sobota, 31 marca 2018

Świątecznie

Ja tylko na chwilkę - nie myślałyście chyba, że zostawię Was bez życzeń? Święta wprawdzie zbanalizowały się i skomercjalizowały, ale przecież nikt ich nie odwołał! Jakie one będą, zależy wyłącznie od nas samych, od tego, czy potrafimy odnaleźć w nich sacrum, czy potrafimy wyzwolić się od kulturowo-obyczajowych - często upierdliwych - zaszłości, nakazów, przymusów i powinności.
Rok temu mój świat zawalił się z hukiem. Podejmowałam decyzje, które podjąć musiałam, chociaż nie raz pękało mi serce. Z perspektywy czasu widzę, że - poza drobiazgami - to były słuszne decyzje. Powoli osiągam w życiu taki etap, że wiele mogę i niewiele muszę.
I tego chciałabym życzyć Wam na święta, na wiosnę i na resztę długiego życia!



I ja dołączam się po cichutku do życzeń dla wszystkich wraz z moim mazurkiem :) Mika

I smacznego jajeczka od Gardenii! Dobrze się przyjrzyjcie, ono z każdej strony jest inne!




poniedziałek, 26 marca 2018

Niech żyje kolor!

Niechaj za motto dzisiejszego postu posłuży fraszka Ninki. Jakby o mnie napisała, taką mam ostatnio potrzebę otaczania się mocnymi kolorami. W nowym życiu tak mi się porobiło. Mika powinna być zadowolona - ciągle jej u mnie i na mnie było zbyt monochromatycznie:)

 Dzika Kura w pastele ubrała się śliczne;
patrząc w lustro uznała, że zbyt idylliczne.
- Wszak jam Kura z pazurem! Ptak niepokonany!
Taki w żółć i purpurę musi być ubrany,
w szmaragdu zieleń mocną lub w błękit paryski!
Te barwy musi Kura nosić od kołyski,
aż do starości późnej albo dalej jeszcze!
Nie dla mnie barwy blade, spłukane przez deszcze,
ja w kolory jaskrawe będę się ubierać! -
postanowiła. Teraz mus szafę przeszperać
i znaleźć ubiór do osoby odpowiedni.
Patrzy, szuka, lecz w szafie wybór raczej średni,
chyba czas na zakupy, albo do krawcowej...
A może przy pastelach zostać? Sukni nowej
nie sprawiać sobie? Z kasą krucho, żadna nowość.
- Trudno! Niech za to mówi moja osobowość!

A całe życie nosiłam się na czarno z akcentami. Nie mówiąc o wnętrzach - tutaj też nigdy nie kręciły mnie mocne kolory.
Jeśli myślicie, że żółty szal nadal robi za firankę, to jesteście w błędzie:

Bo tymczasem:
Ściana MUSI zostać przemalowana - na razie czynię próby i nie mogę się zdecydować. "Syreni śpiew" jest blisko, ale nie do końca. Aby nie tracić czasu na puste przemyślenia, pomalowałam pomieszczenie zwane garderobą, które w istocie jest przedgarderobą i przedłazienką. Kolor (o wdzięcznej nazwie "Fabryka zieleni") taki sam jak w antrejce, bo spodobał mi się, poza tym zostało mi dużo farby co okazało się złudne, bo i tak zabrakło na pół ściany. I znów mi zostało dużo farby, małych puszek nie robią, chyba specjalnie:
 
Z żółtym szalem poczyniłam takie próby:
Ale nieee, nie spodobało mi się. Nie ma firanki w drzwiach. Kolorystycznie i owszem, ale jakoś mi ta szmatka "odstawała" od reszty. I nie ma obrazków z prawej, muszę sobie dopiero coś namalować:
Biała kratka na ścianie po lewej to takie ogrodowe beleco z Leroy za 19 zeta. Reszta też uzdatniona. Domki na lustrze miały już chyba wszystkie kolory tęczy:)
No i teraz mam problem. Na wieszaku z lewej normalnie powinny wisieć kurtki, czapki itp. bo gdzieś muszą wisieć. Ale to kompletnie wszystko zepsuje! Jak żyć? Bez kurtki???
Uwaga, będzie intymnie! Kolor dopadł mnie i nie tylko mnie, również w łóżku:
Ładnie nam? Wszak jam Kura z pazurem! Ptak niepokonany!
Taki w żółć i purpurę musi być ubrany!
Jakby mi było mało, znalazłam na ulicy taką ławkę:

Mam zamiar mocno ją podrasować, ale na razie nie mam co do tego jasności. Nie wiem jeszcze gdzie ją sobie postawię, chyba w ...
Idealnie pasowałaby do przedgarderoby, ale tam leży materac Frodka. Szkoda, że nie zmieści się w schowku, miałby chłopak królewskie łoże.
Czy tylko ja mam manię przerabiania, przestawiania, przemalowywania? Przyznawać mi się!

czwartek, 22 marca 2018

FRASZKI NA PTASZKI


min

Drogie Kury, witam was z wiosną, ja, Mika. Jak wiosna to i temat ptasi jak najbardziej na czasie.
Od jakiegoś czasu z nieznanej mi przyczyny zastanawiam się ile ludzi nosi nazwiska będące nazwami ptaków. I strasznie dużo mi wychodzi! Podzieliłam je na dwie grupy:

  1. ludzie znani mi osobiście: Wróbel, Wrona, Gawron, Gołąb, Gołąbek, Czajka, Słowik, Sikora, Dudek, Kaczor, Gąsior, Zięba, Jarząbek, Kulon, Bąk
  2. ludzie z przestrzeni publicznej, artyści, twórcy, politycy: Sokół, Sroka, Mazurek, Kogut, Trznadel, Czyż, Sowa, Gil, Krzywonos, Skowronek, Szpak, Drozd, Dzięcioł, Pliszka , Struś, Szczygieł

A czy wam kojarzą się jeszcze jakieś ptasie nazwiska albo historyjki z nimi związane?
Tytuł posta proponuje zabawę: Napiszmy jakieś fraszki na ptaszki! Czy w postaci ptasiej, czy w postaci ludzkiej na pewno będą zabawne. Ciekawe czy nazwisko przekłada się na charakter noszącego je? Chyba nie zawsze...


A tu moja radosna ptasia twórczość:

Spotkał się raz pan Gil z panem Szpakiem i Kosem,
„Zbierzmy się razem, zgrajmy i śpiewajmy jednym głosem!
Każdy z osobna brzmi niedoskonale,
Zaśpiewajmy razem ku wspólnej chwale!”
Kos na to rzecze:” Mój głos wspaniały wszyscy dobrze znają,
to waszego ćwir, ćwir ludzie nie rozpoznają.
Śpiewam solo, nie w chórze
I przyszłości wam nie wróżę.”
To rzekłszy nadął się, napuszył i z godnością oddalił,
Myśląc: „Sam siebie będę chwalił!”

Szpak się uśmiechnął i mówi do Gila:
„Ciekawe, czy też przyjdzie jego wielkości chwila?”
„Prędzej się rozpęknie z pychy” odrzekł Gil w zadumie,
Wszak on tylko gwizdać umie...”
„ Z uśmiechem na dziobach śpiewajmy więc społem   
I dzielmy się pieśnią, choć płynie z mozołem!
Radośni i głośni, zgłuszyć się nie damy,
Przeczekamy, przeczekamy!”
Tak gwarząc, skrzydłami się objęli
I na piwo żwawo pofrunęli.

File:Kos (Turdus Merula).jpg 
    Czekamy na wasze fraszki!   


poniedziałek, 19 marca 2018

Pisać każdy może!!! Przemiana Luśki, cz. I

 Przemiana Luśki

cz. I


  Konie znudzone jazdą zatrzymały się na skraju lasu. Gałęzie drzew poruszały się harmonijnie w rytm ciepłego wiatru , wiejącego z południa. Wąsy pławiły się w letnich podmuchach, drgając delikatnie, acz zdradzając pewną namiętność. "No i co, Łuśka? Niezła placówka, co nie?" właściciel wąsów odwrócił się do tyłu i wąsy drgnęły mu jeszcze mocniej na widok jej łabędziej szyi, wynurzającej się z gęstwy hebanowych loków. "Och, cudnie, ale czemu mnie tu przywiozłeś? Co będziemy robić?" wionęło cichutko z jej ust karminowych. "No co ty, duża dziewczynka jesteś przecież, he, he!" zaśmiał się z lekka obleśnie, gładząc przy tym jedwabiste wąsy. Łucja zarumieniła się nieco, co wąsy i ich właściciela doprowadziło niemal do ekstazy. "Ech, ty pączku mój wiosenny..." wyszeptał, wtulając wąsy w jej krucze sploty...
I nikt nie zauważył smrodku zakłamania, który po cichutku wyskoczył zza jodły i wpił się w zwoje czerwonego dżerseju. Wpił się mocno, namiętnie i nieodwołalnie, gdyż czerwony dżersej był największą miłością jego życia. "Ech , ty mój dżerseju jedyny..." szeptał smrodek, wijąc się w szale namiętności... (Mika)
  Niebo nagle pociemniało. Luśka wyrwała się z ramion właściciela wąsów drżących wciąż na wietrze, w swych bladych dłoniach naznaczonych bezwstydnymi żyłkami uniosła zwoje czerwonego dżerseju i na całej długości swych nóg rzuciła się w stronę błękitu subtelnie prześwitującego przez koronkowe korony drzew. Mogłaby przysiąc, że to cząstka nieba w oczach muzyka wabi ją i przywołuje. Biegła przed siebie bez tchu gnana tęsknotą i nadzieją wibrującą w jej sercu. Niepomna niczego nie usłyszała cichutkiego westchnienia ni to skargi, ni zachwytu dobiegającego spośród fałd dżerseju wijącego się wokół jej smukłych w kostce nóg. Na rączych skrzydłach miłości frunęła niczym barwny motyl. Nie widziała, że podąża za nią cień. Cień jej hebanowych włosów (Hana).
  Bowiem ukryty w hebanowych włosach cień stosował swój życiowy bon mot,że kto w cieniu tego nie razi słońce (Hanna)
  Tymczasem Smrodek zdołał przebić się przez jej alabastrową skórę w zagięciu kształtnego kolana. Rozciągnął się z lubością muskany chłodnym dotykiem czerwonego dżerseju i mlasnął z rozkoszy.Luśka zniknęła w dojmującej czerni lasu. Zapadła doszczętna cisza i tylko wąsiska drżały na wietrze.
Leśny dukt zalało niebieskawe światło księżyca. Jego blask pieszczotliwie ogarnął parę znudzonych koni i umięśnioną postać mężczyzny rozczesującego delikatnymi ruchami drżące wąsiska. Przez las niósł się tęskny dźwięk, jakby fletu, a to jego napięte do granic mięśnie grały... (Hana)
  Mięśnie te grały pieśń zwycięstwa, samczą pieśń satysfakcji ze zdobycia przedstawicielki płci przeciwnej. "Niezła dziewczyna, tylko trochę dzika..." powiedział do kompletnie już znudzonych koni Płowowąsy. "Po cholerę to lecieć na bosaka w ciemny las o tej porze. Nocka już nadeszła, jeszcze głupia nogę gdzieś skręci i będzie kłopot. Chyba jej poszukam jednak, jest się w końcu tym dżentelmenem, co nie?" Konie zarżały niby potwierdzająco, ale tak naprawdę nieco drwiąco. "A leć se matole, leć, może się stracisz gdzieś w tym lesie, to sobie na luziku do domu wrócimy..."
  Płowowąsy ruszył w otchłań ciemnego boru, nawołując głośno Hebanowłosą "Luśka, ty głupia, gdzieś polazła, no, odezwij się!!!" Bór przedwieczny milczał jednak, jeno pohukiwanie sów niosło się z dala. "Luśka, kurna, gdzieś ty???" Wąsy zadrżały z lekką obawą. "Przecież nie będę łaził po tej ciemnicy!!!" Cisza była głucha jak pień. Zmurszały. Wąsy dotąd zawadiacko sterczące ku górze , opadły smętnie w dół.
A tymczasem Luśka gnana uczuciem nieznanym acz głębokim, biegła przez las ciemny i wrogi, a towarzyszył jej jedynie zawinięty rozkosznie w fałdy dżerseju, nasz ulubiony smrodek, bynajmniej nie dydaktyczny... (Mika).
  Mężczyzna rozejrzał się wokół, poszum przedwiecznego boru i nic. Po Luśce ani śladu, ani słychu, nawet cień jej kruczoczarnych do hebanu podniecających włosów wziął i zniknął wśród drzew. Kocim krokiem znudzonego lamparta wszedł na polanę jaśniejącą wśród ciemnego przestworu boru, spojrzał w niebo, sowim wzrokiem namierzył satelitę na czerni kosmosu i z kieszeni swojego trencza wysokiej klasy szytego na miarę w Monachium u krawca Schneidera wyciągnął płaski przedmiot podobny do latarki, jaką posługują się okoliczni małorolni kiedy czują że czas przynieść ziemniaki z komórki. Oddychając przez wąsy z niejakim trudem wyciągnął z płaskiego przedmiotu antenkę i nakierował ją w kierunku satelity. Zapikała czerwona lampka, widoczne były chrboty w urządzeniu. Niskim i chrapliwym głosem mążczyzna z płowymi wąsami wyszeptał do płaskiego urządzenia.
-"Smrodek zgłoście się"
Urządzenie zrobiło ghrygrhy, czerwona pikająca lampka zmieniła kolor na zielony
-"Zgłaszam się obywatelu majorze, biegnę za podejrzaną. Tu są same krzaki jeżyn, mam utrudniony pościg. Powtarzam, mam utrudniony pościg."
Major westchnął przez wąsy, Smrodek był dobrym wywiadowcą ale nie potrafił biegać. Snuł się tylko i żadne szkolenie nie pomagało.
-"Dobra Smrodek, podeślę Wam konie. Tylko żeby mi nie były znudzone jak ostatnią razą. I uważajcie do cholery na ten jej czerwony dżersej, nie wiadomo co on może zrobić jak go się przyprze do jeżyn".
Płowowąsy mążczyzna wolnym, wężowym ruchem opuścił rękę z urządzeniem. Kciukiem prawej dłoni wcisnął antenkę na miejsce i powoli, jak żółw ociężale włożył urządzenie do kieszeni trencza. Ten trencz niejednego i niejedną już zmylił, płowowąsy mążczyzna wyglądał w nim na agenta obcego wywiadu. Wprost biła z niego ta ukryta agenckość. Na Łucję też tak trencz podziałał, niemal wiła się z rozkoszy gdy zobaczyła metkę "Schneider und Schneider". Mążczyzna zamyślił się przez wąsy - A gdyby tak wykorzystać Łucję i czerwonego dżerseja w charakterze wtyk. On czarna, on czerwony, oboje bardzo dziwni. Tak, to mogło się udać.
Major zadrżał z zimna, w przedwiecznym borze temperatura znów spadła poniżej temperatury boru. Postawił kołnierz trencza i szybkim krokiem podenerwowanego karakala przemierzał ścieżkę prowadzącą do leśniczówki, w której stacjonowały konie. Nad borem dniało (Taba Aza).
  Nagle wąsy uniosły się. Najpierw delikatnie, nieśmiało, zaczęły drgać raz w lewo, raz w prawo, by w końcu ustawić się dokładnie w konkretny azymut. I zupełnie niepostrzeżenie, wpierw po milimetrze, lecz z każdą sekundą coraz szybciej i szybciej zaczęły się wydłużać i niemal na sztorc stojąc tworzyły już rodzaj długiej szpicruty, która zaczęła ciągnąć Płowowąsego ku ciemnemu borowi, gdzie Luśka jego ukochana przepadła. Wąsiska rosły i zaczęly przypominać osnowę, która w swym jeszcze niezrozumiałym zamyśle chciała coś opleść, ale sama nie wiedziała jeszcze co. Wąsacz gnał coraz szybciej, ale nie tak szybko jak jego wydłużający się wąs, więc co chwilę potykał się biedaczysko o cień swych własnych niepokojąco szybko rosnących własnym życiem wąsów. Wtem wąsy zadrżały, jakby wyczuwając woń Smrodka. Naprężyły się, ba! stanęły wręcz dęba, przez co Płowowąsy najpierw zarył w poszycie, by dosłownie za chwilę wykonać salto mortale połączone z potrójnym Akslem. A wąs za nim! Widok był zachwycajacy, aż dobiegający zza drzew Smrodek zamarł, by po chwili puścić z zachwytu wielkiego bąka (Sonic).
  Od strony bezczynnych koni rozległ się odgłos sążnistego pierdnięcia, a uwolniony jak dżin z butelki smrodek z wolna rozpływał się nad okolicą.
(Hanna)
  Luśkę jakby kto zaczarował. Biegła coraz szybciej nie zważając na wertepy i pnie pozostałe po radosnej działalności pilarzy, miłośników Szyszki i Ksawerego wraz z Grzegorzem. Włos hebanowy zaczepiał o zwisające gałęzie, wijący się dżersej stracił już swą długość. Wyglądał jak pajęcza sieć, niewiele mógł ukryć. Smrodek nieźle już przerażony tym nagłym galopem przez knieje, nie zważając na nieskrywane juz prawie niczym atuty Luśki, łapiąc i wiążąc nitki prutego dzerseju koncentrował się teraz tylko na tej czynności. Nitki rwały się i nie nadążał zwijać. A Luśka biegła i biegła, i jej się zdawało, że Płowowąsy wciąż woła, a to echo grało. W leśniczówce, która nie była prawdziwą leśniczówką, tylko tajnym biurem, ktoś napalił w piecu. Płowowąsy, zawsze czujny i podejrzliwy, tym razem zupełnie stracił czujność. Połozył się na ławie drewnianej zwanej w tej okolicy szlabanem (nawiasem pisząc zupełnie bez sensu) i zwyczajnie zasnął. Smrodek w końcu zaczepił o krzak jeżyn tak niefortunnie, że nie rozorał sobie łydkę do krwi czerwonej. Na dodatek zerwał nić Luśki, tę smrodkową nić Ariadny. Świtało, Smrodek siedział n zwalonym pniu lipy, łydka bolała, krew lała się szerokim strumieniem. Luśka zniknęła. Na samą myśl o reakcji Majora Smrodkowi robiło się ciemno przed oczami.
Konie stacjonujące z tyłu leśniczówki postanowiły wziąć sprawy w swe końskie kopyta i oddaliły się niespiesznie aczkolwiek cicho i sprawnie w sobie tylko wiadomym kierunku. Major chrapał donośnie, w piecu tliły się już resztki żaru.
Luśka wybiegła z lasu prosto we mgłę biała jak mleko. Włosy miała potargane, a we wlosach liście, igliwie i kawałki kory. Odziana w strzępy dżerseju, bez butów. Nie czuła jednak zimna. Płonęła w środku. I nie wiedziała kim jest i co tu taka obdarta robi. Nie pamietała zupełnie nic. Jakby kto gumka wymazał (Izydor z Sevilli).
  Luśki blade pełne piersi zaczęły falować w rytm jej bijącego z trzewi żaru. Jednak alabaster jej młodego ciała zaczął tracić swoją alabstrowatość, albowiem iż zdawało się zauważyć wyrastające najpierw płowe, ale z czasem coraz bardziej czarne włoski, które zaczęły przybierać formę futra gęstego i może nie czarnego, ale hebanowego. Dziewczę zupełnie zdezorientowane brakiem smrodku, które się zerwało, poczęła wpadać w panikę. Gdzie smrodek, co się dzieje z moją alabstrowatościom ??- te pytania pulsowały w głowie hebanogłowy. I ta mlecznobiała mgła skraplajaca się na jej rozgrzanym coraz bardziej kosmatym ciele, a może cielsku, bo kto widział, by włochate cielsko nazywać ciałem ? Gdzie jestem, gdzie mój smrodek? pytania nie dawały spokoju. Jedyna pociecha, że suknia kaszmirowa coraz bardziej przypominała bikini, co wydawało się byc bardziej seksi. Tak, zdecydowanie ta poszarpana suknie teraz bardziej dobitnie ukazywała zgrabne nogi dziewczęcia. Ino ta sierść...
Płowowąsego nagle obudził smród. To był jednak inny zapach niż dobrze mu znany fetor Hebanowogłowej. Wąsiska zaczęły strzyc niczym uszy koni, które oddaliły się w nieznanym kierunku czyli w pisdu. Wzrok obudzonego z erotycznego snu o kaszmirowej sukni zdzieranej z dziewoi padł na kominek. Ku swemu przerażeniu zobaczył kawał usmalonej, niedoplanej nogi w kowboiskm bucie. Pod podeszwą wiadać było złotą zelówkę z wygrawerowanym napisem Kokożilet.
Kokożilet, kokożilet... zaraz zaraz toż to znana marka produkująca maszynki do golenia! Przecież dopiero co widział na biurku swojego szefa gazetę z wielkim nagłówkiem- Zaginął nestor rodu Alfons Kokożilet-właściciel potężnej fabryki maszynek do golenia i chirurgicznych skalpeli pod tą samą nazwą. W tle tej historii przewijali się zrozpaczona młoda żona starego miliardera i jego dwóch synów Brajan i Stephano. Wyznaczono dużą nagrodę za odnalezienie Alfonsa, acz plotki na mieście sugerowały, że nikt z tej trójki nie byłby zadowolony z odnalezienia starca (Sonic).
  Podczas gdy Płowowąsy zmagał się z procesem myślowym, kosmata Luśka jednym szarpnięciem otworzyła drzwi do leśniczówki. Do środka, wraz z Luśką, wdarł się Smrodek, pomruki wiekowego boru oraz końskie rżenie. Płowowąsy na ten widok doznał głębokiego olśnienia, które przydarza się śledczym raz na parę lat. To już nie była dzika i nieokiełznana Luśka o alabastrowej skórze, którą trzymał w swych mocarnych ramionach. Jej twarz, szyję i łabędzie nogi pokrywał ciemny, lśniący meszek. Płowowąsy poczuł, jak w głowie z jednego końca na drugi przemieszcza się skojarzenie. Włosy, zarost, żyletki, nadpalona noga w kominku..."Na boga, zakrzyknął w duchu, przecież to jest..." (Hana)
  Alfons we własnej swej zaginionej osobie!
A gdzie Luśka?!!! Na boga! Gdzieście ją ukryli?

Gdzie się podziewa Eos ma hebanowłosa, jutrzenka różanopalca o szybkich jak Achilles nogach?(Izydor z Sevilli)
  Nie, ja nie mogę tak wyglądać, muszę coś z tym zrobić ! Jęknęła w rozpaczy. Albowiem skądinąd delikatne i miękkie futerko,które pojawiło się na jej niegdyś delikatnej i alabastrowej skórze, jęło delikatnie falować, jak gdyby chciało dorównać wąsom Płowowąsego! (Dora)

  Luśka tymczasem bosa i kuso odziana leżała na posłaniu z gałęzi i liści w wyrwie pod korzeniami dwustuletniego dębu przytulona do cielska lekko smrodliwego, taką miała nadzieję, że niedźwiedź to a nie zbir jaki w skórę śmierdzącą dla niepoznaki przyodziany (Izydor z Sevilli) 
 Baczny obserwator po chwili jednak dostrzegł, że to nie Luśka ino mgła przybrała jej kształt, albowiem Luśka stanęła w tym czasie w drzwiach leśniczówki, a tak naprawdę tajnego pomieszczenia, które skrywało zbrodnię. (Sonic)
  Płowowąsy z przerażeniem spostrzegł jak Luśka lubieżnie oblizuje wargi, ale nie na widok jego obfitych wąsów, a wystającej z paleniska upieczonej nogi w bucie skórzanym!  (Sonic)
  Płowowąsemu wszystko się mieszało. Kto, z kim, kiedy, co i czyja noga. Luśka, Alfons, Smrodek...Do cholery jasnej! Co to ma być? Ktoś tu ma rojenia. Nie zwracając uwagi na nikogo wyjął swój satelitarny telefon z antenką i połączył ze Smrodkiem, który stał w drzwiach leśniczówki. Silva rerum, silva rerum zgłoś się. Silva rerum, czyli Smrodek, próbował wyjaśniać, że zgubił w lesie Luskę, bo się dżersej spruł, nić Ariadny urwała, nogę rozorał jeżynowy pęd. Kto rozpalił w piecu nie wie, kto podpalił protezę Maurycego Dzwońca tez nie wie, skąd sie wziął but Alfonsa tym bardziej nie wie. Może Alfons, ktory stoi obok cos wie. W końcu to jego but.
Major Płowowąsy zakończył tajnym hasłem i zadzwonił do Alfonsa stojacego miedzy nim a Smrodkiem. Pater familias, pater familias zgłoś się zaczął. Alfons westchnał i rzekł, że zgubił telefon i nie może odebrać, więc jesli Major chce pogadać to musza to zrobic face to face, bez tego całego szpiegowskiego hokus pokus. (Izydor z Sevilli)
  Major jednak przyjrzał się dokładniej Alfonsowi i co by nie mówić, ale mimo wąsów wciskajacych mu się do ócz zwrócił uwagę, że jegomość stojacy obok wygląda zbyt młodo jak na starego Alfonsa. I jeszcze ten niby zgubiony telefon... Płowowąsy zaczął nabierać podejrzeń. W artykule była wzmianka o rzekomym kochanku Lampucelli Kokożilet, zwanej przez złośliwców lampucerą, niejakim Żiggollo de Fajans , właścicielu firmy "Rośnij mi bujnie" Czy to nie aby on właśnie tu stoi na progu ? Płowowasy wyjął z bocznej kieszonki maszynkę do golenia firmy Kokożilet i zaczął ja ostentacyjnie obracać w dłoni. Na ten widok rzekomy Alfons aż podskoczył do góry, poczerwieniał na twarzy i a struzki potu spływajace mu rosiście z czoła zaczęły rozmywać nieudolny jak się okazało makijaż. A tu cię mam! -zatriumfował w myślach stary wyga. (Sonic)
  Zanim major się zdażył sie rozłaczyć usłyszał jedwabisty głos tak rozkoszny, że mu drgnęło membrum virile. To ja, to ja, to ja słyszysz wołam ciebie ja łąka. Major stanał jak wryty. Luśka?
Alfonsowi czy kim on tam był i Smrodkowi kazał rozpalić w piecu i w kominku, wyjawszzy najpierw nadpalona protezę z nogą i nie ruszac sie z miejsca, dopoki nie wróci. Sam chwycił trencz made by "Schneider und Schneider" i czym predzej wyszedł z leśniczówki. (Izydor z Sevilli)
 Tymczasem pośrodku polany spowitej coraz bardziej rzednącą mgłą, siedział samotny Smrodek z kłębkami rozsnutego dżerseju.

Był to niecodzienny stan , bo jak przystało na rasowego śmierdziela na co dzień snuł się jak smród po gaciach, a tu gacie, a właściwie seksowne stringi Luśki przepadły razem z jej właścicielką. W dupie miał rozkazy Płowowąsego, nie miał zamiary rozpalać w kominku, wystarczy, ze jego serce płonęło! Biedaczysko poszukał dwie cieniutkie gałązki i zaczął dziergać dżersejową suknię dla swej uroczej pani. Pomiędzy każde oczko wplatała się jedna łza Smrodka, tak że tkanina zaskrzyła się niczym diamentowy atłas. Smrodek co rusz czule gładził mięciutki kaszmir wyobrażając sobie, że gładzi delikatne alabastrowe ciało Luśki. Im dłużej tkał, tym bardziej łkał,a żałość i tęsknota tak rozsadzały mu serce, że co chwilę strzelało ono coraz głośniejszymi bąkami, a echo te baki powtarzało i zwielokrotniało, aż cała polana, a i las cały rozedrgały się w rytm serca Smrodka. (Sonic)
  Konie z dyszlem, bez wozu, pasły się na wzgórzu wraz z zarodowym stadem koników polskich Agnieszki D. Z daleka ujrzała je Hiszpanka Inez, poszukująca swych długowłosych owiec, które co jakiś czas wyruszały na wędrówki, jak to owce mają w zwyczaju. Co ta za konie, pomyślała i postanowiła zasięgnąć języka u Maurycego Dzwońca. Maurycego nie było jednak na gumnie, ale dym z komina oznajmiał, że żyje i pewnie jest w domu. Maurycy siedział przy stole i pił kawę Anatol, której aromat rozchodził sie po kuchni. Inez zapukała w okno, a Maurycy ruchem ręki zaprosił ja do srodka. Co ty tak Maurycy siedzisz nad tą kawą?. Już po dziewiątej. Jakiś padalec protezę mi gwiznął. Na jednej nodze to żadne spacery. Konie jakieś z dyszlem pasa się na wzgórzu, wiesz Ty czyje? Co mam nie wiedzieć. Wiem. To tego Antka z Zarównia, co to je wynajął temu wąsatemu, co z tą w ty czerwony kiecce się prowadzał, jak jej było, Luśko. Tej wiesz, co to sie do nas z wielkiego miasta sprowadziła, z weterynarzem kręciła, potem z organistą i tym małym od Stelmacha. No a teraz woziła się z wąsatym. Wczoraj ich widziałem jak w stronę lasu jechali.
Luśka Dżersejka, powiadasz, z wąsatym?
To za nią się od jakiego czasu snuł jakiś taki Smrodek? spytała Inez Hiszpanka. A snuł się, snuł. Wczoraj też za nimi się snuł, za wozem przemykał. (Izydor)
  Smrodek zapadł się w swoje jestestwo. Oraz i a nawet lub poczuł że to jest stan pozwalający mu na głęboką analizę swojego smrodzieństwa, więc nie przeciwdziałał zapadalności. Nagle jak błyskawica albo grom z jasnego nieba strzeliło w Smrodku urządzenie, które wszczepiono mu podczas szkolenia w Szczytnie. Fajczyło się i cuchnęło okrutnie. Smrodek westchnął "Co za smród" i w tym momencie wróciło do właściwego kształtu jego jestestwo. Znów był czołowym wywiadowcą Komendy Rejonowej w Piździcy Dolnej, prawą ręką majora Płowowąsego, najbardziej smrodliwym Smrodkiem w całej okolicy. Zaczął się proces intensywnego myślenia, który tylko czasem ( kiedy Smrodek sobie popił ) sprawiał mu trudność. Smrodek stał na środku polany owinięty czerwoną nitką i układał w myślach przebieg tej całej intrygi w którą majora i jego wciągnęła ta dziwna kobieta o długich nogach i alabastrowej skórze pokrytej futrem hebanowym jak jej owłosienie na głowie. Luśka? Nie to nie ona sterowała tym wszystkim, za dobra, za głupia i jeszcze parę za. A może to cień jej owłosienia. Smrodkowi przypomniało się że ścięte włosy Luśki zostały na podłodze salonu fryzjerskiego. Smrodek znał fryzjera, niemożliwe żeby ten drań ściął włosy i odpuścił ich cieniowi. Stary fryzjer ze ściętego włosia robił perugi, a wiadomo że bez cienia owłosienia perugi zrobić się nie da. To nie to, nie cień stał za tym wszystkim. Alfons i Lampucellia? Brajan i Rzyggolo? Proteza? Co do cholery mają wszyscy Kokożiletowie do majora i Smrodka? Raz tylko spotkał Protezę Kokożilet, kiedy przyszła złożyć doniesienie na komendę że ktoś zakłóca spokój w lesie puszczając bąki. Smrodek wiedział o co chodzi w tej sprawie, jednak dla zasady, jak to urzędnik, powiedział że nie wie. Silva rerum, silva rerum, tłukło się po mózgu smrodka i jak zwykle nagle Smrodka naszło objawienie. Był to jeden półświęty nieuznany przez żaden z kościołów, ale uznany przez Smrodka. Jak zwykle półświęty Zwidzisław przywoływał Smrodka trzymaną w dłoni lilią i wykrzykiwał w ekstazie jakby się naćpał extasy "Ammanita muscaria, Ammanita muscaria". I wszystko stało się jasne i światłość zapanowała w zazwyczaj zasmrodzonym oparami absurdu umyśle Smrodka. Smrodek już wiedział - kropelki z muchomora czerwonego zapodali jemu i majorowi. Stąd Luśka z Kokożiletami a nawet z niejakim Dzwońcem plątali się po tej sprawie. "Boszsz..." jęknął Smrodek - "Haluny my mieli!". Ale kto za tym podaniem kropelków stał? Kto był sprawcą całej tej intrygi mającej zapędzić w róg kozy majora, Smrodka oraz, może , nawet i lub Luśkę. Smrodek popatrzył przeciągle jak spagetti na nitkę czerwieniącą się w jego dłoniach i na głos wypowiedział brzemienne w skutki pytanie "Od kiedy podszewki trenczy szyje się z czerwonego dżerseju?" (Taba Aza)
  W Monachium u Schneiderów na pewno takich nie szyją. Co innego w Tyrolu. W lodenach strzyżonych Jäger und Hund podszewki dzersejowe w kolorach tęczy miały niezłe wzięcie. Edukacja w Fachhochschule Wiener Neustadt i Sicherheitsakademie des Bundesministeriums für Inneres zaczyna procentować, pomyślał Smrodek. Już dedukuję poprawnie.
Koziróg, Kozodój...Kozia łąka, kozi las. Kozie mleko od Inez zaprawione amanita muscaria. Na bank to Inez i jej kumys. (Izydor)
  Kozodój! Smrodka nagle olśniło. Jego tok myślowy cofnął się o dwa lata, kiedy to napiwszy się z Władkiem Kozodojem domniemanego kumysu poszli polować na lelki. Eskapada skończyła się płukaniem żołądków, a i tak dobrze, że Władek oślepł tylko na jedno oko. "A to wiedźma z tej Inez, pomyślał mściwie Smrodek. Na bank szykuje jakąś grubszą sprawę. Do spółki z Rzygollo. Taaa, to do niego pasuje". (Hana)
  Podczas gdy agent Smrodek łączył się stopniowo z realem, Płowowąsy łączył się w miłosnym uniesieniu z Luśką, odnalezioną cudownie (dzięki lokalizatorowi) w wyrwie pod korzeniami dwustuletniego dębu. Rozkoszy nie mąciła im dość ostra woń posłania ze skór, co to były  jak muśliny przesycone wonnościami.
  Co tam masz? Luisella z Majorem w sytuacji jednoznacznej. Zrobic kopię? Dwie. Co mówił Major? pytał szybko szef Terenowej Organizacji Samozwańczej Konspiracji TOSIEK. Niewiele słychać. Chyba mikrofon się przesunął. Gdzie go zainstalowała? Tego nie jestem pewien. Kamera jest pod żelowym paznokciem  palca u dużej nogi. (Izydor)
  Fachhochschule Wiener Neustadt i Sicherheitsakademie des Bundesministeriums für Inneres, Władek, Inez z kumysem - wspomnienia wracały wkręcając się w hipokamp oraz drążąc i drażniąc ciało migdałowate. Te kolorowe podszewki, przecież major był święcie przekonany że trencz pochodzi z firmy Schneider und Schneider. Ba, nie tylko major, Smrodek sam był o tym przekonany. Widział w dziale zakupów służbowych Komendy Głównej fakturę wystawioną na zakup płaszcz szpiegowskiego sztuk jeden. Czyżby ktoś z Komendy Głównej był nie tym za kogo się podawał? Smrodek snuł rojenia wraz z wydobywającym się z niego smrodkiem leciuteńkiego zakłamania, który czasem oszukiwał smrodkowe sumienie w sprawach wagi piórkowej. Powoli wszystko układało się jak kostka Rubika składana za pomocą sprawnych, szczupłych palców Władka Kozodoja ( Smrodek miał zawsze słabość do szczupłych palców, sam takowych nie posiadał a to że miał ich za to dwadzieścia pięć u obu rak wcale go nie pocieszało ). Teraz grube smrodkowe paluchy bawiły się okręcaniem czerwonych nitek wokół smrodkowego ciała, ta czynność pomagała Smrodkowi przy myśleniu. "Konie!" pirzgnęło w mózgu Smrodka, "Konie były na szkoleniu w KG, całe trzy miesiące i nie wyglądało wcale na to że wróciły znudzone". To nie było w ich przypadku normalne. Smrodek gorączkowo w umyśle rozpalonym jak piec martenowski łączył fakty "Konie powinny znać czerwony dżersej, nie mogły nie znać skoro były na szkoleniu w KG w czasie kiedy przyszedł z Monachium trencz. i dlaczego nie były znudzone?! " Pot wystąpił mu na czoło "A jeżeli nie, jeżeli trencz nie miał wówczas czerwonej podszewki? I konie o tym wiedziały?! " Gwałtownie wstał i zaraz padł na twarz, czując duszącą go czerwień. Kompletnie zamotany we wściekle czerwony kłąb nici jasno rozumiał że czerwony dżersej niejedno ma imię i jak rasowy agent potrafi zmienić się nie do poznania. Ostatnim błyskiem zapadającego w atramentową ciemność umysłu Smrodek pojął - major musi przesłuchać konie! (Taba Aza)
  Tego ranka Maurycemu Dzwońcowi nie dane było w spokoju dopić kawy anatol.Ledwo wyszła Hiszpanka gdy na podwórze zajechał samochód.Z jego wnętrza wytoczyła się korpulentna dama w płaszczu w kolorze fuksji i w kapelusiku przyozdobionym bażancim piórem.Towarzyszył jej mężczyzna w szarym płaszczu i kapeluszu naciągniętym na oczy.
Wtargnęli gwałtownie do domu farmera.Kobieta zaczęła w te słowa:
-Dobry człowieku, jestem Adelajda McCarron, a to detektyw pan Ferdynand Uszko- wskazała na jegomościa w kapeluszu.Przyjechałam z Manchesteru na urlop,bo stąd pochodzi moja rodzina.Przyjechałam z córką Lucziją.I ta moja córka lafirynda uciekła z jakimś wąsatym łajdusem i szlaja się podobno w tej okolicy, wykrył to pan Uszko.Proszę mi powiedzieć czy wie pan coś na ten temat?Podobno wynajęli zaprzęg i udali się w nieznanym kierunku.
-Iiii tam,jo nic nie wim, odpowiedział gospodarz.
- Jednak bardzo proszę, to sprawa życia i śmierci - nalegała pani Adelajda.Gdyby media wywęszyły ten skandal moja biedna córka będzie zgubiona.Wie pan - opowiadała damula -ona ma narzeczonego w Anglii, chłopca ze starej,szlacheckiej rodziny.Dla niej to niezwykły awans społeczny, szansa na stylowe życie.Wie pan, arystokratyczne rozrywki,polowania,konie,psy,ogrody,kwiaty... te rzeczy..Proszę niech mi pan powie - biadała nieszczęsna matka.Marc jej narzeczony bardzo ją kocha, nawet nie wiem czym go tak urzekła...podobno chodzi o jakiś ....smrodek
Pan Maurycy podrapał się w głowę,podumał chwilę.Zrobiło mu się jej żal,wszak sam miał córki.Wyjawił zatem damie co słyszał od organisty.
Kobiecina rozpływała się w podziękowaniach, aż skonfundowany pan Dzwoniec spłonął rumieńcem
Chodźmy- ujął za łokieć panią Adelajdę milczący do tej chwili pan Uszko i udali się do samochodu... (Hanna)
  Tymczasem Lampucella zaniepokojona nagłym zniknięciem Alfonsa Kokożilett postanowiła wziąć sprawy w swoje lepkie rączki. Lepkie nie z brudu i smrodu, bo ta piękna inaczej kobieta była kwintesencją pedantyzmu i perfekcjonizmu, ta lepkość to synonim jej tzw preferencji życiowo-bytowych. Lampucella notorycznie wykradała z rezydencji Kokożilettów drogocenne precjoza, antyki, srebra rodowe, mniejsze bibeloty, które następnie wędrowały do jej luksusowej chatki po drugiej stronie przepastnego lasu. To do niego wykradała się późnymi wieczorami, gdy stary Alfons chrapał w najlepsze, na tajemne schadzki z uroczym Żigollo de Fajans. Jednak od dawna nie mogła w żaden sposób odgadnąć , gdzie stary dziad trzyma klucz do sejfu, w którym ,jak podejrzewała, znajdował się niekorzystny dla niej testament. Z całego serca nienawidziła swych pasierbów i słusznie obawiała się, ze po śmierci męża zostanie przepędzona na cztery wiatry. Szczególnie nie lubiła Brajana, bo nie raz , nie dwa widziała z jakim pożądaniem patrzył na jej kochanka de Fajansa.
Od jakiegoś czasu jej podejrzenia co do miejsca ukrycia klucza do sejfu oscylowały wokół koni, zwłaszcza po nocnej wizycie Alfonsa w towarzystwie notariusza w stajni. Co prawda koni było tylko trzy, ale czasem na gościnne występy wpadały szalone konie Agniechy, miejscowej awanturnicy. Lampucella pobiegła wiec do stajni i w szale przerzucała siano, z miejsca na miejsce, wywracała do góry nogami żłoby, zaglądała pod kopyta koni i nic! Niczego nie mogła znaleźć! Z tego wzburzenia i rozczarowania postanowiła obciąć koniom ogony, których cień być może zasłaniał widok skrytek. I już, już mała dokonać pierwszego ciachnięcia, gdy nagle zauważyła na grzbiecie Pride of Alfons trencz. Trencz z czerwoną podszewką! (Sonic)
  W jamie pomiędzy konarami potężnych korzeni dębu rozpostarta na muflonach leżała Luśka. Oszałamiająco naga. Paliła cygaretkę w fifce delektując się widokiem alabastrowej skóry swojego pięknego ciała. Lekkim ptasim ruchem zdjęła lewą nogą z kostki prawej nogi swą jędrną i sterczącą pierś. Nie mogła dopuścić by cokolwiek zasłaniało obiektyw kamery ukrytej pod żelowym paznokciem. TOSIEK był organizacją chcącą wiedzieć wszystko o wszystkich, podlegali Chrześcijańskiej Unii Jednomyślności, partii politycznej utworzonej swego czasu przez Alfonsa Kokożileta . Szef organizacji TOSIEK był też znany jako prominentny działacz CHUJ, nie można było kogoś takiego lekceważyć. Zwłaszcza kiedy było się Luśką, tajemniczą kobietą z cieniem włosów. W Luśce od pewnego czasu nachalna obecność kamer i mikrofonów budziła obrzydzenie objawiające się apetytem na wyjątkowo śmierdzące śledzie. Starała się z tym objawem obrzydzenia walczyć albowiem major zaczynał mylić ją w ciemnościach z tym biednym Smrodkiem, raz nawet usiłował ją podłączyć do krótkofalówki ( na szczęście nie miała kabelka ). Luśka włączyła radio aby wydawane przez nie dźwięki akompaniowały jej myślom. Tak, chyba kochała Płowowąsego, myślała o nim trochę niezobowiązująco przewracając się na brzuch i słodko otulając szyję swoimi jędrnymi i sterczącymi piersiami. Był prawdziwym, tygrysim mążczyzną, trzymał się dzielnie podczas tej historii z puszczaniem bąków przez ukrytego w lesie Smrodka i konie z leśniczówki. Nie każdy by to zniósł bez uronienia choć jednej łzy. Przeciągnęła się jak pierścienica. Major szczęśliwie zmył się do pracy, patolog dzwonił czy cóś, Luśkę nie obchodziło zbytnio co major robi w godzinach kiedy jej nie śledzi, nie uwielbia, nie obsługuje. Postanowiła że dziś będzie się tylko odprężać w związku z czym wykonała rozprzężenie. Z włączonego radia dobiegł ją komunikat że na polance w borze znaleziono czerwony kokon. (Taba Aza)
  W kokonie zaś coś zielonego, lekko woniejącego. Ale tego Luśka nie mogla juz wiedzieć. To wiedział zaś On. Ten, co wie wszystko o wszystkim. Co prawda Luska znała Onego dość dobrze a dzięki jej działaniom operacyjnym także TOSIEK i CHUJ mieli taśmy audio i video, ale nie miała władzy nad umysłem Onego na odległość. No i nie wiedziała o zielonym.(Izydor)

"Przemiana Luśki" rozwija się wielowątkowo. Dla ochłonięcia przerywnik Ninki:

DO ŁUCJI

Och, Łucjo, Łucjo hebanowłosa!
Zwabiona drżeniem mojego wąsa
pójdź w me ramiona, o, ukochana!
(Na przykład jutro z samego rana.)

Ciało twe białe dla moich dłoni
szkarłat dżerseju (spruty) odsłonił,
niech więc mem będzie muskane wąsem!
(Lecz nie odpowiedz mi na to dąsem.)

Odpowiedź:

Ach! Mam się zgodzić, czy też nie zgodzić?
Od kiedy smrodek przestał mi smrodzić,
to ciało moje już nie tak białe!
(Włos falujący porósł je całe.)

I chociaż żarem cała wciąż płonę
choć falującym drżę cała łonem,
Co robić nie wiem, bom całkiem inna!
(Choć niezupełnie przecież niewinna.)

Izydora:

Och Łucjo, Łucjo skąd watpliwości?
Wszakże kapłanką jesteś miłości
Bogini Venus piękne twe ciało
z moją pomocą by oddawało!

To nic, żeś inna i nie niewinna
prawdziwa miłość wszak slepa jest
Kapłanka Wenus przeciez powinna
Bogini swojej oddawac cześć!

Sonic:

Mój słodki Smrodku
całą drżę już środku!
Myśli me są mocno zbereźne
że bierzesz mnie bardzo lubieżnie

Na skórach włochatych muflonów
pośród kaszmirów i czerwonych dżersejów
gładzisz me ciało alabstrowe
och! tracę dla ciebie głowę !

Oraz Hanny, od czapy:

Zaskoczyła mnie żabka na drodze,
Miękkiej ścieżce nagiego przedwiośnia,
"Skumaj"- łypiąc okiem rzecze bezgłośnie.

Zawstydziłam się w mądrości człowieczej,
Na utarczkę wywołana przez płaza,
I nie wiedząc czy powagę swą ludzką narażać.

"Przyszła wiosna -zaskrzeczała żaba
Wciąż ta sama,odwieczna,miętowa,
Chwyć tę chwilkę ulotną,jedyną,
Zamiast bez tchu galopować."

I jeszcze raz Izydor - też od czapy:

Żabie łatwo mówić chwyć!
Żaba może sobie być
całkiem niezagalopowana
Gdyż nie musi spieszyć się od rana.


niedziela, 18 marca 2018

Pisać każdy może?

Może i może, ale czasem byłoby lepiej, gdyby tego nie robił. Sąsiadka mojej siostry pożyczyła jej grubą książkę z takim oto dictum: Obiadu nie ugotujesz, nie będziesz w stanie się oderwać! Siostra trochę obawiała się o losy obiadu, ale zaryzykowała i zajrzała do środka. Sąsiadka miała rację, nie mogła się oderwać. No i obiad poszedł się...
Nie wiem czy powinnam zdradzić nazwisko autorki - wprawdzie nie jest to żadna tajemnica, a nawet wręcz przeciwnie, skoro wydała powieść - jednak nie jest moim zamiarem znęcanie się nad kimkolwiek. Zadziwia mnie jednakże fakt, że ktoś takie bzdety pisze, ktoś je redaguje, wydaje i - co gorsza - kupuje. Mało tego, na okładce jest rekomendacja Beaty Tyszkiewicz. Krytykiem literackim wprawdzie nie jest, ale miałam o niej lepsze zdanie, o ile rekomendacja nie jest wyssana z palca.
Już pierwsze kwestie na pierwszej stronie zapowiadają duże emocje. "Podjęła decyzję, dlatego piętnaście minut później długie pasma jej hebanowych gęstych włosów pokrywały posadzkę salonu fryzjerskiego". I dalej: "W jej oczach przeważnie ukryta była tęsknota". Od razu wiemy, że będzie romantycznie! I jest: "Jego wąsiska zadrżały, poruszone wiatrem wiejącym od strony lasu". Konie - w przeciwieństwie do bohaterki nie mogły tego widzieć, toteż "sprawiały wrażenie znudzonych jazdą". Ona zaś "odczuwała przemożną ochotę, by znowu podejść do fortepianu, spojrzeć w oczy muzyka i zobaczyć w nich cząstkę nieba". Zwłaszcza że właśnie "poprawiła sobie sukienkę, a czerwony dżersej, ciasno przylegający do ciała, rozwinął się w dół, poruszony dotykiem jej palców (...), przez swoją delikatną skórę wyczuwała smrodek zakłamania". On, zupełnie snującym się smrodkiem niezrażony, "pożerał wzrokiem jej nogi na całej długości". Nie dziwota, że "Łucja nie mogła opędzić się od myśli, że gdyby tylko mogła, ta kobieta chętnie zlinczowałaby ją, choćby wzrokiem".
Przy zdaniu: "Skóra chorej z każdym dniem robiła się coraz cieńsza i bezwstydnie ukazywała cieniutkie żyłki" wymiękłam. Przekartkowałam tylko sto parę stron, a książka liczy ich sobie 426 i to jest pierwszy tom! Wybrałam tylko to, co samo wpadło mi w oko, bo nie da się tego normalnie przeczytać. Dawno nie czytałam takich nieudolnych wypocin o koślawej składni. Jednak mimo wszystko, dla wąsisków poruszanych wiatrem od strony lasu warto było zajrzeć:)
Pamiętacie powieść, którą napisałyśmy u Kretowatej? Była lepsza! Pracowicie zebrałam ją swego czasu w całość i tkwi gdzieś w czeluściach bloga. Może w wolnej chwili uda mi się ją znaleźć i wkleić do zakładek - ku uciesze.
To co, Kureiry, do piór? Pisać każdy może...

czwartek, 15 marca 2018

Kim będziesz gdy dorośniesz?

Moje chwalenie się w poprzednim poście natchnęło mnie do zadania Wam pytania o to, kto z nas jest w życiu tym, kim zawsze chciał być - w sensie wyuczonego i wykonywanego zawodu?
Kiedy ma człek 17-18 lat, guzik wie o sobie i życiu, chociaż wydaje mu się, że wręcz przeciwnie. Toteż nasze wybory często bywają wypadkową własnych chęci, możliwości finansowych, presji rodziny, środowiska i wielu innych czynników. Nie inaczej było ze mną. Chciałam na ASP, ale rodzice szybciutko wybili mi to z głowy. Artysta to był dla nich ktoś, kto przymiera głodem i wącha klej w jakimś ponurym mieszkaniu na strychu. Byłam smarkata i nie miałam dość siły, aby temu się przeciwstawić. Tak więc wybór filologii romańskiej był po części ucieczką od tatowych zapędów w kierunku Akademii Rolniczej. Sam tam studiował i uważał, że to jedyna słuszna droga.
Nie wiem, czy byłabym lepszą artystką niż jestem tłumaczką. Czuję się w miarę spełniona jako wyspecjalizowany tłumok. Ta robota mnie cieszy, bawi, daje mi satysfakcję. Niechby tylko lepiej płacili, no ale nie można mieć wszystkiego, prawdaż? Taki szurnięty rynek.
Artystką bywam od czasu do czasu. Wróciłam do tego stosunkowo niedawno, tak się potoczyło życie. Nie noszę w sobie żalu. Czasem tylko myślę o tym, gdzie, kim i z kim byłabym dzisiaj, gdybym skończyła ASP? Takie myślenie jest bez sensu, wiem, ale sądzę, że nie jestem w tym odosobniona.
Bardzo jestem ciekawa jak to z Wami było, Kureiry?
Tłomacką robotą już się pochwaliłam, dzisiaj chwalę się artystyczną bardziej. To jest Fiona:

wtorek, 13 marca 2018

Chwalę się!

Ciężko mi to idzie, ale się chwalę. Tak nas wychowano - siedź w kącie, znajdą cię - taka kultura.
Sztuki teatralne z francuskiego tłumaczę od wielu, wielu lat, są to głównie sztuki dla młodego widza. Można powiedzieć, że to moja specjalność. Mam ich na koncie kilkadziesiąt, o ile nie więcej, nigdy nie liczyłam. Tak czy siak uwielbiam tę specyficzną robotę. To zupełnie inny przekład niż np. książka. W sztuce nie można sobie pozwolić na "gadulstwo", jakiś opis ułatwiający zrozumienie np. gry słów, nie ma wybacz, trzeba szukać do upadłego. Konieczna jest precyzja - słowo pada ze sceny i koniec, nie można wrócić do tekstu i pomyśleć, co autor chciał przez to powiedzieć albo objaśnić coś w przypisach. Trzeba zachować tempo i rytm wypowiedzi - dokładnie tak, jak chciał autor sztuki. Czasem konieczne są konsultacje z nim - tak było w przypadku sztuki "Jagoda i niedźwiedzie". W oryginale dziewczynka ma na imię Louise, co łatwo można spolszczyć, Luiza to dość popularne u nas imię. Ale to nie koniec problemu. Louise w oryginale zbiera "louisettes" - jadalne skorupiaki w ślicznych, błyszczących muszlach zwane w ten sposób tylko w jednym regionie Francji. Gra słów jest ewidentna. U nas byłaby zupełnie nieczytelna i bez sensu. Trzeba było więc znaleźć "spożywcze" imię kojarzące się z czymś ładnym, miłym i nadającym się do jedzenia. Padło na Jagodę i czarne jagody. Autorka ciut zmieniła tę scenę, no i jest "Jagoda i niedźwiedzie". To tyle tytułem przydługiego wstępu.
Wczoraj odbyła się polska premiera tej sztuki. I ja tam byłam, wina nie piłam, spijałam tylko splyndor. Jupitery, kwiaty, ścianka, te sprawy:) Fajny, dynamiczny spektakl z nienachalnym przesłaniem, jeśli ktoś z Poznania, to polecam.
Była ze mną Marta i Olesa, która - co tu kryć - trochę się nudziła (wiadomo, bariera językowa), aczkolwiek tylko do pewnego momentu. I ten moment wymaga wyjaśnienia. Olesa mianowicie dostała głupawki, którą i mnie zaraziła. Otóż jakiś czas temu kupiłam 3 kołdry dla Mamy, żeby były na zmianę, bo takie były okoliczności. Kołdry zostały rozpakowane, były w użyciu - jak to kołdry. W którymś momencie jedna z nich się zdematerializowała, nie ma jej i koniec. Przeszukałam wszystkie możliwe i niemożliwe miejsca, kołdry do dziś ani śladu.
Podczas spektaklu, w jednej ze scen rekwizytem była biała kołdra, w którą zawinęła się aktorka grająca główną rolę. I w tym momencie właśnie Olesa dostała głupawki. Wyjąkała "już wiem gdzie jest nasza kołdra" i popłakała się ze śmiechu, a ja z nią. Dodam, że siedziałyśmy w honorowym pierwszym rzędzie. Mam nadzieję, że nikt tego nie zauważył, a ta sztuka już zawsze będzie mi się kojarzyć z zaginioną kołdrą. Poza tym było bardzo miło, spotkałam mnóstwo dawno niewidzianych znajomych i czuję się uhonorowana, co nie jest oczywiste, ponieważ zazwyczaj autor przekładu jest przezroczysty, zapomina się o nim, bywa, że nie umieszcza się jego nazwiska tam, gdzie powinno się je umieszczać.
Niestety, nie mam dobrych zdjęć. Sama nie mogłam ich robić, Olesa robiła telefonem, Marty aparat uparł się, że zdjęć nie odda. Pewnie za jakiś czas będą, to wtedy pochwalę się drugi raz, a co!

program (i plakat) jest bardzo ładny, czego na zdjęciu nie widać, taki graficznie oszczędny

To moja nadobna rączka przystrojona w mitenki i biżutki
Musicie wierzyć na słowo - błysk czerwieni w głębi to ja na ŚCIANCE! Na pierwszym planie niedźwiedź, chociaż wygląda trochę jak świnka Wandzia... Za niedźwiedziem reżyserz i reszta ekipy
To zdjęcie mi się podoba, hrehre! W popielatej torbie są prezenciki w postaci plakatu, programu itd. Nie poszłam do teatru ze szmacianą torbą!
I to by było na tyle. Wracam do prozy życia:)

piątek, 9 marca 2018

Ćwiczenia literackie

Skoro pretenduję do Nagrody Nobla w dziedzinie literatury o niczym, muszę ćwiczyć się w tym gatunku, prawdaż? W literaturze nihilistycznej innymi słowy.
Skończyłam! Uff, jak mi ulżyło, nie macie pojęcia. Pies przepiękny, ale straszliwie mnie wymordował, a to z powodu umaszczenia. Ile cennych kartek zmarnowałam! Normalnie już myślałam, że tym razem dam ciała. Pies ani popielaty, ani beżowy, ani brązowy, jakiś różowawy, w dodatku miałam zdjęcie oświetlone mocno z jednej strony i domyślałam się raczej jak układa się światło na jego cielsku. I zgaduj tu, jaki on jest w rzeczywistości! I tak dobrze, że nie leży świństwem do góry, bo i takie zdjęcia miałam. Wprawdzie nie do końca jestem zadowolona z rezultatu, ale już niczego nie ruszam, trudno. Zdjęcie trochę kłamie:

Mam przez niego zaległości, ale już zrobiłam szkic następnego w kolejce. Ten, a raczej ta, jest normalna - żółta podpalana, żadne tam popiele i różowatości!

Dawno nie pokazywałam Wam niczego "przed" i "po". Bo też niczego specjalnego ostatnio nie zrobiłam w tym gatunku twórczości. Tylko taki kąt. Nie mam zdjęcia całkiem "przed", tylko tak trochę "przed". Mata z prawej jest drapakiem:


Trochę "po", albowiem nie powiedziałam jeszcze ostatniego słowa. Np. nie bardzo podobają mi się paski, które tam namalowałam, chociaż pasują kolorem do sofy i zasłon:
 
A propos zasłon. Wspominałam, że ostatnio kupuję w lumpeksie fajne i duże szale i potem drapuję je w różnych miejscach? Ten akurat udrapowałam na oknie, ale nie mam pojęcia czy i jak długo tam zostanie:

Dekoracje na szafie oczywiście uległy zmianie:
 
Za to tutaj niezmiennie:
A kiedy narysuję psa żółtego podpalanego, w nagrodę pomaluję sobie ściany w pomieszczeniu nieco na wyrost zwanym garderobą. Dwie będą zielone, dwie popielate.
Robię postępy w literaturze nihilistycznej?

środa, 7 marca 2018

Czynności zastępcze

Nie wiem co jest grane. Rozlazła, niezorganizowana i rozkojarzona jestem jak nigdy. Nie będę zwalać na pogodę, bo wszystkiego na nią zwalić nie można. Zaległości rosną, a ja - zamiast się za nie zabrać - stresuję się. Faktem jest, że z wyżłem weimarskim nie mogę ujechać, bo takie umaszczenie sobie wybrał, że za Chiny nie mogę trafić w kolor. Ni to różowawy, ni to beżowy, ni to srebrzysty. Na zdjęciu głównie się świeci. Wierszyki i piosenki do sztuki leżą i zaczynają piskać, a ja zajmuję się drapowaniem szafy i przemyśleniami na temat tego, jak się wytrzasnę na premierę (poprzedniej sztuki). Ot, próżność...
Te klocki z lewej postawiłam dla kotów, aby bezpiecznie mogły wejść na regały i z nich zejść. Lubią tam się wylegiwać, bo rura pod sufitem grzeje. Ale nie. Skaczą od d... strony na złamanie karku. Muszę wykombinować coś innego.
O, na przykład takie koty, które nie potrzebują podnóżków:

To są koty z drewna gruszy autorstwa Hani z Zielnika. Dla mnie są one zachwycające w każdym calu. Są doskonałe w formie i bardzo kocie, Hania uchwyciła ruch perfekcyjnie! Zachwyciły mnie do tego stopnia, że absolutnie nikt nie zgadnie co zrobiłam! Otóż zamówiłam oba, chociaż obiecałam sobie po przeprowadzce, że niczego już nie będę kupować, wszystkiego mam w nadmiarze. Jednak nie oparłam się, nie dałam rady i teraz czekam przebierając nóżkami. Przecież kot zwisający z gzymsu to Czajnik, jak żywy! On wiecznie z czegoś zwisa.
No, to się przyznałam.
Poza tym poniosłam sromotną klęskę w kwestii dywanu. Zapociłam się przy zbieraniu kudłów po uszy, wraz z dywanem ciepnęłam gumową miotłę w kąt i wytyrpałam "zapasowy" dywan/matę. Leży od wczoraj, kłaków wprawdzie nie ma, a raczej ich nie widać - co nie znaczy, że teraz to już mamy dywanową sielankę i dolce far niente. Kto ma, ten ma:

Dzisiaj pada i błocko wszędzie, więc to by było na tyle w sprawie dywanów.
PS. Wnioskuję o Nagrodę Nobla za pisanie o niczym:)))

I jeszcze zajrzyjcie tutaj https://www.siepomaga.pl/ratunekdlaigi Nie ma końca chorobom i biedzie. Proszę ja i prosi Pies w Swetrze...

niedziela, 4 marca 2018

Mydło i powidło

Dzisiaj będzie kompletne pomieszanie z poplątaniem, ale to na Wasze wyraźne życzenie.
Najpierw dieta. Wiosna idzie, więc tradycji musi stać się zadość. Jeśli nie teraz to kiedy? Jeśli ktoś nie znosi kaszy gryczanej (hreczki), to trudno, będzie latem gruby:)
A więc. Kupujemy kilo hreczki - najlepsza, bo zdrowsza, jest hreczka biała, nieprażona, która nie ma charakterystycznego smaczku gryki, jeśli ktoś nie lubi. Spokojnie można ją kupić np. w Auchan. Prażona też może być. Do garnka wlewamy dwie szklanki wody i zagotowujemy. Wrzucamy tam jedną szklankę hreczki, niech sobie raz zabulgocze i to wszystko. Wyłączamy palnik, garnek pakujemy w papier jakiś i gruby ręcznik/koc i do foliowego worka. Za pół godziny hreczka jest gotowa do spożycia. Bez stania nad garnkiem, mieszania i pilnowania. Jeśli zawinie się ją ponownie, utrzyma ciepło przez parę godzin. Powinno jej starczyć na cały dzień - i starcza, czasem nawet trochę zostaje.
Razem z hreczką należy nabyć litr kefiru/dzień.
Niczego nie solimy. Jemy kaszę obficie zapijając lub zalewając ją kefirem. Jemy do wypęku, jak nam się jeść zachce. W międzyczasie pijemy duuużo wody. W ten sposób powinnyśmy wytrzymać trzy dni (da się bez problemu, jeśli ma się motywację), chodzi o oczyszczenie organizmu. Kasza gryczana ma dużo witamin i minerałów, nic nam się nie stanie. Właśnie dlatego nie można jej gotować, tylko pozwolić napęcznieć w cieple. Po trzech dniach ścisłego postu nadal żywimy się hreczką, ale włączamy warzywa i owoce, głównie warzywa: utarta marchewka, surowe buraki i seler są najlepsze, ale bez przesady. Chodzi o surowiznę. Poza wymienionymi warzywami kupuję np. mrożone maliny lub truskawki i z nimi mieszam kaszę. Dodaję kefir i jest to wręcz smaczne. I tak dziesięć dni! Da się. Nie byłam głodna, a jeśli coś mnie ssało, to chcica i łakomstwo. Olesa twierdzi, że powinno się schudnąć 5-8 kilo. Moja córka tyle schudła, ja nie wiem, bo nie mam wagi i nie chcę mieć - co się będę stresować. Moja córka raczej młoda jest, to szybciej jej to idzie, ale czuję i widzę, że schudłam parę kilo.
Po tych gryczanych 10 dniach zaczynamy jeść normalnie, oczywiście bez szaleństw - cudów nie ma, wiadomo.  Raz-dwa razy w tygodniu robimy sobie dzień z hreczku, dla poddjerżanja.
I to wszystko. Przyznacie, że jest mało upierdliwe? Przygotowanie kaszy zajmuje 5 minut. Ważne jest wypicie litra kefiru dziennie!
Teraz żółta maseczka, która nie nazywa się żółta, tylko ZŁOTA! Składa się z: kurkumy, oliwy z oliwek, wosku pszczelego, miodu, olejku z drzewa herbacianego i odrobiny śmietany lub kefiru.
Proporcje po równo, tyle, żeby na paszczu starczyło i nie było zbyt rzadkie. Jeśli robimy porcję na raz, od razu dodajemy kapkę śmietany. Jednak można złotą maskę ukręcić w większej ilości i trzymać w słoiku, w lodówce, nawet przez miesiąc. Wtedy śmietanę/kefir dodajemy bezpośrednio przed zastosowaniem. Dalej normalnie - na paszczu aż zaschnie. Wszystkie składniki można u nas kupić, tak twierdzi Olesa - ja tam nie wiem, dostałam gotowe:
Jako główny tester stwierdzam, że po zmyciu maseczki długo nie miałam potrzeby użycia kremu, a skóra jest gładka w dotyku jak przysłowiowa dupcia niemowlęcia. Chociaż maseczka jedzie pastą do butów, hrehre. I nie jest zbyt wyględna:)

Maniunią, śliczną torebusię dostał anioł. Prawda, że pasuje jak ulał? Siedział na szafie bez torebusi jak zamówiony-nieodebrany:
I jeszcze słowo o ironii losu. W październiku obstalowałam sobie u koleżanki szafę biblioteczną. Szafa stała w domu na wsi i czekałyśmy na jakiś korzystny zbieg okoliczności transportowych, bo to daleko było. Nie spieszyło mi się specjalnie, więc czekałam spokojnie. W końcu jednak mocno zaczęły mi doskwierać walające się wszędzie książki, papiery, notesy, notesiki, farby, kredki. Wczoraj wypatrzyłam na olx komodę za 30 złotych i to w sąsiedniej miejscowości. Niewiele się zastanawiając, wsiadłam w szczałę i za pół godziny targałyśmy z Olesą zdobycz do domu. Powiedzcie same, za 30 zeta miałam ją zostawić? Ma tylko trochę odrapaną jedną szufladę:


Oczywiście natychmiast ją udrapowałam, na szczęście nie zdążyłam załadować, bo właśnie dzisiaj zbiegły się korzystne okoliczności transportowe. Szafa przyjechała, dwaj przystojni i młodzi nad wyraz panowie nieźle się uszarpali. Przeżyłam chwile grozy, bo wyglądało na to, że nie da się wmanewrować jej na zakręcie między drzwiami wejściowymi, a drzwiami z antrejki do domu (zakręt pod kątem prostym). Jakoś z trudem, po centymetrze, udało się! No i jest:
 

No i się zaczęło. Szafka za 30 zeta do łazienki, szafka z łazienki do garderoby, regał z garderoby do tzw. pralni. To wcale nie koniec perygrynacji. W każdym razie Marta się pogubiła i przestała śledzić. Ja powoli też się gubię w swojej nadaktywności.

Suplement!
Pamiętacie opowieść Gardeni o psince, którą przygarnęła jej koleżanka? Popatrzcie na słodziaczka:


Nigdy nie było mi dane zajmowanie się szczenięciem. Wszystkie moje znajdki trafiały do mnie już dorosłe.