Arteńka, od razu przepraszam za kolejność w tytule, ale taka była chronologia...

Jak już większość z was wie, mój kochany piesuś , Tropik chory jest , na nerki. W przeddzień mojego powrotu od Hany wszystko się zaczęło. Najpierw wyglądało to na wielkie problemy gastryczne, ale po zbadaniu krwi okazało się zatrucie mocznikiem. Kreatynina też podwyższona, choć nie ogromnie. No i tu się zaczęły schody, bo trzeba było dawać kroplówki, dużo kroplówek.... Ubłagałam weta, żeby robić to w domu, zostałam przeszkolona, ale cóż z tego... Wenflony u mojego psa wytrzymywały tylko 2-3 kroplówki, trzeba było jeździć zawenflonować się na nowo, przy czym jedna z takich wizyt skończyła się ekscesami, choć nie do końca z winy Tropika. Otóż w naszej lecznicy przebywa kot, który jest własnością Szefa i jak na takiego przystało, dogląda całego interesu. No i niestety, wpadło mu do głowy zeskoczyć z lady tuż przed nosem Tropika... Myśliwska krew w moim psie zawrzała , skutkiem czego stojak na ulotki i informacje rozsypał się na części pierwsze... Wyjazdy do lecznicy są dla psa przeogromnym stresem, serce mu wali, oczy wychodzą z orbit ze strachu. Chciałam mu tego stresu oszczędzić, robiąc te kroplówki w domu, ale okazało się to ogromnym stresem dla mnie... Przeżywałam to straszliwie, Arteńka świadkiem. Wyłączyłam się praktycznie z życia na tydzień i nie bardzo mogłam o czymkolwiek myśleć. I w takim stanie ducha odebrałam telefon od Arteńki: "To kiedy i jak ci mogę pomóc z tym wszystkim?" Moja odpowiedź, choć żartobliwa padła natychmiast: "Choćby jutro!" Na co usłyszałam: "No jutro to może nie, ale w piątek może być?" I tu zdębiałam! Okazało się, że Arteńka przyjeżdża na tydzień pochodzić po górach i pomóc mi... A co najśmieszniejsze, zupełnym przypadkiem ma pokój wynajęty o dwa domy ode mnie...

I tu przechodzę do punktu drugiego, czyli Arteńki. Jest wspaniałą, życzliwą osobą, poświęcającą swój wolny czas na siedzenie z moim psem i ze mną godzinami pod kroplówkami... Nauczyła się obsługiwać kroplówkę jak wykwalifikowana pielęgniarka, miziała psa godzinami, chodziła z nim dwa razy dziennie na spacerki, nawet po powrocie z wyczerpującej włóczęgi po górach... Jestem pełna wdzięczności i podziwu, tym bardziej, że nie ma ona własnych zwierzaków i taka opieka to była dla niej nowość. Tropik pokochał ją uczuciem żarliwym, zwłaszcza za te spacerki... Nawet sam wkładał głowę w obróżkę... Oczywiście siedząc pod tymi kroplówkami gadałyśmy czas cały, a było o czym. O historii rodziny, o Kalnicy, o rejsach, o Tatrach, o przygodach, no i o Heńku i jego poszukiwaniach oczywiście! Arteńka, dziękuję z całego serca za twoją pomoc, opiekę, serdeczność i wsparcie w tym trudnym dla mnie czasie. Bez ciebie naprawdę nie wiem jakbym sobie poradziła. Szkoda tylko, że nie miałaś dobrej pogody do łażenia po górach... Ale zdjęcia zrobiłaś przepiękne, czekam aż pokażesz u siebie. Bardzo się cieszę, że poznałam cię osobiście, po raz kolejny powtórzę: Internet zbliża ludzi!!!

No i przechodzimy do punktu trzeciego, czyli Henryka... Przeglądanie listów zostawiłyśmy na sam koniec, gdy kroplówki już nie było i miałyśmy wolny wieczór. Ja szukałam informacji a Arte robiła notatki, wyszło nam pięć stron A4... Po wnikliwym czytaniu znalazłyśmy jeszcze parę ciekawych szczegółów. Na przykład to, że fizyki uczył go Ormianin, z którym się nie lubili i który go oblał na jednym z egzaminów. Francuskiego uczył go rodowity Francuz, a niemieckiego nie uczył się w ogóle... Mama jego z nieznanych przyczyn przebywała w Warszawie, gdzie spędził święta. Był w Straży Przedniej, organizacji patriotycznej zwalczającej endecję. Działał również w prasie młodzieżowej, robił wywiady z lotnikami trenującymi do międzynarodowych zawodów aeronautycznych Challenge w 1934r, m.in. z kpt Bajanem. Gdy był już w szkole podchorążych miał zajęcia z obsługi karabinu maszynowego oraz walki na bagnety. Szukając dat listów (cholernik nie wszystkie listy datował!!!) ustaliłyśmy, że korespondencja zaczęła się we wrześniu 1933 roku, więc ogłoszenie Mamy w "Kinie" musiało się ukazać w lipcu - sierpniu tego roku. Poszukamy jeszcze po archiwach.
Oczywiście największą niespodziankę zachowałam na koniec... Pamiętacie dyskusję u Arte na temat szkoły do jakiej mógł chodzić Henryk??? Otóż nie wiem, czy to pominęłam, czy przegapiłam, czy mnie zaćmiło, ale w jednym z listów na samym dole był dopisek: GIMNAZJUM MATEMATYCZNO-PRZYRODNICZE I HUMANISTYCZNE, KLASA VIII H!!!! A więc Henryk Ossowski NIE JEST naszym Henrykiem!!!!!!!!!!!! Ossowski chodził do Gimnazjum Klasycznego... Kolejne potwierdzenie, że to nie nasz Henryk nadeszło wprost z Grudziądza... Otóż do Arteńki odezwała się pani, która przeczytała u niej historię poszukiwań i podała informację, że jej rodzice organizowali od lat 70-tych zjazdy absolwentów szkół grudziądzkich i ona ma kroniki i fotografie z tych zjazdów. Potwierdziła też datę urodzenia pana Ossowskiego jako 29 SIERPIEŃ 1915, co ewidentnie nie pasuje do naszego Henia, który urodził się 30 CZERWCA... Pamiętacie, jak Arteńka pisała o dziwnym zapisie tej daty w kronice szkoły? Tam jakby brakowało pałek i była taka przerwa po VI rzymskiej. Arte na pewno napisze o tym u siebie bardziej szczegółowo.
A więc cóż, tajemnica pozostaje jeszcze tajemnicą, może to i dobrze... Ale Arte jest już na świeżym tropie i być może jej kolejna podróż będzie do pięknego miasta Torunia, gdzie archiwa są przebogate... Z Tropikiem stworzyliby wspaniały tandem tropiący:)))