych kamieniczek nie robi takiego wrażenia, jakie mógłby robić. Wokół Rynku, na którym odrestaurowany ratusz - sznurek, mydło i powidło, a także jakaś plastikowa, "nowoczesna" fontanna i poza placem rynkowym, krzywe i brudne chodniki. Coś ze dwa odremontowane domy i tyle:
Ratusz
Kościół farny
Kropielniczka w tymże kościele dla Mnemo
Zniszczony i stojący zegar, była mniej więcej 15.00
Śmieszny balkonik przyklejony do fasady
Jedna z nielicznych, odrestaurowanych kamieniczek
Ot i wszystko. Wypiliśmy sokawkę (niedobrą) i potem był już tylko deszcz, nieziemski tłok na drodze i jazda bez trzymanki. Najlepsze zostawiłam na koniec. Przyjechaliśmy do domu, a tam... a tam... tadaaaam!




 

To jest Lama. Malutka suczka, którą ktoś porzucił w lesie. Ktoś inny ją znalazł i tak trafiła do hoteliku pod Lubaniem Śląskim. Lama była szczenna, urodziła dwa szczeniaki, przeżył jeden, który już znalazł dom. Lama spędziła w hoteliku trzy miesiące. Moja Córka wypatrzyła ją w necie i zakochała się na śmierć. Nic mi nie powiedziała - przyjechała doglądać naszego stada i po prostu w sobotę pojechała do Lubania, bo stąd blisko. Lama ma mniej więcej dwa lata, jest zabójczo urocza, posłuszna, całuśna, po prostu cudowna! Kocha piłeczki i moją Córkę. Nie spuszcza jej z oka, chodzi za nią krok w krok. Nie było żadnego problemu z naszym stadem, zaakceptowały malutką po krótkich, wstępnych, ostrzegawczych znakach. Ot tak postalowały się chłopaki pro forma. W końcu to suczka! Zachwycony był zwłaszcza Wałek. Ciekawe - bo wykastrowany jako ostatni? Trudno Lamie zrobić jakiekolwiek zdjęcie, bo bez przerwy jest w ruchu. Jej znakiem szczególnym jest niewiarygodne, niebieskie oko - jedno! Drugie jest ciemnobrązowe. Nawet dolna powieka jest miejscami bez pigmentu, różowa! Jedno uszko ma czarne, drugie białe. Poniżej najlepsze ze zdjęć, jakie usiłowałam jej zrobić, trochę to widać. Dziewczyny właśnie pojechały do domu!
Przez to oko wygląda, jakby coś nie tak było z jej oczami. Ale nie jest! Lama jest ciągle jeszcze przestraszoną, ale śliczną, zdrową sunią! Taka to niespodzianka czekała na nas w domu. Jak wesele, to wesele!