czwartek, 16 stycznia 2014

Bardzo długi post z zawiłym rozwiązaniem sensacyjnej zagadki

Noc była ciemna, choć oko wykol. Wiszące nisko czarne chmury zasłaniały księżyc. Mgła tłumiła wszelkie odgłosy z wyjątkiem ponurego wycia dobiegającego z pobliskiego bagniska. Ludzie mówili, że to zawodzenie utopionych w nim kochanków, którzy przed laty uciekając przed gniewem srogich ojców, pośród  oczeretów znaleźli wieczne schronienie. Legenda głosi, że ich dusze może uwolnić śmiałek, który z najpiękniejszym kiczem pod pachą uda się na moczary dokładnie o północy. Śmiałek ów, pokłoniwszy się duchom uwięzionych kochanków wypowiedzieć musi następujące słowa: Dzika kuro, dzika kuro, dzika kuro przybywaj! Oddawszy pokłon czterem stronom świata, Słońcu i Księżycowi, kicz zostawiwszy na rozstaju dróg, kędy wędrowiec zbłąkany jeno zobaczyć go może, śmiałek niechaj na grzędzie zasiędzie i czeka na zrządzenie losu. Dzika kura nie czeka na zbłąkanego wędrowca, przybywa z trzepotem piór i oto, co na rozstaju dróg znajduje:

Numer 1 i ilustrujący go wierszyk:


Kicz, kiczowi jest nierówny,
Czasem bywa ekskluzywny,
Bawi swoim obrzydlistwem,
Igra z człowieka jestestwem.
A ten bucik - bez dysputy,
Ćwiczy na człowieku rzuty.
I przewraca i wywraca
I ze smaku osieraca.
Ale zdobi półki wnętrze,
Choć się z nim niezwykle męczę.
Przebył morza, oceany.
Zasługuje na peany!


Numer 2 (bez wierszyka):

Numer 3 oraz stosowny wierszyk:

Maryjki z plastiku,
w świętych miejscach, na straganach ich bez liku.
Te w domu, przywiezione lat temu wiele,
jako pamiątka dawnych czasów - są, stoją, trwają,
może dłużej niż w jakimś kościele.


Numer 4 (bez wierszyka):


Numer 5 i wierszyk:


Oto stroik wielobranżowy
doskonały zarówno na grobowiec, jak i na stół - dla żony ;)



Numer 6 oraz ilustracja wierszem:
 Anioł Stróż, a może Anielica,
latami trwa z dziećmi ...
O, jakże spokojne ich lica ...




Numer 7 z wierszykiem:

Kotki - wiecznie małe.
Jabłka - wiecznie trwałe.
Muchy - wiecznie żywe.




Numer 8 oraz poemat:

Czy łabądek to czy gąska,
O miłości jeno kląska.




Numer 9 z dwuwierszem na zdjęciu:


Numer 10 i wierszyk na zdjęciu:


Numer 11 z wierszykiem pod spodem (nie dało się go przenieść, bo jest na zdjęciu):

Numer 12 z poezją na zdjęciu:


Numer 13 oraz strofki:


Kiedy tęsknie szukasz kiczu, na procesję idź w Łowiczu,
lub w ogrodzie miej gliniane krasnoludki.
Lub wyhaftuj se makatki, tak jak babki oraz matki,
  powieś w kuchni, a osiągniesz kicz malutki.



Numer 14 (z wierszykiem na zdjęciu):

Numer 15 (bez wierszyka):


Numer 16 i wiersz:


Bajka z morałem starym, jak świat, czyli "nie czyń drugiemu, co tobie nie miłe".

Na strychu w pobliżu książek
Płakała panna bez rączek.

-Gdzież są twe ręce, dzieweczko?!
-Zostały z lubym nad rzeczką.
-Gdzież są twe szaty, dziecino?!
-Walają się pod tarniną.

-Splotę swe włosy w kędziorek
Pochwycę w zęby toporek
Pomoże jasne słoneczko
Dokonać zemsty nad rzeczką.
 


Numer 17 (bez wierszyka):

Numer 18 (bez wierszyka):


Numer 19 i wiersz:


Kitsch odzyskany
Kiczowatych obrazków szukać nam kazano.
Kiczowate wierszyki wymyślać  zadano,
by w ten sposób poezji ducha tu ożywić.
Że brzmi kiczowato, nie ma się co dziwić.
Kicz to nasze motto teraz jest w Kurniku.
Kicz drodzy czytelnicy, kicz dziś na świeczniku!
Kicz  odzyskany spod biurek, zza szaf,
 z czeluści strychowych wychodzi na świat,
Nimfy, odaliski, amorki, krasnale
Pokazujcie wszystko, nie wstydźcie się wcale!
 
Dla większej jasności: to są świeczniki z szyjek od butelek!







 Numer 20: wyjątkowo obejmuje wszystkie trzy poniższe zdjęcia, bo to ta sama szopka, a towarzyszy jej wiersz następujący:


Wielbiłem go skrycie
Całe moje życie
coming out’u pora
wiem z telewizora
przyszła teraz właśnie

Plastik kocham, plastik wielbię
Plastik już umieszczam wszędzie
Plastik tu i plastik tam
Ja z plastiku wszystko mam
Okna i drzwi plastikowe
I panele podłogowe
 I dywany  i obrusy
Plastikowy w oknie kwiat
Wszystko co gra w mojej duszy
Plastikowy cały świat
A do tego też wszystkiego
Plastikowa szopkę mam
I Maryjke i Józefa i anioła anielskiego
Plastikowy jest też i Jezusek sam
Nawet wielbłąd i barany
Są z plastiku wykonane
Plastikowy zawrót głowy
Gładki czysty kolorowy
I do tego się nie niszczy
A wieczorem świeci, błyszczy
Zazdroszczą mi wszyscy







Szopka gra, tańczy i świeci!
 Numer 21(bez wiersza):
św. Michał wg Indian peruwiańskich z wielką giwerą

Numer 22 (bez wierszyka):

Numer 23 (z wierszykiem na zdjęciu):


A na koniec i na deser, poza konkursem, oto co w rzeczonej sprawie pisze Pacjan z Barcelony:

Kicz

Nad kiczem się głowiły tęgie już umysły.

Skąd się słowo wzięło dumali lingwiści.

Zapisali dziesiątki stron filozofowie.

Co powymyślali nie zmieści się w głowie.
Z nadreńskiego  dialektu wywodzi się kicz,

głoszą jedni, a drudzy cóż powiedzieć  mogli?

A drudzy zaś w angielskim słowie szkic,*
 upatrują znów kiczowej etymologii.


Ze szwabskiego kicz ten wyrasta jak nic.

Trzeci głos zabierają  mądrale,

bo  w tym dialekcie to właśnie Kicz

 oznacza także  schlechte Holzware**


Po filozofach na psychologów już czas.

Ci również kiczem niezwykle przejęci,

z ksiąg wydobywają kiczu sens dla mas,
z pomocą socjologów w poszukiwania  zajęci.


Aż tu  zjawia się Abraham Moles,

by z verkitschen*** co brzmi całkiem ładnie

w  swej pracy  „ Psychologie du Kitsch”
pochodzenie kiczu wywodzić dosadnie.


Cóż ma więc znaczyć słówko  to,

co się nam z niczym nie rymuje,

 to jidyszowe słowo- klucz?
To  wcisnąć komuś coś, czego nie potrzebuje


 
*Etymologia słowa Kitsch nie jest do końca jasna. Za F. Avenariusem (artykuł w „Kunstwart“, Rocznik 33 : "Es ist ja klar, dass es mit dem englischen 'sketch' und unserem „Skizze“  und skizzieren zusammen hängt. Zufällig weiß ich aus eigener Erinnerung noch rechtdeutlich, wie das Wort aufkam. Im Anfang der achtzigerJahre war's, und in München);  tu można słowo o Nim przeczytać, ale nie ma tego wiele: http://pl.wikipedia.org/wiki/Ferdinand_Avenarius ) przyjęto, że wywodzi się z angielskiego terminu sketch (niem. Skizze). Na początku dwudziestego wieku  rzeczywiście i handlarze dziełami sztuki (profesja lepiej brzmiąca pod nazwą marszandzi), i malarze nazywali szkicami (potem im „s” w nagłosie zniknęło i zamieniło się słowo w die Kitsche w pluralis) malunki dla szerokiej i niewymagającej publiczności, tanio sprzedawane lub niedrogie „dzieła” - pamiątki dla angielskich i amerykańskich turystów. W niemieckim języku potocznym funkcjonowały terminy oznaczające złą robotę, coś byle jak poskładanego do kupy:

W schwabskim Kitsch oznacza „Holzabfälle, schlechte Holzware“ , czyli jakieś drewniane odpadki lub jakieś źle wykonane przedmioty drewniane.

w Nadrenii kitschen „oberflächlich an einem Holzstück herumschneiden, kraftlos und nicht regelrecht abhauen, Kerben mit schartigem Messer machen“  - tu też tematyka drewniana tyle, że chodzi o czasownik, który znaczy ni mniej, ni więcej tylko byle jak obrabiać, strugać drewno.

**marne wyroby z drewna; niechlujne obrabianie, struganie drewna
*** Według Abrahama Moles’a, w monografii poświęconej zjawisku kiczu (Psychologie du Kitsch, Paris, Denoël, 1977, Kicz, czyli sztuka szczęścia, Warszawa, 1978), termin narodził się w Monachium około roku 1860 roku. Niemieckie wyrażenie potoczne kitschen – o czym było wyżej - oznacza robić coś byle jak, jidyszowe verkitschen natomiast to kombinować, wciskać komuś jakieś dziadostwo, coś czego nie potrzebuje i nie zamawiał, lub coś zamiast tego, co zamawiał. (tyle Pacjan)
  

I w kwestii formalnej: kolejność zdjęć jest przypadkowa, nie ma ona żadnego znaczenia w sprawie. Dla większej demokracji głosujemy anonimowo (sonda na pasku po prawej) na kiczyk, nie na osobę, która go przysłała. Przepiękne wierszyki ilustrują obrazy (nie odwrotnie!), są miłym dodatkiem i nie są kryterium oceny. Nie każdy wszak rymować potrafi, a to przecież tylko zabawa. Głosowanie trwa do do północy, 17 stycznia. Nagrody czekają.
Mamy nadzieję, że nikogo, ani niczego nie przeoczyłyśmy. Gdyby tak się zdarzyło, o wybaczenie upraszamy i rekompensować będziemy.










niedziela, 12 stycznia 2014

JASON BECKER – JESZCZE NIE UMARŁEM


Uwaga! 
Kiczowa sonda (po prawej) wprawdzie się ukazała, ale nadesłane kicze ukażą się dziś o północy, zgodnie z regułami sztuki. No i może ktoś coś jeszcze przyśle. Wtedy też sonda będzie aktywna, przynajmniej taką mamy nadzieję. Mika ją rozgryzła, to niech już tam będzie, bo drugi raz może się nie udać! Gdyby się nie udało (tfu, na psa urok!) będziemy głosować na piechotę.
Redakcja przeprasza za zamieszanie.

Obejrzałam wczoraj film dokumentalny pod takim właśnie tytułem i wywarł na mnie tak ogromne wrażenie, że postanowiłam się podzielić moimi przemyśleniami. Trafiłam na niego zupełnie przypadkowo, ale wbiło mnie w fotel i tak już zostałam...

Film opowiada o życiu gitarzysty heavy metalowego, Jasona Beckera. W latach 90-tych był wirtuozem gitary i zaczynał naprawdę wielką karierę. Był również pięknym chłopakiem... Miał wyruszyć w trasę z zespołem innego wielkiego gitarzysty, grającego z zespołem Van Halen. I wtedy zdiagnozowano u niego stwardnienie zanikowe boczne, lekarze dawali mu do 5 lat życia. Teraz żyje już 20 lat od tej diagnozy... W filmie były koleje jego losu i kariery, aż do teraz. Momenty załamania, gdy nie mógł już grać, bo gitara wypadała z ręki, zapaść gdy zaczął się dusić (cud go uratował, bo nastąpiło to w momencie, gdy akurat był u lekarza) . Obecnie jest sparaliżowany, nie może się ruszać, miał tracheotomię i nie może mówić i odżywiany jest przez rurkę. Ale pełnia władz umysłowych , talent i mimika twarzy zostały...


I tu zaczyna się opowieść o jego rodzicach. Byli od dzieciństwa i są nadal przeogromnym wsparciem dla niego i siebie nawzajem. Jego ojciec wymyślił tablicę z alfabetem do porozumiewania się z nim za pomocą mrugnięć, razem z matką tak opanowali ten system, że już i bez tablicy mogą się z nim porozumieć i składać słowa z liter. Tablica jest podzielona na 4 kwadraty, w każdym z nich po kilka liter. Jason najpierw pokazuje oczami , o który kwadrat chodzi, a potem na miejsce litery w tym kwadracie. I, wyobraźcie sobie, on w tym stanie komponuje!!! Od czasu sparaliżowania wydał chyba 2 albo 3 płyty! Ma w tym swój udział komputer, który reaguje na jego mrugnięcia. Ojciec gra na gitarze nuty , które on wymyśli, dopasowują to długo, gdy Jason jest zadowolony, uśmiecha się, a potem opracowuje to producent płyty.
Ma tak nieprawdopodobną wolę życia i chęć tworzenia, że to jest powalające. Był załamany i zły na los, ale od momentu zapaści w 1997 zmienił swoje spojrzenie na chorobę. Chyba to uświadomiło mu, jak bardzo chce żyć... Jest jakoś pogodzony ze swoim losem i potrafi robić to co kocha. Ma przy tym tak niesamowite wsparcie i pomoc rodziny i przyjaciół, że to jest wręcz niewiarygodne. Cały dzień jest zaplanowany co do minuty, dyżury rozpisane, opieka zapewniona. Ma swoją kobietę, która jest rehabilitantką i poznała go już  jak był chory, przygotowuje mu specjalne mieszanki odżywcze i opiekuje się nim fenomenalnie. Rodzice twierdzą, że Jason żyje głównie dzięki niej. Ale na dyżury przychodzi również jego była kobieta i przyjaciele. Jego koledzy gitarzyści grają dla niego koncerty i nagrywają płyty specjalnie dla niego. Na koncert specjalnie przyjechali muzycy z całego świata, z Chile i Europy, muzycy na wózkach. Przychodzą do niego młodzi ludzie, mówiąc, że uczą się grać na gitarze na jego nagraniach, przynoszą mu namalowane dla niego obrazy, widać, że jest dla nich kimś naprawdę ważnym. Jak sam mówi, czasem czuje się, jakby nie był chory, tylko leżał sobie wygodnie i robił to, co jest miłością jego życia, czyli tworzył muzykę.

Oczywiście spłakałam się i wzruszyłam bardzo, ale tak ogromnie mnie to podbudowało, pomyślałam, że nie jest ten świat taki zły, skoro można i w tragicznej sytuacji życiowej żyć najlepiej jak się da i mieć takie ogromne wsparcie i pomoc od ludzi. To jest po prostu morze, ocean dobroci, w którym on żyje i żyje dzięki niemu. I nie są to ludzie bogaci, żyją na średnim poziomie, matka pracuje po to, żeby mieć dla niego ubezpieczenie. Jedynym zmartwieniem rodziców jest to, co będzie gdy ich zabraknie.
Wydaje mi się, że niemoc ciała naprawdę można przezwyciężyć mocą ducha, jakkolwiek górnolotnie by to zabrzmiało... Wiadomo, nie zawsze się udaje, ale przecież mózg ludzki jest tworem mało zbadanym i nie znamy wszystkich jego możliwości, a wykorzystujemy jego potencjał w niewielkim procencie. Jednak sama wola życia może nie wystarczyć, gdy nie ma zaplecza, wsparcia, serdeczności i miłości. Sama tego doświadczam i wiem, jak wiele to dla mnie znaczy.
Moim zdaniem, zbyt mało mówi się o takich przypadkach, o rzeczach i zjawiskach dobrych, jesteśmy zalewani masą złych wiadomości i sami lubimy narzekać, krytykować, mówić głównie o tym, co nam się nie podoba i nas denerwuje. A przecież jest mnóstwo chwil, w których możemy powiedzieć : życie jest piękne!!! I Wam, i sobie, jak najwięcej takich chwil życzę.
Mika






Czy pamiętacie, że zostały tylko dwa dni, aby przysłać nam Wasz ulubiony kicz? Fantastyczne nagrody czekają! 
Mika nawet rozpracowała sondę!!!

czwartek, 9 stycznia 2014

Czy wiesz, że masz w domu kakuar?



Intelektualnie i inteligentnie Mika napisała o książkach, z pierza leciały wióry o ten temat (jak mawiał pewien przyuczony Francuz), to dzisiaj będzie o prozie życia, wszak nie tylko literaturą człek żyje, chociaż nie jestem pewna, czy tak nie jest w przypadku Księcia Małżonka (Kretowata, potwierdź, ew. zaprzecz).
Zainspirowała mnie Ondrasza swoją intrygującą  zagadką, której rozwiązanie oscyluje wokół spraw nocnikowych. Czystym zbiegiem okoliczności kuryer przywiózł mi dziś książkę, którą poleciła mi Nieoceniona Kretowata, a której bardzo dziękuję. Sporządziła dla mnie całą bibliografię!
Książka autorstwa Elżbiety Koweckiej jest rewelacyjna, a nosi ona tytuł „W salonie i w kuchni”. Zawsze interesowały mnie takie ciekawostki obyczajowe minionych wieków, a dotąd jakoś nie trafiłam na stosowną literaturę. A nie byłam widocznie dość zdeterminowana, aby bardziej się przyłożyć do poszukiwań. Sprawę ułatwiła mi Kretowata właśnie, podając autorów i tytuły jak krowie na rowie. Myślałam, że po bibliotekach mus będzie polatać, tymczasem klik, ot tak, dla pewności, i oto jest! 
Otwieram książkę w przypadkowym miejscu, a tam… 

Teraz trochę suspensu.
Poniższe zdjęcia zrobiłam w naszym ogrodzie. Stał sobie na uboczu i stoi tam nadal. Przywiązałam się, poza tym szkoda mi roślin, które go oplotły wreszcie, bo trwało to i trwało oraz jaszczurek, które mieszkają pod dachówkami. No i stanowi atrakcję dla zwiedzających. Latem wygląda o wiele lepiej!
Czy wiecie, co to jest?


A to?

Teraz już wiecie?
 
Sławojka? Wychodek? Toaleta? WC? Otóż nie, nie i nie! To jest KAKATORIUM, lub inaczej KAKUAR! Wiedziałam, że mam w ogrodzie arboretum, że mam szambonarium i alpinarium oraz wistarium, ale żeby KAKATORIUM??? W dodatku dwuosobowe!!!
Tego właśnie dowiedziałam się otworzywszy książkę w przypadkowym miejscu. Tak mnie to rozśmieszyło, że poleciałam zaraz do kompa. Nazwa ”kakatorium” pochodzi od francuskiego rzeczownika caca, (czyt.. kaka), czyli, eee… no …  powiem elegancko – ekskrementy.
Oto co pisze autorka:
„Niejednokrotnie we dworze znajdował się tylko jeden „kakuar”. Zwany też „kakatorium”, czyli ustęp. Przylegał on najczęściej do sypialni państwa domu i dla nich tylko był dostępny. Stał tam „stolec taboretową robotą z naczyniem blaszanym” albo „stolec zasuwany z naczyniem glinianym”. Był to rodzaj fotela nieraz z miękkim zapleckiem i z poręczami wybijanymi aksamitem lub safianem (…).
Marian Bogdanowicz, wspominając swoją bytność pod koniec XIX wieku w gościnnym a zamożnym dworze w Sądowej Wiszni pod Lwowem pisze, iż nie było tam ani jednego miejsca ustronnego, rolę jego pełnił „wędrowny słupek, który co rano obnoszono po gościnnych pokojach. Stojący za drzwiami lokaj pośpieszał jego kolejnych użytkowników, mówiąc, że już inni czekają bardzo pilnie na to tak nieodzowne naczynie”.
Sama nie wiem, czy wolałabym być tym lokajem, czy kolejnym użytkownikiem?
Następnym razem głęboko się zastanowię, zanim powiem, że fajnie byłoby mieć pałac jaki i damą być…
Kto z Was wiedział, że ma w domu kakatorium, ręka w górę! Od dziś będę udawać się do kakatorium, albo do kakuaru. Brzmi prawie jak buduar, nieprawdaż?

Ostatnie zdjęcie nie ma związku ze sprawą, zrobiłam je przy okazji fotografowania kakatorium. Kwitnie. Po prostu. To krzew zwany potocznie pigwą. A bez! Szkoda gadać. Z lękiem na to patrzę.


wtorek, 7 stycznia 2014

KSIĄŻKI MOJEGO DZIECIŃSTWA

Ten temat będzie potraktowany w odcinkach, bo zanudziłabym Was na śmierć! A więc, zapraszam do przeszukania zakamarków pamięci , pierwsza półka biblioteczna otwarta!

Znalazłam kiedyś w Internecie strony poświęcone właśnie zapomnianym książkom z dzieciństwa i młodości. Fenomenem jest to, jak wiele książek ludzie pamiętają i wspominają z ciepłem, rozrzewnieniem i sympatią. Wniosek z tego jeden: nasze lektury z dzieciństwa pozostawiają niezatarty ślad na naszej psychice i dlatego trzeba bardzo starannie dobierać lektury dla dzieci. Od tego też trochę zależy , jakimi ludźmi będą później, co w nich pozostanie .  To jest dla mnie temat-rzeka, boję się, że jak zacznę sypać przykładami to dziesięć stron popłynie jak nic. Ale spróbuję choć niektóre i choć trochę. O, już się wszyscy pchają i wołają „Napisz o mnie, i o mnie, i o mnie , i o nas!!! Jeszcze my, jeszcze j a!!!” i już ich widzę, Toczonego Dziadka i Malowaną Babkę, Dzieci Pana Majstra, Dorotę i jej towarzyszy, Anię z Zielonego Wzgórza, Tomka, Mary Poppins, oczywiście wszystkich z Doliny Muminków, Tordis z „Nad dalekim cichym fiordem”, która pisała do Nansena, Joasię Uruską z „Zawsze jakieś jutro”, zaczytanego na amen, dziewczynki z „Dwóch kostek cukru”, wszystkie zwierzaki z opowiadań Grabowskiego i och, tylu jeszcze!!!

A więc zacznijmy... Ba, ale od czego? Może od pierwszej grubszej książki przeczytanej samodzielnie, tj „W Dolinie Muminków”. Najbardziej pamiętam, że nauczyłam się z niej pierwszego angielskiego zdania „I am hungry!” , które wypowiadał Muminek, bawiąc się z Migotką w Tarzana i Jane. A Buki bałam się okropnie, była taka zimna i miała przerażające wyłupiaste oczy... Najfajniejszy był luzak Włóczykij, który robił to na co miał ochotę i wędrował po całym świecie. A rozkoszni Topik i Topcia, posiadacze królewskiego rubinu w swoim „fuferku”? Dość długo mówiłam jak oni, czyli wszystko na „f”. Dalsze części Muminków to już nie to samo, ta pierwsza – najcudowniejsza.
A teraz coś mniej znanego: „Historia Toczonego Dziadka i Malowanej Babki”, która toczyła się gdzieś około I wojny światowej i później w raczej biedniejszych sferach. Bohaterowie byli zabawkami drewnianymi i przez koleje ich losów poznawałam życie w tamtych czasach, nie zawsze kolorowe i miłe. Pamiętam jak byli przerażeni, gdy wypadli z wozu podczas przeprowadzki i nie wiedzieli, co z nimi będzie... Trochę smutne to było.
Tu mała dygresja: największą radością było, jak przychodziła z Krakowa paczka z książkami po moich kuzynkach. Ja byłam najmłodsza, więc dziedziczyłam książki, z których one już „wyrosły” . Pamiętam jak dziś to podniecenie i oczekiwanie, co też będzie tym razem w paczce?? A było mnóstwo, i bajki i Mary Poppins, i Brzechwa, nie jestem w stanie wszystkiego wymienić, to zresztą nieważne. Dla mnie to była kopalnia skarbów, w której mogłam się zanurzyć bez opamiętania. A paczki były duże...
Koniec dygresji.


 No to wracamy do moich bohaterów książkowych. Absolutna klasyka: Ania Shirley, czyli Ania z Zielonego Wzgórza. Najukochańsza chyba postać z książek  mojego dzieciństwa. Cały cykl powieści o Ani przeczytany po wielekroć, a „Ania na Uniwersytecie” znana chyba prawie na pamięć. Całe fragmenty jestem w stanie cytować, po połowie zdania wiem, co będzie dalej. Na tej książce uczyłam się pisać na maszynie (starej Erice z lat 40-tych, odziedziczonej po stryju Janie), przepisując ja po prostu. Rozkoszne czasy studenckie Ani,  mały domek w milionerskiej Alei Spofforda, tort czekoladowy, na którym usiadł ktoś z gości, romans z Robertem Gardnerem (cóż za nerwy, czy oni się wreszcie zejdą z Gilbertem!) i mnóstwo innych wydarzeń. A potem ślub Ani, Wymarzony Domek, Zatoka Czterech Wiatrów i przyjaźń z kapitanem Jimem (okropny płacz, jak kapitan umarł...), potem dzieci, po prostu życie. A potem dużo smutku w Dolinie Tęczy podczas pierwszej wojny światowej, śmierć syna Ani, Waltera, ukochany pies Jima, czekający całą wojnę na powrót pana na stacji (nawet teraz chce mi się płakać, jak sobie przypomnę scenę ich powitania)... To taka książka, którą powinny czytać wszystkie pokolenia dziewczynek, budzi wrażliwość, mówi o prawdziwych uczuciach, o przyjaźni, o potrzebie miłości, o tym, że każdy ma prawo do popełniania błędów ale też o tym, jak naprawdę powinno się żyć. Kocham Anię. Mała  Zosia , córeczka mojej przyjaciółki,  dostanie ode mnie cały cykl Ani.Ciągłość pokoleń musi być zachowana.
Trochę się teraz cofnę do wcześniejszego dzieciństwa, a więc „Dzieci Pana Majstra”, wierszowana opowieść o dzieciach Majstra Tygodnia i imć Niedzieli, noszących imiona dni tygodnia, które wybrały się na owoce do sadu dobrej wróżki. Nie były one niestety grzeczne i poniszczyły mnóstwo drzew , owoców i kwiatów w sadzie, wzbudzając gniew pięknej wróżki. Jedyną pozytywną bohaterką była Sobótka, zwana Butką, napominająca swoje rodzeństwo, ale nikt jej nie słuchał. Oczywiście była to opowiastka z morałem, więc dzieci zostały ukarane i zamienione w świnki, ale za wstawiennictwem Butki kara została cofnięta . A wróżka przykazała wszystkim „ I niech każde z was pamięta: cudza własność to rzecz święta!” No cóż, współczesne dzieci tylko by się z tego obśmiały... Pamiętam przepiękne ilustracje do tej książki, jak również moją radosną twórczość, polegającą na kolorowaniu obrazków w książce... To przez długi czas było moją namiętnością i wiele książek nosi ślady mojej działalności artystycznej.

(przepraszam za paluch w kadrze, jeszcze się nie zgna po operacji i włazi gdzie nie trzeba)

Jedną z nich była „Czarka”, historia o dziewczynce imieniem Irka (czy ktoś w ogóle daje jeszcze córkom na imię Irena? A to takie ładne imię, dla mnie pełne godności i dystynkcji w pełnej formie, a trochę łobuzerskie w zdrobnieniu – Panna z Mokrą Głową się kłania!), która znalazła i przygarnęła pięknego czarnego kotka, który okazał się być czarną panterą z cyrku. Och, jak ja chciałam znaleźć taka panterę! Całym sercem kibicowałam Irce, która nie chciała jej oddać i wściekałam się na wredną koleżankę Irki, Dankę Zdanowiczówną...

A teraz coś bardzo niezwykłego i poetyckiego: „Marcin spod dzikiej jabłoni” Eleanor Farjeon, angielskiej pisarki.Pamiętam, że dostałam to od „cioci” Igi, przyjaciółki mojej mamy z Warszawy, która zawsze odwiedzając nas w Zakopanem dawała mi książki w prezencie. Bardzo niezwykłe książki, bajki i mity hinduskie, baśnie chińskie no i właśnie „Marcina...” To historia obieżyświata Marcina, który trafia do sadu pełnego jabłek i dziewcząt i przez siedem wieczorów musi opowiadać bajkę dla każdej z nich. Wszystkie dziewczyny mają imiona zaczynające się na J: Jesika, Joasia, Janka... Każda jest inna, każda ma sukienkę w innym odcieniu żółci (pierwiosnek, mlecz, kaczeniec,bratek...) i bajka dla każdej dostosowana jest do jej osobowości. A bajki są magiczne, z cudownym i niezwykłym klimatem, po prostu czarodziejskie. W drugim tomie  Marcin po latach trafia do tego samego sadu i opowiada bajki córkom tamtych dziewcząt. Tym razem imiona są na S: Salusia, Sabinka, Sewerka... Urocze to było, naprawdę.
Myślę, że jak na pierwszy odcinek to wystarczy, nie chciałabym zanudzić Was moimi ukochanymi bohaterami. Później przyjdzie czas na klasykę w stylu „Kubusia Puchatka” i „Mary Poppins”.
Ciekawa jestem, jakie książki  Wy pamiętacie i do jakich chętnie wrócilibyście albo czytali dzieciom albo wnukom? 

Przypominam takoż o naszym konkursie „Kiczowym”, do 15 stycznia czekamy na  zdjęcia  i wierszyki!

sobota, 4 stycznia 2014

Mnemo, to dla Ciebie! Akcja "Pasztet"

Chciałabym jakoś pocieszyć Mnemo, z której huta wysysa całe jestestwo, więc pomyślałam o mojej byłej hucie, która wysysała mnie parę lat temu. Było strasznie, ale bywało też śmiesznie. I na tym się skupię, to może się uda?
Rzecz cała działa się w Warszawie. Do Polski wchodziła ogromna międzynarodowa sieć hipermarketów, która zresztą rozpełzła się po całym kraju. Wpełzała do wszystkich dużych miast jednocześnie, a w Warszawie znajdowała się centrala i tam odbywało się szkolenie pracowników. Ilość "szkolonych" szła w setki. Trwało to ponad pół roku, a ludzie gdzieś musieli mieszkać. Przyjeżdżali i wyjeżdżali BEZ PRZERWY, a czasem bez uprzedzenia. To logistyczne przedsięwzięcie było moim zadaniem - oczywiście jednym z wielu. Po pierwsze - z dnia na dzień musiałam znaleźć hotel, który przyjmie 300 osób! Nie pamiętam, jak trafiłam na TEN hotel, działałam wtedy w amoku. Dość, że trafiłam. Szefową recepcji była obecna tu na łamach Lilka B. Zaprzyjaźniłyśmy się (inaczej nie byłoby Jej tutaj) i tylko dzięki temu udało mi się jakoś ten horror przeżyć. Zachowałam całą korespondencję między hotelem w postaci Lilki B. a Firmą w postaci mnie. Czasami wydaje mi się, że to sen jakiś, niemożliwe, abyśmy WE DWIE nad tym panowały. A jednak! Nasze logistyczne przedsięwzięcie nazywałyśmy "Akcją Pasztet". Zacytuję Wam co smaczniejsze kawałki. Jest tego tyle, że starczyłoby na kilka odcinków. Na początek próbka tego przekładańca:
"Potwierdzam jutrzejszą grupę ok. 80 osób - ostateczną liczbę będę znała dopiero jutro. 5-6 osób z tej grupy jutro wyjedzie do Sosnowca, więc zwolnią pokój.
Oczywiście wszystkich samotnych można, a nawet trzeba połączyć w udane pary. I tak: B.O. z A.C.,  J.K. niechby na razie pobył sam, niebawem przyjedzie kilku nowych managerów, kogoś mu znajdziemy. Z niekompletnych dwójek pozostaje do zagospodarowania G.S., więc spokojnie można nim zasiedlić jakiś pustostan w trójce. Będą stawiać opór, ale dopełniaj, uzupełniaj, byle się pomieścili.
Następujące osoby wyjadą 6.06. i już nie wrócą (tu wymieniam nazwiska tych osób).
Ponadto: 26 maja wyjeżdża S. i N. Obaj wracają 29 maja. M.J. i S.A. zostają w hotelu 3-5 czerwca (w przeciwieństwie do reszty), ale za to od 9 do 11 czerwca mają wolne, nie będzie ich w hotelu. S.L. wyjeżdża 1 i wraca 4 czerwca. O.G. odzyskała wolność na zawsze i już powinna być za murami, gdzieś w Poznaniu. 1 czerwca przyjedzie nowa managerka, nie wiem, na jak długo. Co do reszty powiem Ci jutro, bo już nie mogę się skupić, gdyż całą energię wyssały ze mnie te kombinacje alpejskie oraz hotele w Gdańsku, Sosnowcu i Poznaniu - TAM nie chcą się rozciągać!!!". Itd...itd...

A to na deser. Jest to protokół spisany przez pracownika Ochrony tegoż hotelu:
"W dniu 28/4 pan Robert D. przyprowadził do hotelu wózek firmowy "X" oraz kilkadziesiąt butelek piwa i 5 szklanek firmowych "Lecha" które pozostawił na noc z 28 na 29/4 w pokoju.
W dniu 29/4 ok. godz. 8.00 rano w obecności pracowników ochrony hotelu oraz managerów firmy "X" pan Robert D. odebrał swój depozyt. W trakcie rozmowy przyznał się, że wózek przywłaszczył sobie na szkodę firmy "X" i wykożystał go (pisownia autentyczna) do przywiezienia zakupów z ul...... do hotelu.
W dniu 29/4 również okazało się, że w pokoju który zajmował pościel (kołdra i poduszka) zostały zasikane. Za szkody i za dodatkowe pranie pan D. zapłacił po niezbyt uprzejmej wymianie zdań".

Mnemo, ku przestrodze:

Pocieszyłam Cię?

I jeszcze PS. Oto przepiękna, młodziutka Sunia znaleziona przez Gorzką Jagodę pilnie szuka domu!
Ma tylko 3 tygodnie, aby go znaleźć!


piątek, 3 stycznia 2014

Aaaaby...

Aaaaby bardziej Was zanęcić (lub zniechęcić), w porozumieniu z Komisarzem Wystawy, uzupełniam regulamin konkursu (z poprzedniego wpisu) na najlepszy/najgorszy kitsch o bardzo istotny paragraf, a mianowicie o nagrody. Ogólnikowe obiecanki to wiecie o jaki kant można sobie potłuc. Teraz oszalejecie na pewno i dopiero pognacie do szaf, piwnic, na strychy, do ciotek, babć i kuzynek.
Kicz, który zbierze najwięcej Waszych głosów, wygrywa plebiscyt, a pierwszą nagrodą jest kiczowaty naturalnie obrazek o wymiarach 30x24cm (z passe-partout) pt."Dzika Kura - autoportret z profilu", ten oto:

 


Drugie miejsce zostanie uhonorowane kawałkiem drewinka, o takim smokiem, ale BEZ KOTA!:


To cały czas ten sam smok o długości ok. 40cm

I wreszcie miejsce trzecie - takoż drewinko, smoczuś taki, ale mniejszy - mniej więcej 10cm:
Smoki pomalowane są temperą i zabezpieczone werniksem.
Dzień był dziś przepięknej urody, prace remontowo-budowlane idą we wsi pełną parą, żurawie przestwierają się w tę i nazad, sąsiad drzewa przycina (chyba przesadził) i jak tu nie myśleć o wiośnie? Staram się powstrzymać od takich śmiałych myśli, bo w ubiegłym roku skiepściłam. A jak było, każdy pamięta, niektórzy wypominają mi do dziś.
W wolniejszej chwili zajrzyjcie, proszę, do Gorzkiej Jagody, może uda się pomóc? Może takiej właśnie suni ktoś pragnie?
A teraz migusiem na strychy i do piwnic!