Czy wiecie, jakie są korzyści z niemania auta? Zwłaszcza jeśli całe życie się je miało?
Pamiętacie historię sprzed chyba dwóch tygodni, kiedy to udałam się w plener z koleżanką i do samochodu ktoś jej się włamał? Auto nadal stoi w warsztacie i czeka na części z Niemiec, bo uszkodzona jest stacyjka, immobilizer i system zamykania drzwi. Koleżanka mieszka trochę poza Poznaniem, ale pracuje w centrum. Ma to szczęście, że w jej miejscowości jest stacja kolejowa i świetne połączenie z Poznaniem. Nie mając innego wyjścia, koleżanka jeździ teraz do pracy pociągiem. I eureka! Jest taniej, szybciej i przyjemniej, do tego z dworca PKP ma bliziutko do pracy. Dziwię się trochę, że dotąd na to nie wpadła! Poza kwestiami czasowo-finansowymi, koleżanka odnotowała poprawę kondycji, bo do/od stacji spory kawałek trzeba dojść. No i proszę, jak złodzieje mogą napełnić szklankę (przynajmniej do połowy).
Poza tym obrobiłam kawał gumienka, bo zapuściłam je strasznie. Jest rozpaczliwie sucho, poznikały gdzieś różne byliny, mimo podlewania. Nawet konwalie zasychają. Nie wiem czy bez da radę i forsycja...
Zdjęć nie będzie, bo aparat nadal w naprawie.
Mnie też nie będzie przez weekend. Autorka jednej z przetłumaczonych przeze mnie sztuk (tej, której premiera odbyła się w kwietniu), poprowadzi warsztaty teatralne dla młodzieży w przyjemnym pałacyku (znów!) poza Poznaniem. Potrzebny tłumacz, to jadę. Siatka pet-sitterów uwita. Aparat pożyczyłam od MM, więc jakieś fotki będą. Prawdę mówiąc nie bardzo mi się chce, bo ostatnio niewiele mi się chce, no ale grosz na ulicy nie zalega i dobrze mi to zrobi (chyba).
Mama jest zaopiekowana, rehabilitacja ustawiona, aczkolwiek pacjentka nie współpracuje, co nie jest niczym nowym. Maciek przeszkolił personel Domu, wiedzą co robić i jak.
To tyle. Głupio jakoś bez zdjęć.
czwartek, 6 września 2018
niedziela, 2 września 2018
Ekshibicjonistyczny post o zaufaniu
Postanowiłam dzisiaj zwierzyć się Wam z jednej z moich słabości. Otóż tak mam, że ufam ludziom. Nie wiem skąd mi się to wzięło, bo z genów raczej nie, w każdym razie nie z tych wprost po Rodzicach, bo oni zbyt ufni nie byli. A ja mam tak, że na starcie Człowiek, jeśli nie zrobił przedtem niczego okropnego o czym bym wiedziała, zawsze wydaje mi się dobry i godny zaufania. A jeśli tak jest, to w relacji z nim staram się zrobić dla niego to co jest w mojej mocy, zwłaszcza jeśli jest on w trudnej sytuacji życiowej. Nie, nie spieszę z głupią pomocą nieproszona, nie narzucam się z nią, ale nie potrafię odmówić pomocy jeśli jestem mniej lub bardziej wprost o nią proszona. Dlaczego o tym piszę? Otóż dlatego, że ostatnio po raz kolejny dostaję w doopę za taką właśnie pomoc. A wcześniej – tu kilka przykładów: Zatrudniona przeze mnie pani do sprzątania, rzeczywiście w trudnej sytuacji życiowej prosi o zaliczkę na poczet kolejnych „sprzątań”. Po otrzymaniu owej nie zjawia się więcej. Kolejna pani, którą traktuję po koleżeńsku (inaczej nie potrafię, nie mam doświadczeń ze „służbą”), po pewnym czasie zaczyna tak odwalać robotę, że pod jakimś pretekstem rezygnuję z jej usług. Na domiar złego nie umiem jej podać właściwego powodu rezygnacji. Głupio mi. Pewna młoda, inteligentna kobieta, której skłonna byłam nieba przychylić z różnych, przede wszystkim emocjonalnych powodów, obdarza mnie epitetem „małego rozumku” bo pozwoliłam sobie zwrócić jej uwagę na pewną, oczywistą zresztą, niestosowność zachowania. I dalej mogłabym mnożyć przykłady, których w ciągu mego - dość już długiego życia - narosło wiele. Ostatnio zaś kobieta, dla której pomoc kosztowała mnie naprawdę dużo sił, środków, zaangażowania, również materialnego, nie mówiąc o emocjonalnym, okazała się niezdolna do rezygnacji nawet z odrobiny własnych przywilejów w imię zachowania choćby poprawnych relacji. Skończy się to źle i znów pozostanie osad.
Całe życie burzyłam się przeciwko stwierdzeniom typu „nie rób nic dobrego, a nie spotka cię nic złego” czy „jak masz miękkie serce, musisz mieć twarda dupę”. Ostatnio jednak jestem coraz bliżej tego, ażeby zastanowić się poważnie nad „mądrością” ludową tych powiedzeń. I bardzo mi z tym źle.
Wasza MM
Teraz mówię ja – Hana. Niestety, mam podobne doświadczenia. Najgorsze (dla mnie) w takich sytuacjach jest to, że ktoś, komu zaufaliście, robi jakąś straszną woltę, następnie odwraca kota ogonem, kłamie, przekręca fakty, a wtedy człowiek pogrąża się w piekle wątpliwości i zaczyna się zastanawiać nad swoimi zdrowymi zmysłami. I chociaż sytuacja jest oczywista, człowiek zadręcza się, wałkuje temat, miota się, podczas gdy druga strona nie widzi nic nagannego w swoim zachowaniu, a wręcz przeciwnie. I wciąga w swoje konfabulacje osoby trzecie, podczas gdy my nie mamy żadnej możliwości obrony.
Podobnie jak MM, ja również nie potrafię odmówić pomocy. Staram się to robić rozważnie i ostrożnie. Za każdym razem, po kolejnym paskudnym doświadczeniu obiecuję sobie, że to ostatni raz. Jednakże uważam, że przykrości (eufemistycznie rzecz ujmując) nie doznaje jedynie ktoś, kto nie robi nic i idzie przez życie jak tępa dzida albo inny taran. Nie da się tak funkcjonować, normalnie czujący, empatyczny człowiek tak nie potrafi. Pozostaje więc robić swoje i od czasu brać w doopę wkalkulowując to w koszty życia. To boli, ale wolę to, niż ze strachu przed rozczarowaniem nie udzielić pomocy tam, gdzie naprawdę może być potrzebna.
sobota, 1 września 2018
Post informacyjny
Nie mam nastroju, a tym bardziej pomysłu na błyskotliwy post, więc tylko garść wieści. Nadal są niezłe, delikatna rehabilitacja odbyła się, pacjentka nawet współpracowała. Jest spokojna, powiedziałabym wręcz wyluzowana, nic ją nie boli, a to jest w zasadzie najważniejsze w tej parszywej sytuacji.
Marta i ja dziękujemy Wam za słowa wsparcia i dobre myśli. Z Wami jest nam lżej!
Coraz bardziej wydaje nam się, że nie jest tak źle w tym akurat szpitalu. Poza polowaniem na lekarza, żeby czegoś się dowiedzieć, nie ma się do czego przyczepić. A już ten, który sam z siebie mnie zapytał wczoraj czy może w czymś pomóc, jawi mi się jak jaki anioł:)
Poza tym przyjemnie i równo pada deszcz i to też jest dobra wiadomość.
Marta i ja dziękujemy Wam za słowa wsparcia i dobre myśli. Z Wami jest nam lżej!
Coraz bardziej wydaje nam się, że nie jest tak źle w tym akurat szpitalu. Poza polowaniem na lekarza, żeby czegoś się dowiedzieć, nie ma się do czego przyczepić. A już ten, który sam z siebie mnie zapytał wczoraj czy może w czymś pomóc, jawi mi się jak jaki anioł:)
Poza tym przyjemnie i równo pada deszcz i to też jest dobra wiadomość.
niedziela, 26 sierpnia 2018
To nie jest kraj dla normalnych ludzi
Miałam pisać o czymś innym, ale po drodze zapomniałam o czym to ja chciałam, bo straciłam zapał i głowę. Dzień zaczął się miło i niespiesznie, na zewnątrz przyjemny chłodek - w sam raz na towarzyskie spotkanie z koleżankami na działce jednej z nich. Rano, zanim pojechałam, Wałek jakimś cudem wyżarł Frodkowi całą michę jedzenia (swoją porcję też zjadł!) i zanim się zorientowałam, było za późno. Wałek wyglądał jakby połknął średniej wielkości piłkę. Na spotkanie pojechałam, ale spokojna nie byłam - nigdy nie wiadomo którędy taka piłka zechce się wydostać.
Zostawiłam samochód po drodze, u koleżanki, skąd udałyśmy się w teren jej autem. Spędziłyśmy bardzo przyjemne popołudnie i na tym przyjemność się skończyła. Do auta koleżanki ktoś się włamał i zdemolował stacyjkę - jest roztrzaskana w drobny mak i wyrwana z korzeniami. W biały dzień, pośród innych parkujących tam samochodów i kręcących się ludzi. Ubezpieczyciel najpierw nie odbiera telefonu, potem każe czekać (godzinami!) na telefon konsultanta, policja ma przyjechać w ciągu 2-3 godzin, laweciarz nie może odholować auta bez policji, poza tym nie wie gdzie, bo niedziela i wszystko pozamykane. Włam odkryłyśmy ok. 17.30. Przed chwilą rozmawiałam z dziewczynami (20.30) - nadal tam siedzą i czekają na kogokolwiek.
Jasne, to nic znów takiego, nie ma tragedii, tylko upierdliwość i kłopoty. Kolejny kwiatek do polskiego ogródka bylejakości, bezkarności, niekompetencji, niedbalstwa. Coraz trudniej w tym funkcjonować - mnie jest coraz trudniej i coraz bardziej mnie to denerwuje. Pomijam złodziejstwo na bezczela. Niczego przecież nie można załatwić normalnie, od przysłowiowego fachowca poczynając, na urzędasach kończąc, że o miłościwie panujących nie wspomnę. Wszyscy wszystko mają w pompie.
Dziewczyny zapewne nadal tam czekają, bo nie mam sygnału, że coś się wydarzyło. Policja w końcu przyjedzie, ale i tak umorzy śledztwo albo najpewniej wcale go nie wdroży ze względu na niską szkodliwość. Przerabiałam to, kiedy pewien osobnik o małym rozumku sfałszował dokumenty samochodu, podrobił mój podpis i auto zabrał wbrew mojej woli i wiedzy. Policja umorzyła śledztwo ze względu na niską szkodliwość, co znaczy ni mniej ni więcej, że każdy może sfałszować dokument, podrobić podpis i zagarnąć sobie czyjąś własność. A jaka akcja była! Pobieranie próbek pisma (moich) w pozycji siedzącej, stojącej, długopisem i ołówkiem, pińcet próbek mojego podpisu, potem opinia grafologa i inne cuda wianki. I co? Góra urodziła mysz. No ale policja musi przecież pilnować pomników.
Kury zagraniczne, czy tylko u nas tak jest?
Zdjęć nie będzie, bo aparat w naprawie. Obiektyw nie współpracuje z resztą. Będzie mnie to trochę kosztowało i to nie wiadomo bliżej kiedy.
Dla rozładowania napięcia Czajnik podróżny - sprzed awarii aparatu:
PS. Wałek piłki nie wypuścił. Przynajmniej na razie.
Zostawiłam samochód po drodze, u koleżanki, skąd udałyśmy się w teren jej autem. Spędziłyśmy bardzo przyjemne popołudnie i na tym przyjemność się skończyła. Do auta koleżanki ktoś się włamał i zdemolował stacyjkę - jest roztrzaskana w drobny mak i wyrwana z korzeniami. W biały dzień, pośród innych parkujących tam samochodów i kręcących się ludzi. Ubezpieczyciel najpierw nie odbiera telefonu, potem każe czekać (godzinami!) na telefon konsultanta, policja ma przyjechać w ciągu 2-3 godzin, laweciarz nie może odholować auta bez policji, poza tym nie wie gdzie, bo niedziela i wszystko pozamykane. Włam odkryłyśmy ok. 17.30. Przed chwilą rozmawiałam z dziewczynami (20.30) - nadal tam siedzą i czekają na kogokolwiek.
Jasne, to nic znów takiego, nie ma tragedii, tylko upierdliwość i kłopoty. Kolejny kwiatek do polskiego ogródka bylejakości, bezkarności, niekompetencji, niedbalstwa. Coraz trudniej w tym funkcjonować - mnie jest coraz trudniej i coraz bardziej mnie to denerwuje. Pomijam złodziejstwo na bezczela. Niczego przecież nie można załatwić normalnie, od przysłowiowego fachowca poczynając, na urzędasach kończąc, że o miłościwie panujących nie wspomnę. Wszyscy wszystko mają w pompie.
Dziewczyny zapewne nadal tam czekają, bo nie mam sygnału, że coś się wydarzyło. Policja w końcu przyjedzie, ale i tak umorzy śledztwo albo najpewniej wcale go nie wdroży ze względu na niską szkodliwość. Przerabiałam to, kiedy pewien osobnik o małym rozumku sfałszował dokumenty samochodu, podrobił mój podpis i auto zabrał wbrew mojej woli i wiedzy. Policja umorzyła śledztwo ze względu na niską szkodliwość, co znaczy ni mniej ni więcej, że każdy może sfałszować dokument, podrobić podpis i zagarnąć sobie czyjąś własność. A jaka akcja była! Pobieranie próbek pisma (moich) w pozycji siedzącej, stojącej, długopisem i ołówkiem, pińcet próbek mojego podpisu, potem opinia grafologa i inne cuda wianki. I co? Góra urodziła mysz. No ale policja musi przecież pilnować pomników.
Kury zagraniczne, czy tylko u nas tak jest?
Zdjęć nie będzie, bo aparat w naprawie. Obiektyw nie współpracuje z resztą. Będzie mnie to trochę kosztowało i to nie wiadomo bliżej kiedy.
Dla rozładowania napięcia Czajnik podróżny - sprzed awarii aparatu:
*
Skoro o kotach mowa, przedstawiam Zdzisia tym, którzy jeszcze go nie znają. Zdziś pomieszkuje u Gosianki. Jest taki piękny, że dech zapiera. Jakby był kapkę długowłosy, czy cuś? A jak umaszczony, ludzie!!! Jest niezwykle kontaktowy, zdrowy, nie ma tylko domu. Dogaduje się z innymi kotami, dogaduje się też z psami. Mruczący pieszczoch i przylepa. Serce się wyrywa...PS. Wałek piłki nie wypuścił. Przynajmniej na razie.
poniedziałek, 20 sierpnia 2018
Powrót do przeszłości
Wedle zaleceń pod poprzednim postem dzień spędziłam leniwie, aczkolwiek było to lenistwo niezamierzone. Ponieważ zablokował mi się aparat fotograficzny i od wczoraj nie udało mi się go odblokować, udałam się z nim do kogoś mądrzejszego (teoretycznie). Orzekł on, że chyba jednak coś mu dolega. Wsiadłam więc w srebrzystą szczałę i pognałam do centrum, do serwisu. Niestety, nie dojechałam, bo wpakowałam się w korek, w którym spędziłam półtorej godziny. Zawróciłam przy pierwszej sposobności. W domu poczułam się tak zmęczona, że musiałam się przespać. Nawet coś mi się śniło, ale nie pamiętam co.
Na szczęście wczoraj aparat jeszcze działał i mam kilka zdjęć z wyprawy do dzieciństwa, na którą - spontanicznie - udałyśmy się z MM. Miejsce to znajduje się około 40 km stąd. Jest to nieduża wieś o nazwie Chełmno. Kiedy wyprowadziliśmy się stamtąd, ja miałam osiem lat, MM trzynaście.
Chełmno słynie z tego, że znajduje się tam najwyższe bodaj wzniesienie w Wielkopolsce, 131 m n.p.m i jest to pagórek kemowy na wysoczyźnie morenowej (Wikipedia). Jak zwał, tak zwał, wysoko jest - wspięłyśmy się z niejakim trudem i właśnie tam, w kulminacyjnym miejscu (widokowym) zaciął się aparat. Mam jednak wcześniejsze zdjęcia, sprzed wspinaczki, bo drugą atrakcją Chełmna jest pałac. I my, MM i ja, w tym pałacu mieszkałyśmy! Ale zanim to się stało, należał on do Raczyńskich, a potem, aż do II Wojny, do niemieckiej rodziny von Lehmann-Nitsche. Dziś, niestety, obraca się w ruinę, jak większość wielkopolskich pałacyków, a jest ich tu mnóstwo.
Bramy były pozamykane na siedem spustów, ale co to dla nas.
Na balkonie bawiłam się z Hanią w dom. To nie zdarzało się często. Tylko wtedy, gdy mama Hani wietrzyła na balustradzie dywan. Było to więc wielkie wydarzenie! Pod balkonem jest sala balowa - nie pamiętam jej. Chyba dzieci tam nie wpuszczano. Przed pałacem był zadbany klomb z kamiennym muchomorem pośrodku. Oczywiście nie ma śladu ani po jednym, ani po drugim.
To jest lewa strona pałacowego frontu. Przez tę przepiękną werandę można było przejść przez pałac "na przestrzał". Po lewej mieszkała rodzina dyrektora tamtejszego PGR z czwórką dzieci - wtedy moich towarzyszy zabaw. MM miała towarzystwo we wsi i tam się głównie szlajała, o ile nie tarabaniłam się za nią.
Boszszsz, jak mi sie podoba ta weranda! Bardzo dobrze ją pamiętam, nie zmieniła się.
Tę wieżę dobudowano w 1933 roku. Nikt (z dzieci) nie wiedział co w niej jest, w związku z tym krążyły na jej temat przedziwne pogłoski.
Teraz idziemy w prawo i...
Otwarte okno na górze, to była nasza kuchnia i stąd Mama rzucała mi chleb z masłem i cukrem. Dalej jest okno od pokoju MM i mojego, a jeszcze dalej była jadalnia.
Skręcamy za węgieł i tam widzimy ścianę, którą MM obrzuciła packami błota, gdyż raziła ją świeżo położona elewacja. Oj, ale się działo!
Skręcamy jeszcze raz i (otwarte, na górze) mamy okno od sypialni małżeńskiej rodziców, potem łazienka i kuchnia:
Tak wygląda pałac z tyłu:
Nie dało się wejść do środka, szkoda...
Następnie wspięłyśmy się na górę, skąd w dzieciństwie szusowało się na sankach. Co "odważniejsi" szusowali z samej góry, z "trzeciego rowka". Zbocze było przecięte uskokami, dla nas to były rowki. Nie było to ani mądre, ani bezpieczne. Nikt się nie zabił, chociaż raz mało brakowało, bo jedna z koleżanek MM rąbnęła głową w płot, który (idiotycznie zresztą) stał u stóp naszego stoku.
Ze spaceru pod górkę mam tylko to:
Bardzo żałuję, bo roztaczał się stamtąd przepiękny widok. I nie mam zdjęć kapliczki, która nadal tam jest, chociaż zdewastowana. Poniższe zdjęcie pochodzi z Wikipedii. Teraz kaplica wygląda gorzej:
Przy kaplicy był cmentarzyk z niemieckimi grobami, przypuszczalnie rodziny von Lehmann-Nitsche. Nie ma po nim śladu, wszystko zarosła trawa i chaszcze.
Nie muszę mówić, że kapliczka to był młyn na dziecięcą wyobraźnię. Krążyły o niej niesamowite historie, wszystkie oczywiście straszne. Pamiętam coś o białym koniu, który tam się ukazywał, ale szczegółów nie pomnę. Może MM pamięta więcej.
Miło tak sobie powspominać. Zadziwiające, ile człowiekowi się przypomina sytuacji, szczegółów, dialogów nawet, jakby to było wczoraj.
I żal, i miło - to chyba jest właśnie nostalgia...
Na szczęście wczoraj aparat jeszcze działał i mam kilka zdjęć z wyprawy do dzieciństwa, na którą - spontanicznie - udałyśmy się z MM. Miejsce to znajduje się około 40 km stąd. Jest to nieduża wieś o nazwie Chełmno. Kiedy wyprowadziliśmy się stamtąd, ja miałam osiem lat, MM trzynaście.
Chełmno słynie z tego, że znajduje się tam najwyższe bodaj wzniesienie w Wielkopolsce, 131 m n.p.m i jest to pagórek kemowy na wysoczyźnie morenowej (Wikipedia). Jak zwał, tak zwał, wysoko jest - wspięłyśmy się z niejakim trudem i właśnie tam, w kulminacyjnym miejscu (widokowym) zaciął się aparat. Mam jednak wcześniejsze zdjęcia, sprzed wspinaczki, bo drugą atrakcją Chełmna jest pałac. I my, MM i ja, w tym pałacu mieszkałyśmy! Ale zanim to się stało, należał on do Raczyńskich, a potem, aż do II Wojny, do niemieckiej rodziny von Lehmann-Nitsche. Dziś, niestety, obraca się w ruinę, jak większość wielkopolskich pałacyków, a jest ich tu mnóstwo.
Bramy były pozamykane na siedem spustów, ale co to dla nas.
![]() |
W tę oto bramę (z lewej) Mama wjechała nowiutkim samochodem pt. Syrena. Podobno pomyliła gaz z hamulcem:) |
Na balkonie bawiłam się z Hanią w dom. To nie zdarzało się często. Tylko wtedy, gdy mama Hani wietrzyła na balustradzie dywan. Było to więc wielkie wydarzenie! Pod balkonem jest sala balowa - nie pamiętam jej. Chyba dzieci tam nie wpuszczano. Przed pałacem był zadbany klomb z kamiennym muchomorem pośrodku. Oczywiście nie ma śladu ani po jednym, ani po drugim.
To jest lewa strona pałacowego frontu. Przez tę przepiękną werandę można było przejść przez pałac "na przestrzał". Po lewej mieszkała rodzina dyrektora tamtejszego PGR z czwórką dzieci - wtedy moich towarzyszy zabaw. MM miała towarzystwo we wsi i tam się głównie szlajała, o ile nie tarabaniłam się za nią.
Boszszsz, jak mi sie podoba ta weranda! Bardzo dobrze ją pamiętam, nie zmieniła się.
Tę wieżę dobudowano w 1933 roku. Nikt (z dzieci) nie wiedział co w niej jest, w związku z tym krążyły na jej temat przedziwne pogłoski.
Teraz idziemy w prawo i...
Otwarte okno na górze, to była nasza kuchnia i stąd Mama rzucała mi chleb z masłem i cukrem. Dalej jest okno od pokoju MM i mojego, a jeszcze dalej była jadalnia.
Skręcamy za węgieł i tam widzimy ścianę, którą MM obrzuciła packami błota, gdyż raziła ją świeżo położona elewacja. Oj, ale się działo!
Skręcamy jeszcze raz i (otwarte, na górze) mamy okno od sypialni małżeńskiej rodziców, potem łazienka i kuchnia:
Tak wygląda pałac z tyłu:
Nie dało się wejść do środka, szkoda...
Następnie wspięłyśmy się na górę, skąd w dzieciństwie szusowało się na sankach. Co "odważniejsi" szusowali z samej góry, z "trzeciego rowka". Zbocze było przecięte uskokami, dla nas to były rowki. Nie było to ani mądre, ani bezpieczne. Nikt się nie zabił, chociaż raz mało brakowało, bo jedna z koleżanek MM rąbnęła głową w płot, który (idiotycznie zresztą) stał u stóp naszego stoku.
Ze spaceru pod górkę mam tylko to:
Bardzo żałuję, bo roztaczał się stamtąd przepiękny widok. I nie mam zdjęć kapliczki, która nadal tam jest, chociaż zdewastowana. Poniższe zdjęcie pochodzi z Wikipedii. Teraz kaplica wygląda gorzej:
Przy kaplicy był cmentarzyk z niemieckimi grobami, przypuszczalnie rodziny von Lehmann-Nitsche. Nie ma po nim śladu, wszystko zarosła trawa i chaszcze.
Nie muszę mówić, że kapliczka to był młyn na dziecięcą wyobraźnię. Krążyły o niej niesamowite historie, wszystkie oczywiście straszne. Pamiętam coś o białym koniu, który tam się ukazywał, ale szczegółów nie pomnę. Może MM pamięta więcej.
Miło tak sobie powspominać. Zadziwiające, ile człowiekowi się przypomina sytuacji, szczegółów, dialogów nawet, jakby to było wczoraj.
I żal, i miło - to chyba jest właśnie nostalgia...
czwartek, 16 sierpnia 2018
Czym skorupka trąci na starość?
Dzięki
rodzinnym powiązaniom z PrezesKurą mogę, w nawiązaniu do dyskusji
na ostatnim wybiegu, wypowiedzieć się nieco szerzej w interesującej
nas sprawie. Nie ma to jak zdrowy nepotyzm!
Otóż, nawiązując do
tytułu, z całą odpowiedzialnością stwierdzić mogę, że
będziemy kiedyś zbierać to, co sobie posialiśmy. Prawda stara jak
świat („czym skorupka za młodu…”) Jeśli nie mamy bowiem
znaczących zmian chorobowych w obrębie centralnego układu
nerwowego, to rdzeń naszej osobowości pozostaje niezmienny.
Charakterystyczne dla starości w tym zakresie jest jedynie to, że
pewne cechy osobowości mogą (choć nie muszą) się nasilać, a
inne słabnąć. Czyli – zmiany ilościowe, nie jakościowe. Ale
już i to może być nieznośne. Ktoś oszczędny może stać się sknerą,
zamknięty w sobie – odludkiem, drażliwy – agresorem, wylewny
może stać się lepki itp. Dobra zaś wiadomość jest taka, że z
wiekiem ubywa nam agresji, zwłaszcza mężczyznom. Socjobiologowie
twierdzą, że to dlatego, iż nie muszą już oni (mężczyźni)
walczyć o samice, jako że obowiązek reprodukcyjny na ogół
jest za nimi.
Podobnie
jak z cechami osobowości dzieje się też z naszymi potrzebami.
Oznacza to, że przemieszczenia następują na ogół w obrębie
hierarchii, a nie struktury potrzeb. Mamy więc takie same potrzeby
jak mieliśmy niegdyś, ale niektóre z nich stają się dla nas ważniejsze,
inne zaś mniej ważne. Zmienia się też czasem, zazwyczaj z konieczności,
sposób zaspokajania tychże. Przykładem mogą być potrzeby
seksualne. Z badań wynika, że owe potrzeby, wbrew temu co do niedawna na ten
temat sądzono, nie wygasają z wiekiem. Nie mając jednak często
możliwości ich zaspokojenia (dotyczy to zwłaszcza kobiet, co spowodowane jest nadumieralnością mężczyzn), spychamy je w niebyt wierząc, że co
jak co, ale to już mamy z głowy. A one (potrzeby) i tak wyłażą. W snach,
fantazjach, upodobaniu do romansowych filmów i literatury oraz na
sto innych sposobów. Seksualizm ludzi w podeszłym wieku to zresztą
oddzielny, szerszy problem.
To
wszystko jednak dzieje się wtedy, gdy na starość pozostajemy w
tzw. normie. Jeśli dopadnie nas demencja, niezależnie od tego
jakiego typu – Alzheimer czy coś innego, wszystko zaczyna się sypać.
Łagodne baranki stają się agresywne (agresja jest charakterystyczna
np. dla Alzheimera), skąpi mogą stać się rozrzutni, a rozrzutni
skąpi, rodzina staje się wrogiem, a nienawistny kiedyś sąsiad
- powiernikiem trosk. I na ogół wszyscy kradną, czyhają na majątek,
czasem znęcają się, biją, ogólnie źle życzą, a świat jest w
ogóle dziwny i podły. Coraz częściej zastanawiam się, dlaczego
to idzie właśnie w tym kierunku? Dlaczego nie mogłoby być tak, że
taki dementywny staruszek nurza się w poczuciu pełnej
szczęśliwości, otoczony aniołami w ludzkiej skórze i światem
uśmiechającym się do niego. Czy to pokuta za grzech pierworodny?
Jeśli tak, to odbywają ją tylko wybrani. Szacuje się bowiem, że
zmianom dementywnym podlega ok. 6 – 8% populacji ludzi po 65(70)
roku życia. W kolejnych przedziałach wiekowych ten odsetek
oczywiście wzrasta, ale i tak nie są to zastraszające ilości.
I
problem kluczowy – co robić. Praktycznie jesteśmy bezradni. Jak
do tej pory, nie znaleziono środka nawet znacząco spowalniającego
chorobę, nie mówiąc już o cofnięciu objawów. Może nastąpić lepszy
lub gorszy okres, ale zmiany idą do przodu nieubłaganie, trochę
wolniej, trochę szybciej, ale nieodwracalnie. Kiedy miałam z tym do
czynienia głównie teoretycznie, uczyłam, że: cierpliwość,
ciągła nauka od nowa zapomnianych umiejętności, stymulowanie
aktywności fizycznej i – na ile się tylko da – dostarczanie
stymulacji zmysłowej (aktywność fizyczna też jej dostarcza),
ciągłe, uparte przywoływanie do rzeczywistości (pomoc w
odzyskiwaniu orientacji w miejscu i czasie) itp. itd.
Teraz jestem zupełnie
pogubiona. Dalej wierzę w słuszność tego wszystkiego, ale wydaje
mi się, że pracować nad tym efektywnie mogą ludzie spoza
najbliższej rodziny. My, rodzina, nie jesteśmy chyba w stanie
całkowicie uwolnić się od odbierania naszych rodziców jako
rodziców właśnie. Do gry wchodzą emocje, w tym różne żale
wymykające się spod kontroli i będące częściowo poza
świadomością. Łatwo o irytację, przychodzi złość kiedy
słyszymy jacy jesteśmy źli, kłamliwi i w dodatku kradniemy. A ze
złością przychodzi poczucie winy, a ono może powodować różne
następstwa, łącznie z chęcią pozbycia się problemu, zapomnienia
o nim. Nie mówiąc już o tym, jak bardzo poczucie winy człowieka wypala.
No
i tak to się toczy. Obyśmy zdrowe były(byli) i zostały (zostali)
sobą do końca naszych dni.
Czego
Wam i sobie życzę
MM.
sobota, 11 sierpnia 2018
Niebieski kwiat jabłoni
A więc tak. Popadało! Wreszcie trochę popadało, z naciskiem na trochę. Taki to deszcz bez znaczenia dla większości roślin, ot, podlało trawę. Jednak ochłodziło się do dwudziestu stopni i - jeśli chodzi o mnie - niech tak pozostanie.
Gumienko trochę odetchnęło i nawet jabłoń zakwitła dziwnym kwieciem:
Kot o wiele mówiącym spojrzeniu spod rzęs:
Gumienko trochę odetchnęło i nawet jabłoń zakwitła dziwnym kwieciem:
Oraz winorośl:
Kociska niezmiennie zadowolone z życia na ulubionych miejscówkach:
Skarżyłam się na obfitość komarów i na to, że nie mogę wieczorem otworzyć okien. Pogadaliś, poleciałam do stosownego sklepu, nabyłam co trzeba, zamontowałam siatki w oknach i pławiłam się w samozadowoleniu przez jeden wieczór. Albowiem rano siatki wyglądały tak:
To chyba był poroniony pomysł wziąwszy pod uwagę, że parapet jest najlepszą miejscówką dla kotów:)
No i tak wiszą sobie (siatki znaczy), bo lepszego pomysłu nie mam.
I wiecie co? Trochę mi zimno! Co za niewiarygodnie miłe uczucie!
środa, 8 sierpnia 2018
Marzenia jak ptaki...
O czym najczęściej marzymy? Nie mam na myśli zdrowia, pieniędzy i tzw. spokoju, bo to są marzenia oczywiste. Mam na myśli marzenia zmieniające rzeczywistość. Bez nich tkwilibyśmy w miejscu, nasze życie byłoby zawsze takie samo, przewidywalne do bólu. Nie rozwijalibyśmy się, świat - wraz z nami - stałby w miejscu. Z naukowego punktu widzenia marzenia redukują stres i łagodzą napięcie. Są inspirujące i - co tu dużo gadać - upiększają codzienność chociaż bywa, że są nierealne. Ale jakie przyjemne! Kto z nas nie marzył o czymś, na co nie ma najmniejszych szans? O wielkiej wygranej, która odmieni wszystko i pozwoli spełnić marzenie życia? Dla mnie osobiście to bardzo przyjemne marzenie. Wielka wygrana byłaby środkiem do celu, a nie celem samym w sobie. Muszę tylko zacząć grać!
W powiedzeniu, że marzenia się spełniają i trzeba tylko chcieć, jest ziarno prawdy. One nas ukierunkowują i motywują, budzą chęć działania. Z marzeniami jest trochę tak jak z talentem. Każdy jakiś ma, tylko często o tym nie wie. Warto zajrzeć w głąb duszy, a na pewno coś się tam znajdzie!
Moje marzenie znacie: mały, biały domek z kawałkiem gumienka w jakimś pięknym miejscu. Nie jest to małe marzenie, ani łatwe do spełnienia (ta wielka wygrana!), ale rozglądam się. Czasem nachodzi mnie zniechęcenie, ale marzenie ciągle we mnie tkwi i nie pozwala o sobie zapomnieć. Samo oglądanie małych, białych domków - choćby były zupełnie dla mnie niedostępne - jest bardzo przyjemne.
Teraz zajrzyjcie w głąb duszy i sprawdźcie co tam jest. I podzielcie się, o ile nie jest to coś zbyt osobistego.
A to moja wizualizacja:
W powiedzeniu, że marzenia się spełniają i trzeba tylko chcieć, jest ziarno prawdy. One nas ukierunkowują i motywują, budzą chęć działania. Z marzeniami jest trochę tak jak z talentem. Każdy jakiś ma, tylko często o tym nie wie. Warto zajrzeć w głąb duszy, a na pewno coś się tam znajdzie!
Moje marzenie znacie: mały, biały domek z kawałkiem gumienka w jakimś pięknym miejscu. Nie jest to małe marzenie, ani łatwe do spełnienia (ta wielka wygrana!), ale rozglądam się. Czasem nachodzi mnie zniechęcenie, ale marzenie ciągle we mnie tkwi i nie pozwala o sobie zapomnieć. Samo oglądanie małych, białych domków - choćby były zupełnie dla mnie niedostępne - jest bardzo przyjemne.
Teraz zajrzyjcie w głąb duszy i sprawdźcie co tam jest. I podzielcie się, o ile nie jest to coś zbyt osobistego.
A to moja wizualizacja:
czwartek, 2 sierpnia 2018
Nie ma, nie ma wody...
Nie to, żebym narzekała, bo kocham lato. Jednak upał i susza już mi (i zwierzętom) bardzo doskwierają. Chcę tylko o jakieś sześć stopni mniej! I trochę wody! Próbowałam zmoczyć Frodka, ale zwiał i nie chciał wrócić. W zamian za tę przykrość wyszczotkowałam go, co uwielbia. Sama przy tym omal nie padłam gorącym trupem.
Czytam o tych Waszych burzach i deszczach niespokojnych i aż mnie skręca. Tutaj głównie ja jestem niespokojna. Że już nigdy nie spadnie deszcz.
Teraz Frodo chodzi w mokrym ręczniku - to mu nie przeszkadza.
Wałek sobie radzi dobrze, a nawet chadza za forsycję i tam wygrzewa się na słońcu! Pozwalam mu na 5 minut i do domu. On z kolei mokrego ręcznika nie lubi.
Co mi z lata, jeśli wyjść nie mogę, bo wszystko parzy, a ja zlewam się potem od stóp do głów? Nawet ufryzować się nie można, bo koafiura spływa po pięciu minutach. Na gumienku posiedzieć się nie da, bo w dzień za gorąco, a pod wieczór uaktywniają się komary i to w takich ilościach, że ledwie zdołam podlać ogród. Nie pamiętam takiej inwazji. W efekcie siedzę w domu szczelnie pozamykana jak w bunkrze i za chwilę nabawię się klaustrofobii. I głowa mnie boli. Jedyna zaleta tej sytuacji jest taka, że fajnie jeździ się samochodem (klima) i długo jest jasno. Nawet proponowałam wczoraj MM. żeby pojechać do jakiejś galerii bynajmniej nie sztuki i tam posiedzieć sobie na ławeczce. Trzeba tylko dojść do garażu, a potem już tylko miły chłodek! MM. jednak nie wykazała entuzjazmu.
Są wszakże wokół mnie jednostki, na których temperatura (wysoka) nie robi wrażenia, a wręcz przeciwnie. Malina z samego rana zajmuje miejscówkę na parapecie i tam skwierczy, aż tłuszcz jej z pazurów kapie.
Czajnik nie traci czasu na parapecie i sam go sobie urozmaica.
I to by było na tyle. Mus poszukać innego zajęcia:
Poza tym znów zakwitł rododendron i histeria, co normalne nie jest:
Na koniec zagadka. Co to jest? To poniżej:
Czytam o tych Waszych burzach i deszczach niespokojnych i aż mnie skręca. Tutaj głównie ja jestem niespokojna. Że już nigdy nie spadnie deszcz.
![]() |
Komu wełenki, komu? |
Wałek sobie radzi dobrze, a nawet chadza za forsycję i tam wygrzewa się na słońcu! Pozwalam mu na 5 minut i do domu. On z kolei mokrego ręcznika nie lubi.
Co mi z lata, jeśli wyjść nie mogę, bo wszystko parzy, a ja zlewam się potem od stóp do głów? Nawet ufryzować się nie można, bo koafiura spływa po pięciu minutach. Na gumienku posiedzieć się nie da, bo w dzień za gorąco, a pod wieczór uaktywniają się komary i to w takich ilościach, że ledwie zdołam podlać ogród. Nie pamiętam takiej inwazji. W efekcie siedzę w domu szczelnie pozamykana jak w bunkrze i za chwilę nabawię się klaustrofobii. I głowa mnie boli. Jedyna zaleta tej sytuacji jest taka, że fajnie jeździ się samochodem (klima) i długo jest jasno. Nawet proponowałam wczoraj MM. żeby pojechać do jakiejś galerii bynajmniej nie sztuki i tam posiedzieć sobie na ławeczce. Trzeba tylko dojść do garażu, a potem już tylko miły chłodek! MM. jednak nie wykazała entuzjazmu.
Są wszakże wokół mnie jednostki, na których temperatura (wysoka) nie robi wrażenia, a wręcz przeciwnie. Malina z samego rana zajmuje miejscówkę na parapecie i tam skwierczy, aż tłuszcz jej z pazurów kapie.
Czajnik nie traci czasu na parapecie i sam go sobie urozmaica.
I to by było na tyle. Mus poszukać innego zajęcia:
Poza tym znów zakwitł rododendron i histeria, co normalne nie jest:
Na koniec zagadka. Co to jest? To poniżej:
niedziela, 29 lipca 2018
Siostra
Siostra, sister, soeur, schwester, sorella, sjestra, sestra. Zwróciliście uwagę, że ten rzeczownik w wielu różnych językach zaczyna się na "s"? Tylko po hiszpańsku od czapy: hermana!
Dobrze jest mieć siostrę, a jeszcze lepiej taką, z którą ma się wspólny język. Mam i ja, chociaż nie zawsze tak było - ze wspólnym językiem znaczy się. Dzieli nas pięć lat, a do pewnego wieku to sporo. Moja siostra jest starsza, niestety dla niej. Kiedy byłyśmy dziećmi, wlokłam się za nią jak smród. Wyobraźcie sobie - ja mam pięć lat, ona dziesięć. Albo ja dziesięć, ona piętnaście. Oj, nie było nam po drodze. Kłóciłyśmy się, obrażały na siebie, pyskowały. Do rękoczynów chyba nie doszło, chociaż jakieś tam szarpanki pewnie były. Nie pamiętam, więc chyba nie było to nic wielkiego. Kiedy moja siostra miała coś 13 lat, wyjechała do wielkiego miasta Poznania, aby pobierać nauki. Mieszkaliśmy wtedy na wsi i tam stosownych szkół nie było. Zamieszkała u ciotki M. i do domu przyjeżdżała tylko na niedziele, a i to nie na wszystkie. Stała się dla mnie obcą osobą, niedostępną, dorosłą panią z miasta. I tak życie pomykało, aż ja sama osiągnęłam wiek stosowny do pobierania nauk, ale wtedy już zamieszkaliśmy tu gdzie teraz jestem. Ja miałam lat czternaście, moja siostra dziewiętnaście. No i się zaczęło podbieranie ciuchów, awantury i pyskówki. Cała sztuka polegała na tym, żeby wrócić do domu zanim wróci Marta i upchnąć ciuch tam gdzie jego miejsce. Wyścig z czasem normalnie! A jaka trauma! Nie zawsze się udawało, a wówczas wióry leciały. Najgorzej było wtedy, gdy ja coś zajumałam, a Marta akurat chciała to coś założyć. Kiedyś dopadłam jej tuszu do rzęs (a nie były to czasy małych dziewczynek ze zrobionymi pazurami i ustami), pomalowałam sobie rzęsy i przejechałam się autobusem do pętli i nazad, bo szkoda mi było zmarnować taki piękny makijaż.
W pewnym sensie ciekawostką jest to, że nigdy nie donosiłyśmy rodzicom na siebie nawzajem - załatwiałyśmy sprawy między sobą.
Obie dorosłyśmy i dojrzałyśmy i jakoś tak około moich dwudziestu, a Marty dwudziestu pięciu lat, sprawy zaczęły się układać i odtąd żyłyśmy długo i szczęśliwie. Obydwie dostałyśmy w zadek od życia, ale zawsze byłyśmy razem wspierając się na miarę sił i możliwości. Wiem, że nie zawsze i nie wszędzie tak jest, a więzy krwi nie gwarantują siostrzanej miłości. Nam się udało. Moja siostra to opoka i pomoc zawsze, w każdej sytuacji. To ona była przy mnie w najczarniejszych chwilach mojego życia.
Marta ma dzisiaj imieniny i nie wiem czego jej życzyć - taka sprzeczność... Oddałabym jej wszystko, ot co. A zanim to zrobię, jednak spróbuję życzeń - pięknego, ekscytującego życia, Siostro! Spokojne dopiero będzie, kiedyś tam...
Siostrzyczko, kocham Cię!
Dobrze jest mieć siostrę, a jeszcze lepiej taką, z którą ma się wspólny język. Mam i ja, chociaż nie zawsze tak było - ze wspólnym językiem znaczy się. Dzieli nas pięć lat, a do pewnego wieku to sporo. Moja siostra jest starsza, niestety dla niej. Kiedy byłyśmy dziećmi, wlokłam się za nią jak smród. Wyobraźcie sobie - ja mam pięć lat, ona dziesięć. Albo ja dziesięć, ona piętnaście. Oj, nie było nam po drodze. Kłóciłyśmy się, obrażały na siebie, pyskowały. Do rękoczynów chyba nie doszło, chociaż jakieś tam szarpanki pewnie były. Nie pamiętam, więc chyba nie było to nic wielkiego. Kiedy moja siostra miała coś 13 lat, wyjechała do wielkiego miasta Poznania, aby pobierać nauki. Mieszkaliśmy wtedy na wsi i tam stosownych szkół nie było. Zamieszkała u ciotki M. i do domu przyjeżdżała tylko na niedziele, a i to nie na wszystkie. Stała się dla mnie obcą osobą, niedostępną, dorosłą panią z miasta. I tak życie pomykało, aż ja sama osiągnęłam wiek stosowny do pobierania nauk, ale wtedy już zamieszkaliśmy tu gdzie teraz jestem. Ja miałam lat czternaście, moja siostra dziewiętnaście. No i się zaczęło podbieranie ciuchów, awantury i pyskówki. Cała sztuka polegała na tym, żeby wrócić do domu zanim wróci Marta i upchnąć ciuch tam gdzie jego miejsce. Wyścig z czasem normalnie! A jaka trauma! Nie zawsze się udawało, a wówczas wióry leciały. Najgorzej było wtedy, gdy ja coś zajumałam, a Marta akurat chciała to coś założyć. Kiedyś dopadłam jej tuszu do rzęs (a nie były to czasy małych dziewczynek ze zrobionymi pazurami i ustami), pomalowałam sobie rzęsy i przejechałam się autobusem do pętli i nazad, bo szkoda mi było zmarnować taki piękny makijaż.
W pewnym sensie ciekawostką jest to, że nigdy nie donosiłyśmy rodzicom na siebie nawzajem - załatwiałyśmy sprawy między sobą.
Obie dorosłyśmy i dojrzałyśmy i jakoś tak około moich dwudziestu, a Marty dwudziestu pięciu lat, sprawy zaczęły się układać i odtąd żyłyśmy długo i szczęśliwie. Obydwie dostałyśmy w zadek od życia, ale zawsze byłyśmy razem wspierając się na miarę sił i możliwości. Wiem, że nie zawsze i nie wszędzie tak jest, a więzy krwi nie gwarantują siostrzanej miłości. Nam się udało. Moja siostra to opoka i pomoc zawsze, w każdej sytuacji. To ona była przy mnie w najczarniejszych chwilach mojego życia.
Marta ma dzisiaj imieniny i nie wiem czego jej życzyć - taka sprzeczność... Oddałabym jej wszystko, ot co. A zanim to zrobię, jednak spróbuję życzeń - pięknego, ekscytującego życia, Siostro! Spokojne dopiero będzie, kiedyś tam...
Siostrzyczko, kocham Cię!
Subskrybuj:
Posty (Atom)