Zanim ogarnę się ze zdjęciami górskich szczytów, wąwozów i dolin, mała niespodzianka. Pan-Na-Zawsze Frety zwanej Garbo (ze względu na jej zniewalającą urodę), lekko molestowany przysłał słitfocie i garść informacji. Jedno i drugie jest krzepiące, w sam raz na poniedziałek:
Oto co napisał Pan-Na-Zawsze:
Fretka jest oczywiście cała i zdrowa, nadal równie wspaniała
jak na
początku. Powoli otwiera się na innych ludzi, choć zazwyczaj bywa
nieśmiała i dość zazdrosna o mnie, ale widocznie taka jest jej psia
miłość. Rozkręciła się trochę jeżeli chodzi o spacery, bo na początku
to interesowało ją wyjście na maksymalnie 10-15 minut. Zresztą nadal
najbardziej lubi spędzać czas śpiąc na jednej z wielu poduszek.
W załączniku zdjęcia oraz krótki filmik z zabawy z jej najlepszą psią
przyjaciółką.
Pozdrawiam wraz z Frecią :)
Niestety, nadal nie potrafię wklejać filmów. Pan-Na-Zawsze przysłał filmik, na którym Freta szaleje ze swoją przyjaciółką w okularach. Tu link: https://zalacznik.wp.pl/0/d671/video-1429468319.mp4.mp4?tsn=1435566692731&zalf=Nowe&wid=30760&p=4&o2=2598235&t=VIDEO&ct=QkFTRTY0&s=1
Nie wiem, czy zadziała. Dajcie znać, to pokombinuję, albo wykonam telefon do przyjaciela:) (przyjaciel zrobił:))) M.)
Dzięki, Przyjacielu! (H.)
Skoro już o tym mówimy, Lama i Frytka, które mieszkają z moją Córką oraz Zienciem, dogadały się, a nawet więcej:
To z prawej to Lama, pod spodem, z lewej Frytka
Komputer nie chce ze mną dzisiaj współpracować i nie zapisuje zdjęć w odpowiednim formacie. Nie mogę ich odwrócić, ani normalnie otworzyć, tylko okropnie okrężną drogą. Nie będę przecież pokazywać ich w pionie. Trudno, musicie uwierzyć mi na słowo. Obie sunie mają się dobrze, chociaż szybko okazało się, że Frytka (mała czarna) ma padaczkę, o czym w schronisku oczywiście nikt nie pisnął ani słowa. Wet daje nadzieję, że to minie, ponieważ robale uszkodziły bidusi przewód pokarmowy i zniszczyły naczynia włosowate tamże, przez co Frytka nie przyswajała długo pokarmu tak jak powinna. Padaczka może być skutkiem robaczycy. Dostaje specjalistyczną karmę i wreszcie, po kilku miesiącach, zaczęła przybierać na wadze! Ataki padaczkowe nadal ma, niestety. Na szczęście lekkie. Nauczyła się bawić, a zabawa to emocje, które z kolei wywołują ataki. Plączą jej się nóżki i robi się ogólnie niezborna. Ale jest chyba szczęśliwa, bo w trakcie ataku nawet nie przerywa zabawy:)
Wkrótce kolejna wizyta u weta i zobaczymy, jakie kroki trzeba podjąć.
Moja Córka mieszka z moją Mamą, a swoją Babcią. Codziennie rano, pierwsze kroki sunie kierują na górę, do Babci na pasztecik, który kupuje dla nich specjalnie... Bez tego rytuału dzień się nie liczy!
Pięknego tygodnia!
PS. Wiadomość z ostatniej chwili: Frytka obżera poziomki prosto z krzaczków.
PS2. Biegnijcie do Orszulki, się licytuje! Rzut adrenalinki z rana jak śmietana!
Trzynaście stopni to może i dobrze na łazęgę, ale co to za łazęga, skoro ciemno jak w... worku i gór nie widać! Zaczynam podejrzewać, że to jakaś ściema i Mika wcale nie mieszka w Zakopanem. Albo to jakieś inne Zakopane. W deszczu i chmurach.
W dodatku chmury co i rusz straszą deszczem, to na Orlą Perć nie będę się zapuszczać. W tych okolicznościach przyrody przekładam wyprawę na jutro. Dzisiaj zwiedziłyśmy cmentarz na Pęksowym Brzyzku i stare domy na Kościeliskiej. Nawet zdjęcia do bani, bo ciemno.
Tropik teraz pobiera w żyłę, Mika smyra po główce i ogólnie nie ma problemu. To nadzwyczajny pies. Leży, jak mu każą. Tylko ten kołnierz...
U Miki życie towarzyskie kwitnie. Co i rusz ktoś wpada, a to K. a to J. Dzięki temu moja torba z ciuchami do (z) Skarpety chudnie w oczach (słyszysz, Opakowana)?
Na Kościeliskiej, jeśli ktoś nie pamięta, są jeszcze takie domy:
Są też i takie:
Albo takie:
Mika mówi o nim "Zakopiański Gaudi". Zastanawiamy się, co to za lawa leży na płocie i kominach..
A to już domek Miki:
A tutaj chodzimy na spacer z Tropikiem:
Po lewej już Gubałówka. Zazdraszczacie nam?
Proszę o zaklinanie pogody, w przeciwnym wypadku w ogóle nie zobaczę gór. Nawet Giewontu nie widać, a normalnie świeci w oczy.
To mówiłam ja, Hana.
PS. Wybaczcie jakość zdjęć, tu NAPRAWDĘ jest ciemno!
Spójrzcie na tę
puchatość, łagodność, wdzięk i spokój. Jest taka piękna, taka puchata, że aż!
Przedstawiam jej śliczność Kawkę:
Bardzo chciałoby się
dotknąć puchatego, pręgowanego brzuszka i posmyrać pod bródką. Usiąść z Kawką na kolanach i
wypić sokawkę, albo tylko posłuchać jej kojącego mruczenia.
Kawka to duża, spokojna kicia, która szuka stałego domu. Jeszcze miesiąc
temu mieszkała na terenie przemysłowym, tam urodziła dzieci i wraz z nimi
została zabrana do domu tymczasowego, gdzie znalazła pomoc i opiekę.
To spokojna, zupełnie niekłopotliwa kiciunia. Na razie większą część dnia i
nocy przesypia. Jest delikatna, wrażliwa, wciąż patrzy z uwagą i trochę się
zastanawia, czy ludziom na pewno można zaufać. Mimo to można ją głaskać, brać
na ręce, choć nie czuje się tam zbyt pewnie i raczej chce zejść na ziemię.
Podczas wizyt u weterynarza zachowywała się idealnie. Ma około 5 - 6 lat, jest
zdrowa, odrobaczona, 3 tygodnie temu przeszła zabieg sterylizacji. Jest
zaszczepiona przeciwko chorobom zakaźnym i chlamydiom. Testy na białaczkę i na
niedobór odporności kotów wyszły ujemnie.
Pięknie korzysta z kuwety, nie grymasi, ale też nie rzuca się na jedzenie. To cudowna
kotka – uosobienie łagodności.
Potrzebuje spokojnego domu, gdzie wreszcie znajdzie przystań i odpocznie po latach tułaczki, głodu, strachu i bezdomnego życia.
Szukamy osoby z sercem i domu dla tej kochanej, niekłopotliwej, ufnej
kici, która nie jest już maleńkim kociakiem. Pięknie się
odwdzięczy. Dom może być z
ogrodem, choć nie musi. Ważne, aby panował w nim spokój i nie było małych
dzieci – pewnie by ją stresowały. W większym kocim towarzystwie również się
denerwuje. Kawka z każdym dniem otwiera się coraz bardziej, uczy się zwyczajów
domu, bawi się, przymila. Dzięki Waszemu wsparciu i pomocy niejeden zwierzak znalazł już dom. Lidka ma cudownego (też 5-letniego) Bonusa, który owinął ją sobie wokół pazureira w trzy dni, a może nawet w trzy godziny, Freta Garbo u Pana-Na-Zawsze (via Damakier), a miała być u mojej córki. Dzięki temu zbiegowi okoliczności kolejne dwa psiaki mają u niej (córki) dom. Kudełek u Grażki i wiele innych...
Kawka to idealny, wymarzony kot dla kogoś, kto bardzo chce, ale nie ma wielkiego doświadczenia i trochę się boi. To koteczka miła, zdrowa i bezobsługowa. Trzeba ją tylko (i aż) kochać! Ogłaszajcie, udostępniajcie, przymuszajcie (trochę), namawiajcie! Zanim dojadę jutro do Zakopanego, Kawka będzie miała dom! Hokus-pokus (sorki Hoki), niech się spełni!
Adopcja Kaweczki
będzie dla kogoś dobrym uczynkiem i morzem radości. Domu dla Kawki, gdzie jesteś?
A to się kury rozjeździły! Śmigają w tę i nazad jak szalone. Lidka do Hiszpanii, Kasia Alzacka dopiero co pół Europy przejechała, Opakowana trochę się gubię, gdzie aktualnie jest (hrehre, żarcik taki), Gosianka - wiadomo, cudArteńka cudem właśnie się odnalazła i nikt do końca nie wie, gdzie ją zawiało, co do Orszulki też jestem pogubiona, Ewa z Krakowa bawi we Wrocku, Mnemo na Mazurach, Kretowata to już w ogóle nie wiem, gdzie aktualnie jest, się dzieje! Rozjazdom przypisuję nikczemną ilość komentarzy pod postem - trochę ponad sto, oj, niedobrze, hrehrehre! To pewnie dlatego, że dziś najdłuższy dzień w roku, jest 20.35 a słońce jeszcze nie zaszło! To jest fantastyczne zjawisko przyrodnicze, ale dlaczego tylko raz w roku??? W kontekście komina, który trzeba "najrzeć" przed zimą, bo znów nam się sadza zapaliła, rozważaliśmy dzisiaj z Ognio, czy nie dałoby się przenieść na południe Francji i tam godnie się zestarzeć...
Wróćmy wszak do naszych baranów. Wprawdzie jeszcze nie jadę starzeć się na południu Francji, ale też się pakuję, a co! W ten sposób daję do zrozumienia, że jakiś czas mnie nie będzie, chociaż będę i to nie sama. Pakowanie skończę jutro, a pojutrze w drogę! Co tu moje pieszczoszki beze mnie zrobią i ja bez nich - nie wiem, ale mus przewietrzyć głowę ze dwa razy w roku. I to właśnie mam zamiar uczynić. Ogniomistrz zostaje na straży gumna i ogniska. Ja będę na całkiem innym gumnie - kto zgadnie na jakim?
Dla urozmaicenia narracji kilka zdjęć krajoznawczych autorstwa Ognio. Wybór mój - od czapy:)
Zdjęcia dosyć mroczne, ale to przypadek. Mam nadzieję, że nadchodzący tydzień będzie nas rozpieszczał słońcem i ciepełkiem, czego Wam i sobie życzę.
Wstrząsająca historia kociaków zapakowanych do kartonów i oklejonych
szczelnie taśmą, która obiegła wczoraj całą chyba Polskę (i dobrze)
zbulwersowała i mnie. Długo nie mogłam się uspokoić, właściwie dotąd się nie
uspokoiłam. Dręczy mnie świadomość, że to wierzchołek góry lodowej. Ta historia
po prostu „się wydała”. Gdyby nie czyjaś przytomność umysłu i może zbieg
okoliczności, nikt nie usłyszałby o jakichś tam kotach pozostawionych na
powolną śmierć w męczarniach.
Dobrzy ludzie zajęli się kociakami i uratowali je, bo (prawie) zawsze znajdą
się dobrzy ludzie, którzy muszą naprawić to, co inni zepsuli, zrujnowali,
zadręczyli. Zbyt wiele jednak takich historii nie kończy się happy endem.
Policja sprawdza, czy „nie doszło do naruszenia”, do którego doszło przecież
jak cholera i co tu sprawdzać, na litość boską?
Od wczoraj zastanawiam się skąd w człowieku tyle okrucieństwa i sadyzmu,
skoro zwierzęta go nie znają? Przecież pochodzimy od zwierząt?
Nazbyt często winę zwala się na rodziców, a przyczyn okrucieństwa szuka się
w traumatycznych przeżyciach z dzieciństwa.Oznaczałoby to, że agresji uczymy się w dzieciństwie - naśladując
innych, ale także poprzez doświadczanie agresji i okrucieństwa na sobie. Rodzic
bijący swoje dziecko zapewne również był poddawany przemocy ze strony swoich
rodziców. I tak dalej, aż do zarania dziejów. Zadaję sobie pytanie gdzie jest
początek łańcucha przemocy? Kto zaczął? Kto zasiał to ziarno i skąd je wziął?
Pierwszy homo sapiens nie mógł być bity, skoro był pierwszy?
Inna teoria mówi o tym, że okrucieństwo jest kompensowaniem sobie poczucia
niższości, kompleksów, odrzucenia i upokorzenia.
Obydwie teorie trzymają się kupy, jednak mnie nie przekonują. Co z milionami
oprawców w służbie Hitlera, Stalina i im podobnych? Wszyscy byli bici przez
rodziców i upokarzani? To musi tkwić gdzieś głębiej, a sprzyjająca sytuacja to
coś uwalnia, jak zarazę, która latami może spać gdzieś w zakamarkach naszego
organizmu, aż któregoś dnia budzi się do życia. I co sprawia, że jeden osobnik
jest okrutny i zdolny do najgorszych czynów, a inny nie? A może też jest, tylko
jeszcze o tym nie wie?
Pomijam oczywiście jednostki chore psychicznie. Dla mnie jednak ktoś, kto
świadomie zadaje ból żywym istotom nie może być zdrowy psychicznie. Nic nie usprawiedliwia dwóch potworów spod Oławy. Ani bezmyślność, ani bieda, ani głupota. Równie dobrze można by usprawiedliwiać pijaka, który zabił po pijanemu, bo nie miał świadomości czynu.
Wiem na pewno, że we mnie drzemie, a właściwie nieustannie czuwa,
bezsilność. Okropna, dojmująca, objawiająca się ściskiem w gardle. Niewiele
mogę zrobić poza strzępieniem jęzora. Mogę jeszcze potępić, co niniejszym
czynię. Róbmy to wszędzie – w domu, na ulicy, w blogu, gdzie tylko się da i nie tylko te dwa wyciruchy.
Słyszycie, odrażające babusy spod Oławy? Potępiam was tak bardzo, że brakuje mi
tchu. Gardzę wami i życzę, aby w swoim czasie wasze dzieci zrobiły wam to, co
wy zrobiłyście kociakom.
Dla osłody:
Kto zgadnie, w czym zasiada Czajnik?
PS. Internet od wczoraj zawraca gdzieś przed wsią, więc może być różnie...
Nasze - czyli moje i Tropika. A więc: rano. Śpimy. Każde u siebie. Godzina 7.00-7.15. Sąsiedzi z naprzeciwka wypuszczają wrednego Kajtka. Kajtek, jak to wredota, pierwsze kroki kieruje do naszej furtki i wydziera się na cały głos, chcąc obudzić Tropika i wywołać go do płotu, celem zrobienia awantury na całą ulicę. T czasem reaguje, pędząc z wrzaskiem do drzwi ( a tu zamknięte!) a czasem udaje, że śpi. Gdy reaguje, to po zderzeniu z zamkniętymi drzwiami przychodzi do mojego pokoju, z cicha popiskując. Wtedy ja udaję, że śpię i demonstracyjnie odwracam się tyłem, przekładając się na bok. Po kilku piśnięciach poddaje się i wraca do siebie. Zasypiamy z powrotem, on mocno, ja niekoniecznie.
Wstajemy między 8.00 a 8.30, zanim ja się wykokoszę, on już gotowy przy drzwiach. Otwieram, wychodzimy na podwórko. Szybkie węszenie górnym wiatrem (Tropik), parę głębokich wdechów i wydechów (ja). Sikanie (oboje, z tym, że ja w domu). Wracam na podwórko sprawdzić, czy nie poleciał jeść trawy (nie wolno mu). Czasem je, czasem nie. Jak je to rżnie głupa, że właśnie się bawi piłeczką tenisową i zupełnie niechcący mu te źdźbła wlazły do pyska. Lecę z wrzaskiem i odganiam, budząc czasem zainteresowanie przechodniów, mogących podziwiać moje nocne stroje.
Wracamy do domu. T kombinuje, czy najpierw robimy śniadanie, czy się najpierw będę myć i ubierać. Jak myć, to idzie z powrotem na podwórko, jak jeść to zasiada w kuchni. Oczywiście hrabia pierwszy dostaje jeść, ryż, kurczaczek zmielony, woda, dwa lekarstwa w proszku, dwie tabletki w mięsku. Czekanie jest nieznośne i powoduje powstawanie jezior śliny na podłodze, szmata zawsze na podorędziu. Jak pies załatwiony, to zabieram się za moje śniadanie. Wyciągamy pieczywo z kredensu (myszy!) , kroję na ścierce na kolanach, wszystkie okruszki są skrupulatnie zbierane. T dostaje odrobinę chałki. Robię kanapki, po zrobieniu piesuś dostaje jeszcze odrobinę ryżu na sucho, gruda ryżu ląduje też na moim talerzu. Idziemy do pokoju jeść. Jeszcze przygotować moje leki, co nieco czasu zajmuje, zdąży się jeszcze spatrolować podwórko. No, nareszcie zaczęła jeść! Z każdej kromeczki końcóweczka ląduje w zgłodniałej paszczy. A na koniec ta gruda ryżu w charakterze deseru, talerzyk oblizany. Można udać się do swoich zajęć.
Jak niepogoda to śpi , budząc się z zegarkiem w brzuchu 2,5 godziny po śniadaniu, na lanczyk w postaci chrupek trzustkowych z wodą . Chrupki trzeba wrzucać do wody, inaczej się nie napije, a musi na nery. Jak pogoda to rezyduje na podwórku, komentując z yorkiem sąsiadów (zwanym Józkiem) przejeżdżające rowery i motory, biegające dzieci i psy. Jak gorąco, to odpoczynek w domu. To samo jak leje albo jest ponuro.
Następnie w porze obiadowej powtarza się procedura śniadaniowa, bez kanapek. Ale gruda ryżu na talerzu obowiązkowa. Potem z reguły przychodzi Pan. Na Pana się włazi, przytula, liże po twarzy i szyi (zwłaszcza jak np wysmarował sobie szyję jakąś maścią przeciwbólową, wszelakie maści i kremy są bardzo mile widziane), a w przypływie uczuć i obaw, że się nie pójdzie, zarzuca się łapy na szyję i zjeżdża pazurmi w dół... Potem się idzie na spacerek, nie za długi, ale zawsze, raz w tygodniu się jedzie na kontrolę kortów tenisowych i lasku. Się przywozi zapas piłeczek.
Po południu się drzemie lub biega wokół domu, jak ja idę na podwórko poczytać, to się pilnuje. 2.5 godziny po obiedzie się spożywa podwieczorek, taki jak lanczyk. A potem to już się pilnuje kiedy będzie kolacja... Kolacja patrz śniadanie. Po kolacji zaś, jeśli nie było się drugi raz z sąsiadką D. na spacerku, następują wieczorne gry i zabawy z piłeczką lub kółeczkiem lub lalką od Mariji, polegające na zakopywaniu zabawek w dywanik i wyściółki z legowiska, turlanie pod brzuchem i szarpanie się z panią. Jak zmęczony to tylko symbolicznie, a jak nie to trwa to nieco dłużej. No i idzie się spać, w oczekiwaniu na kolejny dzień... A Pani do tv i komputera... I do Kurnika.
P.S. Się melduje, że wczoraj się złapało myszę!!!! Co prawda ona ze starości przygłucha i ze sklerozą, bo jej się dzień z nocą zaczął mylić i wyłaziła np w południe, siadując w zadumie na środku pokoju albo kuchni. Ale zabrali... Pan w obawie, że się zeżre wyszarpał taką niedoduszoną z paszczy i wyrzucił na szufelce... A Pani się darła: "Zabierz mu to , bo zje i się pochoruje!!!" Nie rozumię ich czasem...
Wasz T.
Żegnamy się oboje przepiękną piosenką pani Celińskiej z ostatniej płyty "Atramentowa".
Nadejszła wiekopomna chwila, długo planowana i oczekiwana. Tak długo, że strach, czy aby los nie zgotuje po drodze jakiejś niespodzianki i nagłego zwrotu akcji. Ale nie, nie zgotował, pogoda dopisała jak marzenie - w nocy deszcz, w dzień ciepło, ale nie przesadnie. Gumno przygotowane, trawa skoszona, choć nie bez problemów (zepsuła się kosiarka), posprzątane. To czekamy:
Nadal czekamy:
Pieski poskręcane z niecierpliwości - rozpoznają tę krzątaninę, a gości kochają!
Ja też nóżkami przebieram, koafiurę co i raz poprawiam, krytycznym okiem spoglądam na pazureiry domyte Szczęściem Ogrodnika.
I wreszcie... Nareszcie!
Już wiecie, kto to? Nie będę Was dłużej dręczyć. To jest Kasia Alzacka! I Wu! Kolejny dowód na to, że dla bloginek nie masz przeszkód ni kordonów! Kasia i ja padłyśmy sobie w nasze kurze ramiona i było tak, jakbyśmy się od dawna znały! Żadnych barier! Ale ja wiedziałam, że tak będzie, bo zawsze tak jest i już. Kasia i Wu są ciepli, otwarci i bezpośredni. Przegadaliśmy ponad dwie godziny i już trzeba było się żegnać. Nie zdążyłyśmy wymienić wszystkich doświadczeń...
Bardzo żałuję, że tak krótko, ale nie będę zachłanna. Przed Kasią i Wu dłuuuga droga. Zdążyłyśmy wszak wymienić prezenciki. Taki oto przepiękny świecznik Kasia dla mnie wyszperała we francuskim "czaczu":
Który natychmiast znalazł swoje miejsce:
I barometr, który czarno na białym pokazuje "beau temps" czyli piękną pogodę:
W sprawie miejsca barometr jeszcze się waha.
Kasia wyszperała też przepiękną porcelanę, która częściowo zasili kolejną edycję Skarpety. Jest bardzo piękna (porcelana) i markowa, więc podejrzewam, że trzeba będzie o nią zawalczyć.
O alzackim winie już nie będę gadać. O nim się nie gada, ono się pije, co zamierzamy właśnie uczynić.
Kochana Kasiu i Wu, to były piękne dwie godziny, a minęły jak mgnienie. Mam niedosyt i teraz muszę z nim żyć. Mam nadzieję, że niedługo. Dziękuję i szerokiej drogi!
Nie było mnie parę dni, ale to nie znaczy, że próżnowałam. Tam gdzie byłam, miałam trochę wolnych mocy, zatem z przyjemnością zajrzałam głęboko do Skarpety. Zasoby sprawdziłam, przeliczyłam, dodałam, potem odjęłam i wszystko jasne! Dużą radochę sprawiło mi dodawanie, ale - paradoksalnie - odejmowanie jeszcze większą - w tym akurat przypadku działanie matematyczne świadczy bowiem o tym, ilu osobozwierzom zdołałyśmy pomóc. Dzięki Waszej wrażliwości i hojności mogłyśmy komuś troszkę ulżyć w cierpieniu i natchnąć otuchą choć na jakiś czas. Bardzo Wam dziękujemy, Gosianka i ja. Jeśli ktoś z Was chciałby wiedzieć jakie złoża zalegają jeszcze w Skarpecie i do kogo konkretnie trafiła pomoc, prosimy o mail - z przyjemnością podzielimy się tą wiedzą!
Pomogłyśmy wielu z Was czyli nas - blogowiczom, zwierzolubom w potrzebie. To była pomoc sporadyczna, często jednorazowa, związana z ciężką chorobą zwierzęcia (np. Bazyla Anais, Mefisto Przemka, Muni Izy z Kidowa), bądź tragiczną sytuacją wśród dziewczyn ratujących koty (Przygarnij Kota), ale chyba największą naszą satysfakcją jest to, że przez pół roku regularnie słałyśmy pomoc do Kwiaciarenki w postaci comiesięcznej wielkiej paki jedzenia. Zawsze to troszkę jej lżej!
Dumne i szczęśliwe jesteśmy też z powodu niezapomnianej historii Kudełka, który zamieszkał z Grażyną. To dzięki środkom ze Skarpety!
To nie znaczy absolutnie, że już koniec akcji. To tylko przerwa wakacyjna - potem rozkręcimy się na nowo! Zbierajcie siły i zaskórniaki!
Skarpeta działa jeszcze do poniedziałku do godziny 24., a potem już ma wakacje, :) Może jeszcze ktoś, coś? Last minute!
Dziękujemy!
PS. Nie wszystkie przedmioty, które fizycznie do mnie słałyście sprzedały się. One cały czas u mnie są i prawdę mówiąc, nie bardzo wiem, co z nimi zrobić? Czekać do następnej edycji Skarpety, czy Wam odesłać? Może macie inny pomysł?
Tylko spójrzcie, co dzisiaj przyniósł mi listkowy! Niczego się nie spodziewałam, absolutnie! Ubolewałam kilka dni temu nad upadkiem moich pazureirów i nadal ubolewam, ale już mniej. Zadbała o to Pantera i w całkowitej tajemniczości* przysłała mi... szczęście ogrodnika!
Jest to fantastycznie pachnące, pilingujące mydełko do rąk. Pachnie ziołami, cytrusami i jeszcze czymś, czego nie potrafię zidentyfikować. Zaraz wypróbuję i będę obserwować, jak bieleją i rosną mi pazureiry. Panterko, dziękuję Ci za ten przemiły gest i porcję wzruszenia!
Myślicie, że to koniec? Otóż jesteście w błędzie! Kurier przywiózł dzisiaj wielgachną paczuchę pełną skarbów do Skarpety, a właściwie do Szafy, co na jedno wychodzi. Nasza Opakowana Kochana przysłała do mnie niezły zapas garderoby i nie tylko. Ustaliłyśmy, że spróbuję ciuszki rozprowadzić swoimi kanałami, bo jest ich dużo, a zrobić dobre zdjęcie szmatkom nie jest łatwo. No i ta wysyłka... Powieszę w Skarpetszafie jakąś ich część. Jutro jadę do Poznania i zabieram pierwszą partię dla koleżanek. Wybiorą sobie to i owo i co łaska, ale nie mniej, niż 20 złotych wpłacą do Skarpety. Taki uknułyśmy chitry plan!
Ale i to jeszcze nie koniec! Paczusia od Opakowanej - poza ciuchami - zawierała różne skarby-prezenciki:
Uwierzcie mi na słowo, na żywo ceramika jest jeszcze śliczniejsza. O cukerkach "fudge" nie będę się rozpisywać, bo co Was będę drażnić. Krysiu, bardzo Ci dziękuję w imieniu swoim, Miki oraz Skarpety!
Prezencików na dzisiaj koniec, ale nie koniec historii. Zachodzę w głowę, dlaczego zawiadomienie od firmy kurierskiej i link do przesyłki zaadresowanej na moje nazwisko znalazły się w mailu Ogniomistrza, z jego numerem telefonu w treści??? Opakowana, może ja się pomyliłam i posłałam Ci numer telefonu Ognio? On (telefon) zaczyna się na 501. A Ogniomistrza adres mailowy? No nieee, nic mi się nie zgadza! Wychodzi na to, że wielki brat czuwa... To niech czuwa i się oblizuje, bo może tylko tyle. Dziękuję Wam Dziefczynki za prezenciki i emocje, które ze sobą niosą!
* w tajemniczości, zamiast w tajemnicy, mówiła moja kilkuletnia naonczas córka
PS. z ostatniej chwili: Panteraaa!!! To działa!!! Jak bum cyk, działa!!!
Nie, nie będzie o krasnoludkach, które w nocy zwężają nam w szafach ubrania, chociaż trochę będzie, ale pośrednio. Pracowity (częściowo) weekend dobiega końca. Meteorologicznie - i nie tylko - było przepięknie, dwa dni spędziła ze mną daaawno nie widziana koleżanka. Było tak gorąco, że można było tylko siedzieć w cieniu pod czereśnią, popijać zimne napoje i gadać, gadać, gadać... Koleżanka pojechała wczoraj, a dzisiaj wreszcie pada upragniony deszcz! Zabrałam się więc za długo odkładaną czynność - gruntowne porządki w szafie. Postanowiłam wreszcie powyrzucać z niej wszystko, z czego "wytyłam" i wyrosłam, a co zalega w czeluściach szafy od lat. Przecież już do nich nie dochudnę! Okropnie trudno jest przyjąć do wiadomości, że ciało się zmienia i wcale nie chodzi o tłuszczyk (chociaż o to też). Zmienia się, bo tak. Normalny proces, nieunikniony i dotykający każdego. Mimo wszystko z uporem maniaka odrzucamy tę oczywistą prawdę. Skok obyczajowy, który dokonał się w ciągu ostatnich 30 lat jest ogromny. Uważam, że to bardzo dobrze - mniej wokół hipokryzji. Przedtem też działy się różne "występne" rzeczy, tyle że w ukryciu. Ta rewolucja obyczajowa jest jednak korzystna tylko dla młodych i szczupłych - nic nie muszą robić, ale tylko do czasu, hrehrehre. Ich też dopadnie. Trzydzieści lat temu nikt nie oczekiwał od babci, że będzie wyglądała jak własna córka, albo i wnuczka. I żadna babcia nie miała takich ambicji, nawet jej to w głowie nie postało. Teraz wręcz przeciwnie. Wiecznie się odchudzamy, depilujemy wszystko, doklejamy pazureiry, zamartwiamy się owalem twarzy, który nie jest już idealny, włosami, które za cholerę nie chcą nas słuchać, itd. To męka! Wymagania są tak samo wyśrubowane wobec nastolatki, jak wobec kobiety - powiedzmy - po pięćdziesiątce i dalej. Kto nam to zrobił? Nam, kobietom, bo w stosunku do facetów kryteria już nie są takie ostre.Wiemy to, a jednak mimo wszystko nie potrafimy się od tego uwolnić. Jednego dnia mam to w pompie i postanawiam się nie malować, bo co to zmieni, a następnego lecę i kupuję tusz przedłużający rzęsy o 600% i podkład porażający blaskiem, nie mówiąc o kremie, który owal mi naciągnie do rozpęku. Wyrzucam te "wytyte" ciuchy, a za dwa dni lecę i wyciągam je z wora...
Tak mnie naszło, a nawet wkurzyło przy szafie, która zresztą czeka taka wybebeszona, bo coś mnie zesłabiło w zbożnych postanowieniach... Może jeszcze dochudnę?
Od razu wyjaśniam, że nie chodzi mi tu o jakieś erotyczne szały (na ten temat pewnie niebawem poczytacie u Riannon z Dworu Feillów:))), chodzi mi o odbieranie rzeczywistości za pomocą zmysłów.
Może wy też macie takie dni, że więcej widzicie, więcej słyszycie, więcej rozumiecie i czujecie? Ja tak mam dzisiaj. Zaczęło się od dwóch filmów, które oglądałam przed południem i rano. Jeden z nich, "Obrońcy skarbów" widziałam już drugi raz. Przy powtórnym oglądaniu wyłapywałam więcej kwestii, pojawiały się poboczne wątki, których nie zauważyłam za pierwszym razem, widziałam motywacje postaci znacznie głębiej i tak po dziecięcemu odbierałam ten film jako rzeczywistość, coś, w czego środku byłam. Odnajdywanie i odzyskiwanie dzieł sztuki zagrabionych przez hitlerowców stało się dla mnie ogromnie ważnym zadaniem, jak dla bohaterów filmu. Chciałabym nawet coś poczytać na ten temat.
A jak już przyszło do australijskiego filmu "Ścieżki" , to amen. Australia mnie fascynuje i trochę przeraża, a kultura Aborygenów jest dla mnie czymś bardzo tajemniczym i głębokim. No i ruszyłam wraz z bohaterką filmu i jej psem przez tą australijską pustynię i dzicz, prowadząc kilka wielbłądów do oceanu ... To film oparty na prawdziwej historii, opisanej przez National Geographic. Film hipnotyzujący, z cudowną muzyką towarzyszącą tej wędrówce, trwającej kilka miesięcy. Bohaterka przeszła tysiące kilometrów, spotykając niezwykłe osoby po drodze. Na przykład takie starsze małżeństwo, mieszkające w zrujnowanym domku na kompletnym pustkowiu , ktore przyjęło ją w gościnę. Jest tam przepiękna scena, gdy brudna, zmęczona dziewczyna dociera z wielbłądami do chatki, a starsza pani siedząca przed domkiem pyta: "Kochanie, czy masz ochotę na filiżankę herbaty?" To są jej pierwsze słowa, nie "Skąd idziesz? Kim jesteś? Co tu robisz?" tylko - czy masz ochotę na herbatę... Taka prawdziwa życzliwość i otwarcie na ludzi, których na swoim pustkowiu pewnie rzadko widywali... Chciałabym taka być, chociaż mieszkam bynajmniej nie w miejscu odludnym. Cudowny film, bardzo, bardzo wam polecam. I są momenty, gdy oczy robią się wilgotne. Co na swój sposób mnie cieszy, bo oznacza, że nie zatraciłam jeszcze wrażliwości, chociaż ktoś mógłby to nazwać klimakteryczną histerią, a niech sobie nazywa, nie obchodzi mnie to:)))
Po filmach był obiad, całkiem sobie zwykły, pomidorówka z przedwczoraj i coś w rodzaju lecza z kiełbaskami i młodymi ziemniaczkami. I tu zmysł smaku się ujawnił... Zupka w kubku (tak lubię) , zagryziona kawałkiem żółtego serka okazała się być nieledwie ambrozją. Wypiłam łyk i pomyślałam: "Ona chyba jest jeszcze lepsza niż wczoraj i we wtorek, mniam." I wszystkie ziółka i przyprawy w leczo czułam jakoś wyraźniej a młode ziemniaczki były po prostu poezją, że o kiełbaskach nie wspomnę... Kurczę, lubię jeść, ukryć się nie da:))
Po obiedzie zmywanie, a więc zmysł dotyku. Każdy okruszek i każde nie domyte miejsce natychmiast wyczuwałam pod palcami, starając się domyć to porządnie. I jakie zadowolenie, jak błyszczące czystością kubeczki wylądowały na suszarce:)) Przy okazji zademonstruję wam otrzymane w prezencie kurze kubeczki i talerzyki.
Lubię takie dni, moje zmysły dostarczają mi o wiele więcej wrażeń niż normalnie , wszystko wydaje mi się takie przejrzyste, czyste, ostre, jak widok gór przy pięknej pogodzie. I nawet fakt, że bez zaczyna przekwitać mnie nie martwi, bo taki rudo-fioletowy i rudo-biały też jest ciekawy:))
Jeszcze czeka mnie sprawdzenie zmysłu słuchu, mam nieodsłuchane audycje radiowe i zaraz przy sokawce będę się na tym skupiać. Wczoraj, gdy tego wyostrzenia jeszcze nie było, przysnęłam nad audycją o Astrid Lindgren i jakby mi przeleciała koło ucha wiadomość, że była ona pracownikiem tajnych służb w czasie wojny, ale muszę dokładnie posłuchać.
Życzę wszystkim pięknych, pełnych wrażeń dni długiego weekendu, wyostrzajcie zmysły!!!
Mika, wprawdzie księżyc już trochę wygryziony, ale ciągle jeszcze wielki!