Miałam dziś pokusę, aby zacząć prace ogrodowe. Jednak była ona bardzo krótka i niewyraźna, chociaż dzień był wyjątkowo piękny i ciepły. Dałam odpór. Pofyrtało się na świecie i jakoś trzeba z tym żyć. Nie będę swojego pofyrtania dokładać, prawdaż?
Jeśli o mnie chodzi, poza niepokojem związanym z tym, co dzieje się wokół, nie mam powodów do zmartwienia, ot, wkurzają mnie zwykłe, codzienne sprawy. Po ponad dwóch latach (w marcu będą trzy) poczułam spokój. Taki zwyczajny, spokojny spokój. Niczego więcej nie pragnę, chwilo trwaj! Czego i Wam życzę, a tymczasem tym spokojem się z Wami podzielę:
Tutejszy krokodyl:
Widok z łóżka:
Po drodze z łóżka do łazienki:
W kwestiach remontowych trwa chwilowy stan zawieszenia. Niewiele się zmieniło, może poza kuchnią. Mam mnóstwo prac do wykonania, takich, których sama nie zrobię, np. osadzenie drzwi, które czekają od października (trzeba wyciąć kawałek progu), wklejenie rozwierconej w łazience płytki itp. itd. Do tego to chyba tylko została mi łapanka, bo nawet nie ma z kim gadać.
Kuchnia jest mniej więcej ogarnięta, chociaż to nadal prowizorka. Ale przynajmniej nie straszy. Szafki - jak wiadomo - przemalowałam. Wraz z kol. D. w godzinę zmajstrowałyśmy blaty z paneli, które zalegały w jej kanciapie. Jakby ktoś nie wiedział co to, to się nie połapie:
Nie można tylko stawiać na nim gorących garów. Tych ostatnich nie nadużywam, więc spoko, nie ma niebezpieczeństwa.
Szafkę z zegarem kupiłam za grosz w klamociarni, podrasowałam ją rzecz jasna. Z tego samego źródła pochodzi XIX-wieczny (!) taboret do pianina oraz naczynie do śledzi - kto by mu się oparł?
I na koniec ciekawostka. W pobliskim mieście powiatowym taką sobie ktoś rynnę wymyślił: