niedziela, 12 stycznia 2014

JASON BECKER – JESZCZE NIE UMARŁEM


Uwaga! 
Kiczowa sonda (po prawej) wprawdzie się ukazała, ale nadesłane kicze ukażą się dziś o północy, zgodnie z regułami sztuki. No i może ktoś coś jeszcze przyśle. Wtedy też sonda będzie aktywna, przynajmniej taką mamy nadzieję. Mika ją rozgryzła, to niech już tam będzie, bo drugi raz może się nie udać! Gdyby się nie udało (tfu, na psa urok!) będziemy głosować na piechotę.
Redakcja przeprasza za zamieszanie.

Obejrzałam wczoraj film dokumentalny pod takim właśnie tytułem i wywarł na mnie tak ogromne wrażenie, że postanowiłam się podzielić moimi przemyśleniami. Trafiłam na niego zupełnie przypadkowo, ale wbiło mnie w fotel i tak już zostałam...

Film opowiada o życiu gitarzysty heavy metalowego, Jasona Beckera. W latach 90-tych był wirtuozem gitary i zaczynał naprawdę wielką karierę. Był również pięknym chłopakiem... Miał wyruszyć w trasę z zespołem innego wielkiego gitarzysty, grającego z zespołem Van Halen. I wtedy zdiagnozowano u niego stwardnienie zanikowe boczne, lekarze dawali mu do 5 lat życia. Teraz żyje już 20 lat od tej diagnozy... W filmie były koleje jego losu i kariery, aż do teraz. Momenty załamania, gdy nie mógł już grać, bo gitara wypadała z ręki, zapaść gdy zaczął się dusić (cud go uratował, bo nastąpiło to w momencie, gdy akurat był u lekarza) . Obecnie jest sparaliżowany, nie może się ruszać, miał tracheotomię i nie może mówić i odżywiany jest przez rurkę. Ale pełnia władz umysłowych , talent i mimika twarzy zostały...


I tu zaczyna się opowieść o jego rodzicach. Byli od dzieciństwa i są nadal przeogromnym wsparciem dla niego i siebie nawzajem. Jego ojciec wymyślił tablicę z alfabetem do porozumiewania się z nim za pomocą mrugnięć, razem z matką tak opanowali ten system, że już i bez tablicy mogą się z nim porozumieć i składać słowa z liter. Tablica jest podzielona na 4 kwadraty, w każdym z nich po kilka liter. Jason najpierw pokazuje oczami , o który kwadrat chodzi, a potem na miejsce litery w tym kwadracie. I, wyobraźcie sobie, on w tym stanie komponuje!!! Od czasu sparaliżowania wydał chyba 2 albo 3 płyty! Ma w tym swój udział komputer, który reaguje na jego mrugnięcia. Ojciec gra na gitarze nuty , które on wymyśli, dopasowują to długo, gdy Jason jest zadowolony, uśmiecha się, a potem opracowuje to producent płyty.
Ma tak nieprawdopodobną wolę życia i chęć tworzenia, że to jest powalające. Był załamany i zły na los, ale od momentu zapaści w 1997 zmienił swoje spojrzenie na chorobę. Chyba to uświadomiło mu, jak bardzo chce żyć... Jest jakoś pogodzony ze swoim losem i potrafi robić to co kocha. Ma przy tym tak niesamowite wsparcie i pomoc rodziny i przyjaciół, że to jest wręcz niewiarygodne. Cały dzień jest zaplanowany co do minuty, dyżury rozpisane, opieka zapewniona. Ma swoją kobietę, która jest rehabilitantką i poznała go już  jak był chory, przygotowuje mu specjalne mieszanki odżywcze i opiekuje się nim fenomenalnie. Rodzice twierdzą, że Jason żyje głównie dzięki niej. Ale na dyżury przychodzi również jego była kobieta i przyjaciele. Jego koledzy gitarzyści grają dla niego koncerty i nagrywają płyty specjalnie dla niego. Na koncert specjalnie przyjechali muzycy z całego świata, z Chile i Europy, muzycy na wózkach. Przychodzą do niego młodzi ludzie, mówiąc, że uczą się grać na gitarze na jego nagraniach, przynoszą mu namalowane dla niego obrazy, widać, że jest dla nich kimś naprawdę ważnym. Jak sam mówi, czasem czuje się, jakby nie był chory, tylko leżał sobie wygodnie i robił to, co jest miłością jego życia, czyli tworzył muzykę.

Oczywiście spłakałam się i wzruszyłam bardzo, ale tak ogromnie mnie to podbudowało, pomyślałam, że nie jest ten świat taki zły, skoro można i w tragicznej sytuacji życiowej żyć najlepiej jak się da i mieć takie ogromne wsparcie i pomoc od ludzi. To jest po prostu morze, ocean dobroci, w którym on żyje i żyje dzięki niemu. I nie są to ludzie bogaci, żyją na średnim poziomie, matka pracuje po to, żeby mieć dla niego ubezpieczenie. Jedynym zmartwieniem rodziców jest to, co będzie gdy ich zabraknie.
Wydaje mi się, że niemoc ciała naprawdę można przezwyciężyć mocą ducha, jakkolwiek górnolotnie by to zabrzmiało... Wiadomo, nie zawsze się udaje, ale przecież mózg ludzki jest tworem mało zbadanym i nie znamy wszystkich jego możliwości, a wykorzystujemy jego potencjał w niewielkim procencie. Jednak sama wola życia może nie wystarczyć, gdy nie ma zaplecza, wsparcia, serdeczności i miłości. Sama tego doświadczam i wiem, jak wiele to dla mnie znaczy.
Moim zdaniem, zbyt mało mówi się o takich przypadkach, o rzeczach i zjawiskach dobrych, jesteśmy zalewani masą złych wiadomości i sami lubimy narzekać, krytykować, mówić głównie o tym, co nam się nie podoba i nas denerwuje. A przecież jest mnóstwo chwil, w których możemy powiedzieć : życie jest piękne!!! I Wam, i sobie, jak najwięcej takich chwil życzę.
Mika






Czy pamiętacie, że zostały tylko dwa dni, aby przysłać nam Wasz ulubiony kicz? Fantastyczne nagrody czekają! 
Mika nawet rozpracowała sondę!!!

czwartek, 9 stycznia 2014

Czy wiesz, że masz w domu kakuar?



Intelektualnie i inteligentnie Mika napisała o książkach, z pierza leciały wióry o ten temat (jak mawiał pewien przyuczony Francuz), to dzisiaj będzie o prozie życia, wszak nie tylko literaturą człek żyje, chociaż nie jestem pewna, czy tak nie jest w przypadku Księcia Małżonka (Kretowata, potwierdź, ew. zaprzecz).
Zainspirowała mnie Ondrasza swoją intrygującą  zagadką, której rozwiązanie oscyluje wokół spraw nocnikowych. Czystym zbiegiem okoliczności kuryer przywiózł mi dziś książkę, którą poleciła mi Nieoceniona Kretowata, a której bardzo dziękuję. Sporządziła dla mnie całą bibliografię!
Książka autorstwa Elżbiety Koweckiej jest rewelacyjna, a nosi ona tytuł „W salonie i w kuchni”. Zawsze interesowały mnie takie ciekawostki obyczajowe minionych wieków, a dotąd jakoś nie trafiłam na stosowną literaturę. A nie byłam widocznie dość zdeterminowana, aby bardziej się przyłożyć do poszukiwań. Sprawę ułatwiła mi Kretowata właśnie, podając autorów i tytuły jak krowie na rowie. Myślałam, że po bibliotekach mus będzie polatać, tymczasem klik, ot tak, dla pewności, i oto jest! 
Otwieram książkę w przypadkowym miejscu, a tam… 

Teraz trochę suspensu.
Poniższe zdjęcia zrobiłam w naszym ogrodzie. Stał sobie na uboczu i stoi tam nadal. Przywiązałam się, poza tym szkoda mi roślin, które go oplotły wreszcie, bo trwało to i trwało oraz jaszczurek, które mieszkają pod dachówkami. No i stanowi atrakcję dla zwiedzających. Latem wygląda o wiele lepiej!
Czy wiecie, co to jest?


A to?

Teraz już wiecie?
 
Sławojka? Wychodek? Toaleta? WC? Otóż nie, nie i nie! To jest KAKATORIUM, lub inaczej KAKUAR! Wiedziałam, że mam w ogrodzie arboretum, że mam szambonarium i alpinarium oraz wistarium, ale żeby KAKATORIUM??? W dodatku dwuosobowe!!!
Tego właśnie dowiedziałam się otworzywszy książkę w przypadkowym miejscu. Tak mnie to rozśmieszyło, że poleciałam zaraz do kompa. Nazwa ”kakatorium” pochodzi od francuskiego rzeczownika caca, (czyt.. kaka), czyli, eee… no …  powiem elegancko – ekskrementy.
Oto co pisze autorka:
„Niejednokrotnie we dworze znajdował się tylko jeden „kakuar”. Zwany też „kakatorium”, czyli ustęp. Przylegał on najczęściej do sypialni państwa domu i dla nich tylko był dostępny. Stał tam „stolec taboretową robotą z naczyniem blaszanym” albo „stolec zasuwany z naczyniem glinianym”. Był to rodzaj fotela nieraz z miękkim zapleckiem i z poręczami wybijanymi aksamitem lub safianem (…).
Marian Bogdanowicz, wspominając swoją bytność pod koniec XIX wieku w gościnnym a zamożnym dworze w Sądowej Wiszni pod Lwowem pisze, iż nie było tam ani jednego miejsca ustronnego, rolę jego pełnił „wędrowny słupek, który co rano obnoszono po gościnnych pokojach. Stojący za drzwiami lokaj pośpieszał jego kolejnych użytkowników, mówiąc, że już inni czekają bardzo pilnie na to tak nieodzowne naczynie”.
Sama nie wiem, czy wolałabym być tym lokajem, czy kolejnym użytkownikiem?
Następnym razem głęboko się zastanowię, zanim powiem, że fajnie byłoby mieć pałac jaki i damą być…
Kto z Was wiedział, że ma w domu kakatorium, ręka w górę! Od dziś będę udawać się do kakatorium, albo do kakuaru. Brzmi prawie jak buduar, nieprawdaż?

Ostatnie zdjęcie nie ma związku ze sprawą, zrobiłam je przy okazji fotografowania kakatorium. Kwitnie. Po prostu. To krzew zwany potocznie pigwą. A bez! Szkoda gadać. Z lękiem na to patrzę.


wtorek, 7 stycznia 2014

KSIĄŻKI MOJEGO DZIECIŃSTWA

Ten temat będzie potraktowany w odcinkach, bo zanudziłabym Was na śmierć! A więc, zapraszam do przeszukania zakamarków pamięci , pierwsza półka biblioteczna otwarta!

Znalazłam kiedyś w Internecie strony poświęcone właśnie zapomnianym książkom z dzieciństwa i młodości. Fenomenem jest to, jak wiele książek ludzie pamiętają i wspominają z ciepłem, rozrzewnieniem i sympatią. Wniosek z tego jeden: nasze lektury z dzieciństwa pozostawiają niezatarty ślad na naszej psychice i dlatego trzeba bardzo starannie dobierać lektury dla dzieci. Od tego też trochę zależy , jakimi ludźmi będą później, co w nich pozostanie .  To jest dla mnie temat-rzeka, boję się, że jak zacznę sypać przykładami to dziesięć stron popłynie jak nic. Ale spróbuję choć niektóre i choć trochę. O, już się wszyscy pchają i wołają „Napisz o mnie, i o mnie, i o mnie , i o nas!!! Jeszcze my, jeszcze j a!!!” i już ich widzę, Toczonego Dziadka i Malowaną Babkę, Dzieci Pana Majstra, Dorotę i jej towarzyszy, Anię z Zielonego Wzgórza, Tomka, Mary Poppins, oczywiście wszystkich z Doliny Muminków, Tordis z „Nad dalekim cichym fiordem”, która pisała do Nansena, Joasię Uruską z „Zawsze jakieś jutro”, zaczytanego na amen, dziewczynki z „Dwóch kostek cukru”, wszystkie zwierzaki z opowiadań Grabowskiego i och, tylu jeszcze!!!

A więc zacznijmy... Ba, ale od czego? Może od pierwszej grubszej książki przeczytanej samodzielnie, tj „W Dolinie Muminków”. Najbardziej pamiętam, że nauczyłam się z niej pierwszego angielskiego zdania „I am hungry!” , które wypowiadał Muminek, bawiąc się z Migotką w Tarzana i Jane. A Buki bałam się okropnie, była taka zimna i miała przerażające wyłupiaste oczy... Najfajniejszy był luzak Włóczykij, który robił to na co miał ochotę i wędrował po całym świecie. A rozkoszni Topik i Topcia, posiadacze królewskiego rubinu w swoim „fuferku”? Dość długo mówiłam jak oni, czyli wszystko na „f”. Dalsze części Muminków to już nie to samo, ta pierwsza – najcudowniejsza.
A teraz coś mniej znanego: „Historia Toczonego Dziadka i Malowanej Babki”, która toczyła się gdzieś około I wojny światowej i później w raczej biedniejszych sferach. Bohaterowie byli zabawkami drewnianymi i przez koleje ich losów poznawałam życie w tamtych czasach, nie zawsze kolorowe i miłe. Pamiętam jak byli przerażeni, gdy wypadli z wozu podczas przeprowadzki i nie wiedzieli, co z nimi będzie... Trochę smutne to było.
Tu mała dygresja: największą radością było, jak przychodziła z Krakowa paczka z książkami po moich kuzynkach. Ja byłam najmłodsza, więc dziedziczyłam książki, z których one już „wyrosły” . Pamiętam jak dziś to podniecenie i oczekiwanie, co też będzie tym razem w paczce?? A było mnóstwo, i bajki i Mary Poppins, i Brzechwa, nie jestem w stanie wszystkiego wymienić, to zresztą nieważne. Dla mnie to była kopalnia skarbów, w której mogłam się zanurzyć bez opamiętania. A paczki były duże...
Koniec dygresji.


 No to wracamy do moich bohaterów książkowych. Absolutna klasyka: Ania Shirley, czyli Ania z Zielonego Wzgórza. Najukochańsza chyba postać z książek  mojego dzieciństwa. Cały cykl powieści o Ani przeczytany po wielekroć, a „Ania na Uniwersytecie” znana chyba prawie na pamięć. Całe fragmenty jestem w stanie cytować, po połowie zdania wiem, co będzie dalej. Na tej książce uczyłam się pisać na maszynie (starej Erice z lat 40-tych, odziedziczonej po stryju Janie), przepisując ja po prostu. Rozkoszne czasy studenckie Ani,  mały domek w milionerskiej Alei Spofforda, tort czekoladowy, na którym usiadł ktoś z gości, romans z Robertem Gardnerem (cóż za nerwy, czy oni się wreszcie zejdą z Gilbertem!) i mnóstwo innych wydarzeń. A potem ślub Ani, Wymarzony Domek, Zatoka Czterech Wiatrów i przyjaźń z kapitanem Jimem (okropny płacz, jak kapitan umarł...), potem dzieci, po prostu życie. A potem dużo smutku w Dolinie Tęczy podczas pierwszej wojny światowej, śmierć syna Ani, Waltera, ukochany pies Jima, czekający całą wojnę na powrót pana na stacji (nawet teraz chce mi się płakać, jak sobie przypomnę scenę ich powitania)... To taka książka, którą powinny czytać wszystkie pokolenia dziewczynek, budzi wrażliwość, mówi o prawdziwych uczuciach, o przyjaźni, o potrzebie miłości, o tym, że każdy ma prawo do popełniania błędów ale też o tym, jak naprawdę powinno się żyć. Kocham Anię. Mała  Zosia , córeczka mojej przyjaciółki,  dostanie ode mnie cały cykl Ani.Ciągłość pokoleń musi być zachowana.
Trochę się teraz cofnę do wcześniejszego dzieciństwa, a więc „Dzieci Pana Majstra”, wierszowana opowieść o dzieciach Majstra Tygodnia i imć Niedzieli, noszących imiona dni tygodnia, które wybrały się na owoce do sadu dobrej wróżki. Nie były one niestety grzeczne i poniszczyły mnóstwo drzew , owoców i kwiatów w sadzie, wzbudzając gniew pięknej wróżki. Jedyną pozytywną bohaterką była Sobótka, zwana Butką, napominająca swoje rodzeństwo, ale nikt jej nie słuchał. Oczywiście była to opowiastka z morałem, więc dzieci zostały ukarane i zamienione w świnki, ale za wstawiennictwem Butki kara została cofnięta . A wróżka przykazała wszystkim „ I niech każde z was pamięta: cudza własność to rzecz święta!” No cóż, współczesne dzieci tylko by się z tego obśmiały... Pamiętam przepiękne ilustracje do tej książki, jak również moją radosną twórczość, polegającą na kolorowaniu obrazków w książce... To przez długi czas było moją namiętnością i wiele książek nosi ślady mojej działalności artystycznej.

(przepraszam za paluch w kadrze, jeszcze się nie zgna po operacji i włazi gdzie nie trzeba)

Jedną z nich była „Czarka”, historia o dziewczynce imieniem Irka (czy ktoś w ogóle daje jeszcze córkom na imię Irena? A to takie ładne imię, dla mnie pełne godności i dystynkcji w pełnej formie, a trochę łobuzerskie w zdrobnieniu – Panna z Mokrą Głową się kłania!), która znalazła i przygarnęła pięknego czarnego kotka, który okazał się być czarną panterą z cyrku. Och, jak ja chciałam znaleźć taka panterę! Całym sercem kibicowałam Irce, która nie chciała jej oddać i wściekałam się na wredną koleżankę Irki, Dankę Zdanowiczówną...

A teraz coś bardzo niezwykłego i poetyckiego: „Marcin spod dzikiej jabłoni” Eleanor Farjeon, angielskiej pisarki.Pamiętam, że dostałam to od „cioci” Igi, przyjaciółki mojej mamy z Warszawy, która zawsze odwiedzając nas w Zakopanem dawała mi książki w prezencie. Bardzo niezwykłe książki, bajki i mity hinduskie, baśnie chińskie no i właśnie „Marcina...” To historia obieżyświata Marcina, który trafia do sadu pełnego jabłek i dziewcząt i przez siedem wieczorów musi opowiadać bajkę dla każdej z nich. Wszystkie dziewczyny mają imiona zaczynające się na J: Jesika, Joasia, Janka... Każda jest inna, każda ma sukienkę w innym odcieniu żółci (pierwiosnek, mlecz, kaczeniec,bratek...) i bajka dla każdej dostosowana jest do jej osobowości. A bajki są magiczne, z cudownym i niezwykłym klimatem, po prostu czarodziejskie. W drugim tomie  Marcin po latach trafia do tego samego sadu i opowiada bajki córkom tamtych dziewcząt. Tym razem imiona są na S: Salusia, Sabinka, Sewerka... Urocze to było, naprawdę.
Myślę, że jak na pierwszy odcinek to wystarczy, nie chciałabym zanudzić Was moimi ukochanymi bohaterami. Później przyjdzie czas na klasykę w stylu „Kubusia Puchatka” i „Mary Poppins”.
Ciekawa jestem, jakie książki  Wy pamiętacie i do jakich chętnie wrócilibyście albo czytali dzieciom albo wnukom? 

Przypominam takoż o naszym konkursie „Kiczowym”, do 15 stycznia czekamy na  zdjęcia  i wierszyki!

sobota, 4 stycznia 2014

Mnemo, to dla Ciebie! Akcja "Pasztet"

Chciałabym jakoś pocieszyć Mnemo, z której huta wysysa całe jestestwo, więc pomyślałam o mojej byłej hucie, która wysysała mnie parę lat temu. Było strasznie, ale bywało też śmiesznie. I na tym się skupię, to może się uda?
Rzecz cała działa się w Warszawie. Do Polski wchodziła ogromna międzynarodowa sieć hipermarketów, która zresztą rozpełzła się po całym kraju. Wpełzała do wszystkich dużych miast jednocześnie, a w Warszawie znajdowała się centrala i tam odbywało się szkolenie pracowników. Ilość "szkolonych" szła w setki. Trwało to ponad pół roku, a ludzie gdzieś musieli mieszkać. Przyjeżdżali i wyjeżdżali BEZ PRZERWY, a czasem bez uprzedzenia. To logistyczne przedsięwzięcie było moim zadaniem - oczywiście jednym z wielu. Po pierwsze - z dnia na dzień musiałam znaleźć hotel, który przyjmie 300 osób! Nie pamiętam, jak trafiłam na TEN hotel, działałam wtedy w amoku. Dość, że trafiłam. Szefową recepcji była obecna tu na łamach Lilka B. Zaprzyjaźniłyśmy się (inaczej nie byłoby Jej tutaj) i tylko dzięki temu udało mi się jakoś ten horror przeżyć. Zachowałam całą korespondencję między hotelem w postaci Lilki B. a Firmą w postaci mnie. Czasami wydaje mi się, że to sen jakiś, niemożliwe, abyśmy WE DWIE nad tym panowały. A jednak! Nasze logistyczne przedsięwzięcie nazywałyśmy "Akcją Pasztet". Zacytuję Wam co smaczniejsze kawałki. Jest tego tyle, że starczyłoby na kilka odcinków. Na początek próbka tego przekładańca:
"Potwierdzam jutrzejszą grupę ok. 80 osób - ostateczną liczbę będę znała dopiero jutro. 5-6 osób z tej grupy jutro wyjedzie do Sosnowca, więc zwolnią pokój.
Oczywiście wszystkich samotnych można, a nawet trzeba połączyć w udane pary. I tak: B.O. z A.C.,  J.K. niechby na razie pobył sam, niebawem przyjedzie kilku nowych managerów, kogoś mu znajdziemy. Z niekompletnych dwójek pozostaje do zagospodarowania G.S., więc spokojnie można nim zasiedlić jakiś pustostan w trójce. Będą stawiać opór, ale dopełniaj, uzupełniaj, byle się pomieścili.
Następujące osoby wyjadą 6.06. i już nie wrócą (tu wymieniam nazwiska tych osób).
Ponadto: 26 maja wyjeżdża S. i N. Obaj wracają 29 maja. M.J. i S.A. zostają w hotelu 3-5 czerwca (w przeciwieństwie do reszty), ale za to od 9 do 11 czerwca mają wolne, nie będzie ich w hotelu. S.L. wyjeżdża 1 i wraca 4 czerwca. O.G. odzyskała wolność na zawsze i już powinna być za murami, gdzieś w Poznaniu. 1 czerwca przyjedzie nowa managerka, nie wiem, na jak długo. Co do reszty powiem Ci jutro, bo już nie mogę się skupić, gdyż całą energię wyssały ze mnie te kombinacje alpejskie oraz hotele w Gdańsku, Sosnowcu i Poznaniu - TAM nie chcą się rozciągać!!!". Itd...itd...

A to na deser. Jest to protokół spisany przez pracownika Ochrony tegoż hotelu:
"W dniu 28/4 pan Robert D. przyprowadził do hotelu wózek firmowy "X" oraz kilkadziesiąt butelek piwa i 5 szklanek firmowych "Lecha" które pozostawił na noc z 28 na 29/4 w pokoju.
W dniu 29/4 ok. godz. 8.00 rano w obecności pracowników ochrony hotelu oraz managerów firmy "X" pan Robert D. odebrał swój depozyt. W trakcie rozmowy przyznał się, że wózek przywłaszczył sobie na szkodę firmy "X" i wykożystał go (pisownia autentyczna) do przywiezienia zakupów z ul...... do hotelu.
W dniu 29/4 również okazało się, że w pokoju który zajmował pościel (kołdra i poduszka) zostały zasikane. Za szkody i za dodatkowe pranie pan D. zapłacił po niezbyt uprzejmej wymianie zdań".

Mnemo, ku przestrodze:

Pocieszyłam Cię?

I jeszcze PS. Oto przepiękna, młodziutka Sunia znaleziona przez Gorzką Jagodę pilnie szuka domu!
Ma tylko 3 tygodnie, aby go znaleźć!


piątek, 3 stycznia 2014

Aaaaby...

Aaaaby bardziej Was zanęcić (lub zniechęcić), w porozumieniu z Komisarzem Wystawy, uzupełniam regulamin konkursu (z poprzedniego wpisu) na najlepszy/najgorszy kitsch o bardzo istotny paragraf, a mianowicie o nagrody. Ogólnikowe obiecanki to wiecie o jaki kant można sobie potłuc. Teraz oszalejecie na pewno i dopiero pognacie do szaf, piwnic, na strychy, do ciotek, babć i kuzynek.
Kicz, który zbierze najwięcej Waszych głosów, wygrywa plebiscyt, a pierwszą nagrodą jest kiczowaty naturalnie obrazek o wymiarach 30x24cm (z passe-partout) pt."Dzika Kura - autoportret z profilu", ten oto:

 


Drugie miejsce zostanie uhonorowane kawałkiem drewinka, o takim smokiem, ale BEZ KOTA!:


To cały czas ten sam smok o długości ok. 40cm

I wreszcie miejsce trzecie - takoż drewinko, smoczuś taki, ale mniejszy - mniej więcej 10cm:
Smoki pomalowane są temperą i zabezpieczone werniksem.
Dzień był dziś przepięknej urody, prace remontowo-budowlane idą we wsi pełną parą, żurawie przestwierają się w tę i nazad, sąsiad drzewa przycina (chyba przesadził) i jak tu nie myśleć o wiośnie? Staram się powstrzymać od takich śmiałych myśli, bo w ubiegłym roku skiepściłam. A jak było, każdy pamięta, niektórzy wypominają mi do dziś.
W wolniejszej chwili zajrzyjcie, proszę, do Gorzkiej Jagody, może uda się pomóc? Może takiej właśnie suni ktoś pragnie?
A teraz migusiem na strychy i do piwnic!










 
 

wtorek, 31 grudnia 2013

"Kicz odzyskany" na Nowy Rok plus życzenia plus zagadka Hany!!!

Hana pięknie nas pobudziła do rozważań o kiczu i jego obecności w naszym życiu. W trakcie dyskusji zrodził się pomysł wirtualnej wystawy przykładów kiczu , zarówno tego klasycznego, w postaci jeleni, nimf, makatek, jak i współczesnego, np różowych świnek. Zostałam mianowana Komisarzem Wystawy i zobowiązana do napisania regulaminu i przedstawienia zasad, co też niniejszym czynię.

OGŁASZAMY WIĘC KONKURS!!!

Drogie Czytelniczki (i Czytelnicy też, oczywiście, choć chyba jednak w mniejszości)!
Zachęcamy do przekopania starych szaf, kufrów, strychów w poszukiwaniu stosownych eksponatów. Proszę uprzejmie nękać mamy, babcie, ciocie, dziadków i wujów prośbami o wypożyczenie tychże. Gdy już znajdziecie się w posiadaniu , proszę uprzejmie o dokumentację fotograficzną i przesłanie zdjęć na adres mailowy Hany lub mój (adresy na pasku z boku).
Ale to nie wszystko: do zdjęcia trzeba obowiązkowo dołączyć krótki wierszyk (może być nawet dwuwiersz) związany z przedstawianym przedmiotem i jego tematyką.
TERMIN NADSYŁANIA EKSPONATÓW - 15 STYCZEŃ 2014

Po zgromadzeniu zdjęć i wierszyków przedstawimy je na blogu, po czym zaprosimy Szanownych Czytelników do głosowania. No i uwaga, uwaga!!! Oczywiście będą nagrody!!! Niespodzianki!!!

Pobawmy się trochę wspólnie i zacznijmy ten Nowy Rok z uśmiechem:))))))

Czekamy na eksponaty! Pomyślnych łowów i Darz Bór!

Kurator i Komisarz Wystawy vel Mika

A teraz nasze życzenia:
Niech to będzie rok spod znaku spokoju, dostatku, bezpieczeństwa, miłości, życzliwości i przyjaźni. Niech będzie pięknie, ciepło, jasno i przytulnie. Życzymy Wam poranków, takich jak ten:


Spokojnych wieczorów:


Wczesnej wiosny: 

Upojnego lata:


Obfitej jesieni: 

Łaskawej zimy: 

I to już będzie Sylwester i kolejny Nowy Rok, i wtedy znów złożymy Wam życzenia!
Hana
Mika

A teraz zagadka:

Za kogo przebrał się Mój?
Nagrodą dla zwycięzcy jest druga para oranżowych majtasów (nieużywanych!).


sobota, 28 grudnia 2013

Niezbyt mądry traktat o kiczu

Hana ma kłopot z internetem, zamieszczam więc posta w jej imieniu.

Całe życie fascynuje mnie kicz i dręczy egzystencjalne i nierozwiązane zagadnienie dotyczące granic sztuki, a konkretnie tego, czym jest kicz, a czym nie jest. Minione właśnie Święta są dobrą okazją do takich rozważań. Jadąc przez wsie i miasteczka tonące w powodzi najróżniejszych (chińskich) ozdóbek myślę sobie, że święta (Wielkanoc  też) jakoś obecność szpetoty usprawiedliwiają. Jakby mniej rażą nas paskudne bombki (bańki  jak mawiają starzy górale), Mikołaje wspinający się po rynnach, dmuchane (!) bałwanki i inne renifery. Wszystko świeci, mruga, lśni, kiwa się i tańczy w takt Lulajże Jezuniu. Że o dekoracjach w centrach handlowych i na miejskich placach nie wspomnę.  Jedna grupa demograficzna na pewno jest zadowolona z tego stanu rzeczy: dzieci. W tym miejscu zawsze zadaję sobie pytanie, dlaczego dzieci tak lubią kicz? Odbierają świat zmysłami i może to, co one spontanicznie lubią, wcale kiczem nie jest?
A barokowe, przeładowane  ozdóbki i dekoracje? Kicz, czy nie?
Dlaczego fotografia zachodzącego w morzu słońca jest piękna, a obraz to kicz?
Że o jeleniu nie wspomnę?
Dlaczego nie przyznajemy się publicznie, że podoba nam się coś, co powszechnie uznane jest za kicz? Ze wstydu? Przed czym?
A cała sztuka religijna? Bazylika w Licheniu, ohydne pomniki Jana Pawła II w każdej dziurze jak Polska długa? Święte obrazy przeważnie brzydkie jak noc?
Czasem kicz jest tak kiczowaty, że przekracza granice logiki i zdrowego rozsądku (Chrystus jak wieża Eiffela w Świebodzinie).  Dla mnie przekracza , forma przerosła treść. Mnóstwo ludzi uważa jednak, że monument jest piękny i imponujący rozmachem. Zatem kicz, czy nie?
Obawiam się, że tego dylematu nie da się rozstrzygnąć  - mądrzejsi ode mnie próbowali. Uważa się, że kicz schlebia popularnym gustom. A jakim ma schlebiać? Niepopularnym? I co to w ogóle jest popularny gust? Mój, Wasz, czy Donalda Tuska?
Ikona kiczu, Jeff Koons, którego twórczość zwala mnie z nóg, jest dla mnie wręcz kwintesencją kiczu, ma się świetnie. Jego obezwładniające dzieła osiągają jakiś niebotyczny poziom cen i sprzedają się jak świeże bułeczki. Nikt biedny ich nie kupuje. Czy zatem upodobanie do kiczu ma coś wspólnego z wykształceniem i poziomem życia? Chyba nie bardzo. Tak zwana wielka, zwłaszcza współczesna sztuka często bywa niezrozumiała, niektóre jej obszary kompletnie wymykają się jakimkolwiek kryteriom (przysłowiowe struganie pyrków w Zachęcie, albo Pewien Artysta, który się kaleczył, do rany przykładał papier i to, co się odbiło, nazywał sztuką, bleee, ciekawe, czy przedtem się przebadał na okoliczność?), kupuje się ją nie dlatego, że nam się podoba, a z różnych innych względów: ze snobizmu, albo dla nazwiska, jako inwestycję. Nikt nie ośmieli się działalności Pewnego Artysty nazwać kiczem w obawie przed posądzeniem o nieznajomość rzeczy. Tak zwany kicz zwalnia z myślenia. Podoba nam się, bo tak! W grę wchodzą emocje, nie rozum. Czy to coś złego?
Każdy pamięta z dzieciństwa coś, co dzisiaj uważa (się) za kicz, coś, co przechowuje wstydliwie w zakamarkach pamięci. To żaden wstyd, to smak dzieciństwa. Dla mnie był to wiszący u sąsiadki obraz przedstawiający półnagie nimfy pląsające pośród róż. Gdybym dzisiaj znalazła taki obraz, kupiłabym go, a co!
Kwestia gustu pozostaje zatem nierozstrzygnięta. Przy okazji zrobiłam risercz i dowiedziałam się, że kicz pochodzi od niemieckiego Kitsch, kitschen=zgarniać błoto! (Słownik wyrazów obcych pod red. prof. dr Jana Tokarskiego).
Na koniec coś ku pokrzepieniu. Dawno temu, w toalecie jakiejś firmy Mój znalazł to. Wyglądało, jak porzucone, to przygarnął.
Kicz, czy nie?
En face 

I vice versa 




PS. Przypomniał mi się wywiad w tv z jakąś celebrytką - nie pomnę nazwiska, nikogo nie chciałabym ukrzywdzić, to nie będę strzelać. Była to jakaś śpiewająca celebrytka, która opowiadała o tym, jak trzeba smakować życie, pochylać się nad człowiekiem, zwierzęciem i łapać każdą chwilę. Prowadzący: a więc jednym słowem CARPE DIEM? Tak, odrzekła celebrytka. O GUSTACH SIĘ NIE DYSKUTUJE!
H.

czwartek, 26 grudnia 2013

Lekko pechowe Święta

A miało być tak ślicznie, sympatycznie, biało i radośnie. No cóż, nie wszystkie plany się udają, a życzenia spełniają. Albo spełniają się w zupełnie nieoczekiwany sposób... Pamiętne to one będą, z pewnością, nie tylko dla mnie, ale i dla wielu mieszkańców i turystów.

Jak już wszyscy wiedzą z tv, wiało, oj wiało!!!! Duło, jak mawiają górale. Sakramencko. Kiedy wracałam po bardzo miłej Wigilii u moich przyjaciół, nic nie wskazywało na jakieś kataklizmy. Zaczęło się po północy. Wycie w kominie , huczący wiatr na zewnątrz i to coraz silniejszy. Nawet pies się z lekka zaniepokoił. Ale zasnęliśmy, w końcu nie pierwszy raz u nas wieje halny. Nad ranem zrobiło się jakoś chłodno, a jak otworzyłam oko, to zobaczyłam, że prądu niet. Z prądem niestety wiąże się brak ogrzewania (zapalnik elektryczny w piecu gazowym) oraz brak ciepłej wody. Dobrze, że wodę można zagotować na gazie. Okazało się niestetyż, że w pudełku została jedna smętna zapałka. Udało mi się jej nie zmarnować i zrobić kawę. A duło coraz mocniej... Moja rodzina z Krakowa miała przyjechać, ale wspólnie uradziliśmy telefonicznie, że lepiej nie ryzykować i przełożyć przyjazd na następny dzień.

I tu naszła mnie refleksja, jak bardzo jesteśmy uzależnieni od prądu. Dom głuchy, pusty, jakby nieżywy, piec nie buczy, nic nie gra, lodówka nie mruczy. Są oczywiście książki i gazety oraz małe radyjko na baterie, ale jakoś dziwnie. Jak się okazało, że całe miasto jest bez prądu , to wystraszyłam się, że tak będzie niewiadomojakdługo i już widziałam oczami wyobraźni te psujące się tony jedzenia we wszystkich domach. A marnowanie jedzenia to jest coś, co doprowadza mnie do szału. Ale, ku mojej uldze, około południa prąd wrócił, dom ożył i wszystko zaczęło wydawać znajome dźwięki. Jak oglądałam w tv obrazki po kataklizmie, to przypomniał mi się halny stulecia z czasów mojego dzieciństwa, wtedy to autentycznie baliśmy się o zerwanie dachu i całe połacie lasów po naszej i słowackiej stronie zostały wykoszone jak kosiarką. Ten chyba jednak aż takiej siły nie osiągnął.

Druga noc nie była spokojna, raz, że wiało dalej mocno, a dwa , że obudziły mnie o wpół do czwartej bardzo niemiłe dolegliwości w nodze, co mnie mocno zdenerwowało i wybiło ze snu. Do wpół do szóstej oglądałam „Zazdrość i medycynę” . Pięknie się zgrało, bo i na filmie jednym z bohaterów był halny... A oprócz tego trójkąt uczuciowy w przedwojennym Zakopanem, Łapicki, w szczycie swego uroku, Dmochowski, zdradzany mąż i Ewa Krzyżewska, femme fatale. No i mój absolutnie ukochany Włodzimierz Boruński, genialny mistrz ról drugoplanowych, bardzo charakterystyczny i niezapomniany. Ledwie zamknęłam oko, już trzeba było wstawać, bo rodzina już jechała. Noga niestety denerwowała mnie cały dzień i zwarzyła nieco nastrój, ale w miłym towarzystwie trochę o tym zapomniałam.

No i clou każdych Świąt: „POTOP”, film mojego życia. Sporo kwestii znam na pamięć i mogę oglądać w kółko i wciąż. I co ciekawe, ciągle znajduję coś nowego, czego jeszcze nie zauważyłam. Tym razem zauważyłam Annę Seniuk, Ewę Szykulską i Joannę Lothe, których dotąd w ogóle w tym filmie nie zarejestrowałam. Grały sikorki, grzejące się przy ogniu, od których zaczęły się całe burdy kompanionów Kmicica z Butrymami. „Naści, piesku, kiełbasy!”, „Hasło: Uppsala, odzew Korona”, „Jam nie Babinicz, jam Kmicic...” , że o „Jędruś, ran twoich nie godnam całować!” nie wspomnę. No i oczywiście „Ociec, prać?” Ciekawa jestem, jakie są wasze ulubione filmy świąteczne??

A jak już wszyscy pojechali, a ja sobie siedziałam spokojnie przy komputerze z psem u boku, nagle usłyszeliśmy szum i brzęk w drugim pokoju, po czym okazało się, że choinka leży na podłodze a bańki się potłukły... A wcześniej urwałam kabelek od lampek... Całe szczęście, że najstarsze, prawie 50-letnie bombki zostały umieszczone na gałązkach w wazonie:)))
No i takie te Święta były, trochę pechowe, trochę fajne, trochę dziwne. A jak Wam minęły?
Mika

P.S. Hanuś, dostałam nową patelnię! Ale starej bez uchwytu nie wyrzucę!!!!



poniedziałek, 23 grudnia 2013

Żarcik taki! Wczorajszy post był przedostatni!

Uwaga! Z ostatniej chwili! Wiem, że los zwierząt nie jest Wam obojętny, pomóżmy Ori http://pelnialatawdomutymianka.blogspot.com/ i temu maleńkiemu! Zastanówcie się, pomyślcie, roześlijcie! Proszę!


Jak tu nie kochać internetu? Bez niego nie poznałabym osobiście Kretowatej, Miki, Mnemo, Owieczki, Majki od Bajki i Was Wszystkich - wirtualnie na razie, ale wierzę, że to tylko kwestia czasu. Bez Waszej zachęty nie odważyłabym się założyć bloga (obecność Miki na łamach dodaje mi otuchy), nie bawiłabym się tak dobrze, nie śmiałabym się tak często do rozpuku, nie uruchomiłabym inwencji i wyobraźni, aby pisać spirytuliki, fraszki, powieści i inne wierszyki (za udostępnienie łamów dziękuję Kretowi i Mnemo), nie wiedziałabym, czym karmi się kociaczka i nie wzruszałabym się do łez (Anko Wrocławianko, dziękuję także za JolkęM.), nie wiedziałabym, że można kochać zwierzęta tak bardzo, jak Ori, nie zakochałabym się w przecudownych zabawkach Eduszki i ogoniastych sukienkach Złotego Kota oraz w dekoracjach i w wiaderku Magdy, nie wiedziałabym, że malutkie husky to takie ślicznoty (dzięki, Paulina!), nie mówiąc o charakternych konikach i poczuciu humoru Agniechy. Do dziś żyłabym w nieświadomości dotyczącej upraw permakulturowych, gdyby nie Gorzka Jagoda, nie mówiąc o setce rasowych kurek, psach, kotach, gęsiach i kaczorku Boni. Musiałabym żyć nie wiedząc, że topinambur jest jadalny i że tak się nazywa (dzięki Ondrasza!), a już najmniejszego pojęcia nie miałabym o żubrach, gdyby nie Lidka. Od Riannon wiem, że nie można bać się marzeń, a od Ilony, że trzeba za nimi iść. Inkwizycja pokazała mi, że miłość i odwaga mogą (się) góry przenosić, a Tupaja, że pozory mylą – pod wyłysiałym trawnikiem może być przepiękny, kamienny bruk.
Mario, Gosiu, Ewo, dziękuję z miłe słowa i Waszą obecność.
Mam nadzieję, że o nikim nie zapomniałam.
Życzę Wam mnóstwa pozytywnych przeżyć, niekoniecznie związanych TYLKO z internetem, śmiechu do rozpuku, życzę Wam dobrego życia i dobrych dni, życzę Wam ganeczku, na którym można przysiąść na chwilę i popatrzeć w niebo.
Mocno życzę tego Orszulce, która oczy sobie z tęsknoty wypłakuje na obczyźnie.
Spokojnych Świąt!
Hana

PS. W galerii są nowe prace. Tak tylko napomykam...

Ja mogę się za pomocą półtorej ręki (półtora?, 1,5?) podpisać pod tym, co napisała Hana. Internet dał mi mnóstwo radości i zabawy, pozwolił spotkać (i wirtualnie i w rzeczywistości) wspaniałe dziewczyny i kobiety. Od każdej mogę się czegoś nauczyć i dowiedzieć, że o wspólnych zabawach i pogaduchach przy darciu wirtualnego pierza nie wspomnę.
Dziewczyny drogie, dziękuję Wam za obecność i sympatię, dziękuję za wsparcie przed operacją i za to, że jesteście takie, jakie jesteście.
Cieszę się też, że mogę razem z Haną współtworzyć Pastelowy Kurnik, daje mi to dużo przyjemności. Hanuś, nawet nie wiesz, ile radości dało mi spotkanie Ciebie i Twojego, dziękuję Komuś z Góry, że tak to ułożył.
A teraz już opłatek w garść, łamię się z Wami wszystkimi, życząc i Wam i sobie radosnych, szczęśliwych i niezapomnianych Świąt, podczas których będziemy mogły też odpocząć , cieszyć się wszystkimi drobiazgami i obecnością bliskich oraz zwierzaków. A Zwierzakom bez Domów, życzę, aby jak najszybciej te domy znalazły - chylę głowę przed Ori i Anką Wrocławianką, trzymajcie się!

I niech się Wasze marzenia spełnią...

Mika