piątek, 13 grudnia 2013

A JEDNAK ŚWIĘTA...


Idą nieuchronnie, a wraz z nimi modlitwy, spotkania rodzinne, opłatek, prace domowe, upominki i … wspomnienia... Tak, właśnie wspomnienia chcę dziś przywołać, moje i Wasze...
Zimy z dzieciństwa jawią mi się długie, mroźne i słoneczne, takie dni zostały mi w pamięci. Na podwórku tunele w śniegu i igloo budowane z bratem ciotecznym. Na choince prześliczne lichtarzyki, przypinane do gałązek pachnącej jodełki. A w nich kolorowe, cienkie świeczki. Uwielbiam te lichtarzyki, mam ich kilka do tej pory.

Oprócz lichtarzyków na choince wisiały oczywiście bombki, a także zdobyczna Mieszanka Wedlowska . I tu anegdotka numer 1. Miałam psa Mukiego, który był nader oryginalną mieszanką puli węgierskiego i setera irlandzkiego, czarny, kudłaty (ale bez dredów), chodząca poczciwość. Miał atoli jedną wadę: kochał słodycze, a szczególnie czekoladowe cukierki. Wyspecjalizował się w wyjadaniu z papierków cukierków wiszących na choince, a czynił to tak zręcznie, że nikt go nie mógł na tym przyłapać, a zjedzone cukierki szły na moje konto, czym byłam dogłębnie oburzona. Niesprawiedliwe oskarżenia zawsze mnie bardzo dotykały. Sprawa się w końcu wydała, gdy po objedzeniu wszystkich niższych gałązek, Mukuś sięgnął wyżej, zwalając całą choinkę i tłukąc połowę bombek. Odczułam ponurą satysfakcję.

O takich drobiazgach jak pożar choinki od zapalonych włosów anielskich ( wtedy były z celofanu) to już nie wspominam, każdy pewnie coś takiego pamięta.

Święta u nas wiązały się z przyjazdem rodziny z Krakowa, w tym trójki moich kuzynów. Domek był (i jest nadal) mały, wszystkiego dwa pokoje z kuchnią bez łazienki, a dorosłych czworo plus czwórka dzieciaków. Rozkładało się łóżka polowe, ciocia z mamą spały razem na wersalce, a dla nas znosiło się ze strychu duże materace sprężynowe (wcześniej sienniki) i spaliśmy pokotem na podłodze. A jakaż to była atrakcja!!! Uwielbialiśmy rano po nich skakać i szaleć. I wiecie co? NIKOMU TO WSZYSTKO NIE PRZESZKADZAŁO! Byliśmy po prostu szczęśliwi, że możemy być razem.

Teraz szybka podróż w czasie, do pierwszej Wigilii bez Mamy. Miałam wtedy 22 lata i bardzo chciałam zrobić wszystko jak należy. Kuzynka przyjechała mi pomóc w przygotowaniach i bardzo się przykładałyśmy do roboty.
Wykonałyśmy karpia w galarecie, ale było już późno, lodóweczka mini zapchana po wręby, więc wystawiłyśmy salaterkę z rybami na stół na podwórzu, nakryłyśmy pokrywką i przyłożyłyśmy cegłami, na wszelki wypadek. Przed kolacją wigilijną idziemy po rybę, a tu... Cegły i pokrywka zwalone, z ryby smętne resztki zostały, a nad salaterką dwa bardzo szczęśliwe koty... Ogon trzeciego mignął za płotem. Popatrzyłyśmy na siebie i zostawiłyśmy salaterkę na podwórku, do rana nic nie zostało. Za to wszystkie okoliczne koty długo wspominały tę Wigilię.

Rok później była Wigilia w stanie wojennym. Mieliśmy być sami z Tatą, ale kuzynkom udało się załatwić przepustkę na przejazd z Krakowa do Zakopanego, ale miały przyjechać już na samą kolację wigilijną, więc tym razem musiałam wszystko zrobić sama. Ambitnie postanowiłam zrobić uszka z grzybami do barszczu, pierwszy raz w życiu. Zostawiłam je na sam koniec, żeby ugotować na świeżo. Lepiłam i lepiłam, miejsca w kuchni brakowało, więc nieszczęsna układałam warstwami jedne na drugich, ale nie przyszło mi do tępej łepetyny, żeby je jakoś oddzielić ściereczką czy papierem... Co Wam będę mówić, polepiło się wszystko na amen, bez szans na rozdzielenie. Dziewczyny już jechały, grzybów już nie było, więc w desperacji rozwałkowałam wszystko na stolnicy, łącznie z nadzieniem i zrobiłam grzybowe łazanki w ciekawym, brunatnym kolorze. O dziwo, dały się zjeść, a Tato nawet na następny dzień zażyczył ich sobie jako odrębnego dania.

I tak się to snuje, jedne wspomnienia wywołują drugie, wracają obrazy z idealizowanego dzieciństwa, kiedy wszystko wydawało się proste. Wracają osoby, które już dawno odeszły, a które w ten czas powinny być wspominane. Jak to dobrze, że są Święta... 
Życzę Wam, żeby wszystkie ośnieżone (lub nie) drogi, doprowadziły Was do oświetlonej choinki albo do Was przyprowadziły bliskich, a może dawno nie widzianych i żeby każdy miał możliwość spędzenia ich tak, jak lubi.


Czekam teraz na Wasze wspomnienia, zabawne, a może nostalgiczne... Pogrzebcie trochę w szufladach pamięci i podzielcie się z nami, jak opłatkiem :)

MIKA

P.S.  Zimowe zdjęcia autorstwa Ogniomistrza. Piękne, prawda?

czwartek, 12 grudnia 2013

Nadejszła północ. Uśpiona wieś zastygła w oczekiwaniu, tylko wycie psów i poszczekiwanie zbłąkanego lisa niosło się po opłotkach. W oddali, w zimnym świetle księżyca pohukiwała sowa wypatrując zdobyczy. Ciemności spowijały świat, tylko w jednym małym oknie na krańcu wsi pełgał płomień świecy. To gospodarz rozświetlał mrok usiłując sfotografować masywną, szklaną paterę, która stała na kredensie podrapanym przez koty. Niestety, świeca zgasła, a gospodarz musiał sobie poświecić oczami. Oto rezultat:
Tu widać nieszczęsny ajzol/ szarańcz/pasikonika/ćmę/gumę do żucia/piankę silikonową, który nie jest niczym innym, jak podstawą patery. I z góry:


Rezultat konkursu przeszedł wszelkie moje oczekiwania! Dziękuję Wam za wspólną zabawę i obiecuję, że to nie jest ona ostatnia.
Losowanie zostało przeprowadzone rączką Gospodarza. Pierwsza grupa to osoby, które zgadły, a są to Mika i Gosia. Rączka wylosowała:
Druga grupa, to osoby, które trochę zgadły: Agniecha, Maria Nowicka, Ewa z Mazur, Maja.
I trzecia grupa - to wyróżnienia za oryginalność wypowiedzi: Lidka i Sąsiad:
Ostatnią grupą jest Mnemo, która otrzymuje nagrodę pocieszenia. Pierwsza nagroda - pastel, pofrunie zatem do Gosi. Reszta nagród pozostaje moją słodką tajemnicą! Poproszę o Wasze adresiki na adres mailowy na pasku z prawej.
Czekałam do ostatniej chwili, stąd obsuwa w czasie. Ale już nie ględzę, klikam i leci!

PS. Uwaga laureatki! Nagrody pofrunęły dzisiaj! Priorytetem, a więc liczę, że będą u Was w poniedziałek.




poniedziałek, 9 grudnia 2013

W ciemnościach kurnika

W ciemnościach kurnika zniosłam poniższe jajo (-a). Tępota zwoje spowija i koloru się chce. Ratuję się więc kredkami - one nie wymagają zaangażowania umysłowego, ani znajomości języków obcych.
Jajo pierwsze:
Jajo drugie:
Jajo trzecie:

A teraz, UWAGA, Mika i ja mamy przyjemność ogłosić KONKURS z okazji inauguracji bloga. Nagrodą jest poniższy pastel o wymiarach 30cm x 24cm (z passe-partout), zabezpieczony werniksem.
To jest dyńka hokkaido i Wasze ulubione, parchate, niczymniepryskane jabłuszko!
Trochę jednak trzeba się potrudzić i zgadnąć, co przedstawia poniższe zdjęcie. Spośród prawidłowych odpowiedzi ślepy los wyznaczy zwycięzcę, który wejdzie w posiadanie dyńki i jabłuszka.
A oto zagadka:

Łatwo nie jest, ale za to jak ekscytująco! Odpowiedzi zbieramy do najbliższej środy 11 grudnia, do północy. Może być?

PS. Dziękuję Agniecha i Lidka! Właśnie posiadłam kolejną umiejętność! Otóż chciałabym donieść (w komentarzach może umknąć), że kot napadnięty przez moje aniołeczki został uratowany SKUTECZNIE! Chodził dzisiaj po moim ogrodzie, jakby nigdy nic. Niewyuczalny samobójca - następnym razem może się nie udać. A więc ranna zostałam nie na darmo!

sobota, 7 grudnia 2013

Trzecia ręka

Ja nie wiem, co Wy z tą zimą, że zimno, że kłódki zamarzają, że śnieg...
U nas i owszem, też 7 grudnia, Mikołaj wczoraj był i wyglądał tak:
To przed południem.
Po południu trochę się wprawdzie ochłodziło, ale Frodo pogrzał nam nóżki i daliśmy radę.
W naszym klimacie nie można jednak liczyć na pogodę. Dziś rano okoliczności przyrody nie wyglądały już tak sielsko.
Mikołaj udał się do innych zajęć, a zaraz po jego wyjeździe...
Te oto dwa rozkoszne aniołeczki:

 Zapolowały na wioskowego kota. Przez okno dojrzałam, co się święci, wypadłam z domu tak jak stałam, tzn. w zwykłej bluzie i kapciach. Mój jeszcze zalegał w alkowie, co jest istotne dla biegu wydarzeń. Nie wiem, jak psy to zrobiły, obce koty chodzą "po naszym" w tę i nazad, żaden dotąd nie dał się złapać. Dlaczego akurat ten? Cóż, dość, że złapały. Kot był dzielny, prał aż furczało. Nie wiem, jakim cudem udało mi się odciągnąć Frodo, bo jest większy ode mnie. Szczęśliwym zbiegiem okoliczności miał na szyi świeży kłąb nasion łopianu i tam się wczepiłam. Ciągał mnie za sobą trochę - na tyle, że mam poobcierane kolana! Jedną ręką próbowałam odepchnąć spod jego paszczy kota, kot z wdzięczności dość dotkliwie mnie pogryzł. Wreszcie udało mi się przycisnąć Frodo kolanami do ziemi (łatwo nie było) i złapać Wałka za obrożę (na szczęście ją miał). Pogubiłam kapcie, skarpetki przemokły i zaczęłam przymarzać do podłoża, a tu znikąd pomocy! Wieś jak wymarła, żywej duszy w promieniu kilometra!  Kot siedzi i warczy zamiast wiać, ja leżę i w zasadzie kwiczę na jednym psie, drugi pies się miota na obroży, która zaraz się rozepnie, a Mój w alkowie! Co robić, omamuniu, co robić? Wołam, wrzeszczę, krew się z ręki leje, a Mój nadal w alkowie! A kot nadal siedzi i warczy!
Myślę sobie - zamarznę tu, ale nie popuszczę, kota nie dam. Oczami wyobraźni zobaczyłam, jak Mika z Moim siedzą sobie przy stole w ciepłej kuchni, śniadanko jedzą, kaweczkę popijają gawędząc niespiesznie o tym i owym i nawet nie zauważą, że mnie nie ma! Aż nagle, wtem! Mika usłyszała piskanie i przybyła odsiecz. Kota trzeba było pogonić, psy długo jeszcze szalały nakręcone jak sprężyny w bombie zegarowej, ja opatrywałam rany. Kot poszedł, nie wiem, niestety, czy i na ile zdążyły go poturbować. Pocieszam się, że dał im popalić, bo paszcze mają podrapane oba, no i wmieszałam się szybko, nie miały za wiele czasu.
Mika utrzymuje, że w przypływie adrenaliny wyrosła mi trzecia ręka. Usłyszawszy piski i ujadanie wyjrzała albowiem przez okno. Je leżałam na miotającym się Frodku wpita pazurami jednej ręki w jego kudły, drugą ręką trzymałam za obrożę Wałka, a trzecią ręką wskazywałam Mice kierunek alkowy, żeby Mojego zawiadomiła...
Mam wysuwaną trzecią rękę. Innej możliwości nie ma.

czwartek, 5 grudnia 2013

Znalazło się!

Znalazło się, nawet z komentarzami, co nie zmienia faktu, że nic nie kumam (ani Mika).
Zdjęcie jest zapowiedzią tego, co nas czeka - ja tam Was nie straszę! Post wyszedł przypadkiem, zdjęcie to rekompensata za stres.

Ratunku!

Ratunku! Niczego nie usuwałam! Paczę i nie ma! Nigdzie! Mogę dać drugi raz, ale zniknęły też komentarze! Czy ktoś wie o co chodzi? Komentarze do poprzedniego posta mam na poczcie gmail.
Co ja robię i co ja paczę?

środa, 4 grudnia 2013

Kontrola jakości

Kontroler jakości tak oto wypowiedział się na temat przesyłki od Agniechy:
Ocet pachnie jabłuszkami, natomiast druga buteleczka pachnie jabłuszkami mocniej. Różnią się ponadto kolorkiem.
Reszta komisji orzekła, co następuje:
A tak było "przed":
I w trakcie:
Agniecha, bardzo Ci dziękuję za niespodziankę, nie dość, że po raz pierwszy w życiu coś wygrałam (może dlatego, że nie gram?), to dostałam, co wygrałam, i jeszcze dostałam w bonusie Eau de Mlądz. Ludzie! Ale kopie! I do tego mam trochę słomy, która pieczołowicie chroniła cenną zawartość, a którą Agniecha musiała odjąć od ust swoim konikom. Przyda mi się do siennika. Dziękuję!
O działaniu Eau de Mlądz powiadomię jutro.


wtorek, 3 grudnia 2013

Stuk-puk w okienko

Działo się! Nieoczekiwanie, znienacka, stuk-puk w okienko, a tam kto? No kto? A Kretowata we własnej osobie! Mało, że Kretowata, ale Kretowata z całą (bez Kruczka) książęcą Rodziną w osobach Księcia Małżonka oraz Księżniczki. Dobrze, że zdążyłam zmienić spodnie od polowej roboty. Dobrze, że zdążyłam, upiec ciasto (szarlotka!) wg przepisu znalezionego u Anki Wrocławianki (pycha!). Nie zdążyłam powstrzymać entuzjazmu piesków, które przestraszyły nieco Księcia Małżonka, czemu się nie dziwię - Wałek w takich razach skacze, jakby chciał odgryźć nos i wydaje dźwięk przypominający pisk styropianu na szkle. Książę wszak się nie ugiął (jak to Książę), Księżniczce nawet smoki niestraszne, a Kretowata, to każdy wie, co tu jęzor strzępić po próżnicy. Jakby tajfun, ale bez szkód. Nie dość, że pióro ma lekkie, to jeszcze dar opowiadania. Zaśmiewaliśmy się do łez i rozpuku z Jej opowieści. z życia wziętych. Gdyby ktoś miał wątpliwości - przeprowadzić się na wieś, czy nie, decyzję na tak podjąłby dzisiejszego wieczora.
Pieski w końcu posnęły w odosobnieniu, jeden kot schronił się na szafie, drugi pod kołderką, Księżniczka popełniła trzy pastele (Kretowata, powiedz Jej, że jednak ten z domkiem najpiękniejszy), Książę nie dziwił się niczemu (życie z Kretowatą musiało Go uodpornić) i już trzeba było się żegnać. Ale na krótko, już moja w tym głowa.
Gdyby nie parę przeszkód, ożeniłabym się z Kretowatą!

sobota, 30 listopada 2013

Nie próżnuję

Nie próżnuję, chociaż powinnam robić zupełnie coś innego. Ale co zrobić (że zacytuję sąsiada), skoro wena mną telepie?
Poza tym przemyślenia mam. Na przykład ktoś dowiaduje się, że Mika NIE JEST moją rodziną, robi takie dziwne oczy, jakby to było Bógwico. Dlaczego ludzie odbierają to jak jakiś wyczyn? Znam Mikę, lubię Mikę, bo tak i fakt, że nie jest moją rodziną nie ma dla mnie żadnego znaczenia. Potrzebna Jej była operacja. W mieście Ś. Profesor Zapomniałam Nazwiska najlepiej w Polsce naprawia ręce i tyle. Tak się życie potoczyło, nikt tego nie planował. Mieszkam o rzut beretem od miasta Ś. I już. Dziwi mnie, że ludzi to dziwi.
Drugie przemyślenie mam takie bardziej wkurzające. Jak już wiecie, lub nie, mam dwa psy i dwa koty. Wszystkie znajdki, zawsze miałam znajdki. I bez przerwy słyszę: O, jak Villas! Zazwyczaj obracam to w żart, chociaż do szału mnie to doprowadza, a z postronnymi nie chce mi się wdawać w dyskusje o tym, że (tu zacytuję Ankę Wrocławiankę), Violetta Villas wpadła w matnię własnej wrażliwości. Zgadzam się z Anką. Villas miała nietuzinkową osobowość, odbiegała od schematów i to wystarczyło, aby ogół uznał ją za osobę co najmniej zaburzoną (tu ukłon w stronę mediów). Daj Boże takich zaburzeń i takiego głosu. Dodam, że nie byłam fanką jej repertuaru, ale głos ciągle przyprawia mnie o dreszcze. Pogubiła się gdzieś i chyba nie miała szczęścia do ludzi. Świetnie rozumiem, że nie bacząc na konsekwencje nie potrafiła zostawić psa bez pomocy. Do bólu to rozumiem. Źle to się skończyło, wszyscy wiemy, ale nie o tym chciałam mówić. Nazwisko Villas w kontekście zwierząt brzmi pejoratywnie. To krzywdzące i niesłuszne. Moje dwa niezwykle głębokie przemyślenia mają wspólny mianownik. Zastanawiam się dlaczego ktoś, kto zachowuje się mniej więcej po "ludzku", budzi zadziwienie, czasem śmiech i politowanie, a nierzadko dezaprobatę? A jeśli zajmuje się zwierzętami, to ani chybi szurnięty. Ludziom pomyliły się priorytety, czy co? Jakim sposobem ciągle udaje się Owsiakowi? Myślę sobie (trzecie przemyślenie), że to takie igrzyska, chyba dlatego.
A moje niepróżnowanie nie ma nic wspólnego z z głębią przemyśleń. Oto jego efekt.

Fajnego weekendu!

czwartek, 28 listopada 2013

Wczorajsze okoliczności przyrody

Nie nad Pacyfikiem, ani nawet nad Bałtykiem, a nad sąsiadem z naprzeciwka, wyglądały tak:
Po polu chodziły żurawie, przysięgam, ale musicie je sobie wyobrazić, bo podejść się nie dają tak łatwo. Sąsiad nie docenia ani widoku, ani żurawi - dla niego są to glapy - ino łażum i wyżerajum. Na szczęście słońce wschodzi i zachodzi niezależnie od woli i wrażliwości sąsiada. Żurawie też nie bardzo się tym przejmują. W tych zaroślach na skraju Mój znalazł Czajnika. Znalazł Czajnik? Kotka znalazł. Z tego kierunku co i rusz przychodzą do nas na garnuszek a to psy, a to koty...Kiedyś opowiem historię rudej suni Dianki, która zniknęła z dnia na dzień. Sąsiad twierdzi, że "tero jes u siostry w drugi wsi, bo dziecioki jum chciały". Ale ja nie o tym dzisiaj.
Mika za moim pośrednictwem dziękuję za słowa otuchy. Jest już po, wszystko poszło dobrze. Jeśli nic się nie zmieni, jutro (!) zabiorę Ją do domu! Szybko to teraz idzie. KCUKASY najwyraźniej zadziałały. Możecie poluzować, ale nie puszczajcie jeszcze do końca!