Pierwszy
wyjazd z Teatrem za granicę, do Niemiec, do Oldenburga. Spektakl
„Doktor Faustus” grany w niezwykłym, czarownym miejscu, dawnej
zajezdni tramwajów albo pociągów. Ogromna hala z biegnącymi
szynami. Na środku hali scena w postaci ringu z okalającymi ją
miejscami dla widzów w postaci zwykłych drewnianych ławek. I
zimno, zimno, zimno. Halę nagrzewano wielkimi dmuchawami z ciepłym
powietrzem, ale i tak było zimno. Każdy z widzów dostał koc, żeby
móc się zawinąć i mniej marznąć. Hala została ubrana w czarne
płótna, tworzące przestrzeń teatralną, powiesiliśmy duże
sztandary teatralne, a droga dla widzów, wiodąca ku scenie była
obramowana płonącymi świecami stojącymi na podłodze. Atmosfera
była zupełnie niesamowita... Widzów zbyt wielu chyba nie było,
ale ci, którzy przyszli, z pewnością nie żałowali. Drugim
niezwykłym miejscem, gdzie był grany „Doktor Faustus” były
krużganki klasztoru (może opactwa??) w Saint Die, partnerskim
mieście Zakopanego. A może to było "Sic et Non", czyli opowieść o Heloizie i Abelardzie? Pamięć figle płata. Zmierzch i wieczór, i nagle skądś pojawiają
się dwa białe gołębie, fruwające ponad głowami aktorów... Może
jakieś dusze... A może Heloiza i mistrz Abelard?
Spektakl,
przy którym miałam dyżur, a którego bardzo nie lubiłam z
początku, „Pieśń Abelone”. Trudny tekst Rilkego, ascetyczny
obraz, cudowna muzyka i pieśni. Gdyby nie to, że musiałam na nim
być, chyba nigdy bym się do niego nie przekonała... A jednak z
czasem, zaczynałam odnajdywać w nim znaczenia wcześniej nie
zauważone, docierały słowa wcześniej lekceważone, a muzyka
porywała. I tak się stało, że jest to jeden ze spektakli, których
mi najbardziej brakuje w repertuarze . Tęsknię też za „Wielkim
teatrem świata”, za „Don Juanem”, za „Pokusą”, za
„Herbatką przy samowarze”, za „Jak wam się podoba”...
Węże...
Węże występujące w spektaklu „Np Edyp”, sporych rozmiarów
chyba pytony. Trzymane w terrariach w pracowni i magazynie, które
mieściły się wtedy tam, gdzie teraz są toalety na dużej scenie.
I pewnego dnia jeden jakoś się wydostał z terrarium i zaszył się
gdzieś w tkaninach i kostiumach. Piotr Sambor, który był opiekunem
węży robił wszystko aby go odnaleźć i w końcu chyba się
znalazł:))) Ale świadomość, że spory pyton chodzi sobie po
teatrze luzem nie była przyjemna...
DKF
„Appendix”, to moja działka. Projekcje filmowe odbywały się w
kinie „Giewont” (dziś „Sokół”) o godzinie 22.00... Jak na
te czasy, gdy nocne życie jeszcze nie kwitło, pora była dość
ryzykowna, tym niemniej trochę ludzi bywało na projekcjach.
Aczkolwiek zdarzało się, że widownia liczyła 3 osoby... Program
DKF-u układałam sama na cały miesiąc, z reguły były to
przeglądy tematyczne.: ekranizacje „Makbeta”, kino amerykańskie
lat 70-tych, kino nieme... Filmy wypożyczałam głównie z Filmoteki
Narodowej, przyjeżdżały pociągiem w ciężkich metalowych
skrzyniach, trzeba je było zaraz po seansie ekspediować dalej.
Bardzo te seanse przeżywałam, denerwowałam się, czy będą
ludzie, czy z filmem w porządku, czy operator nie uszkodzi starej
kopii, czy, czy, czy... Czasem nie mogłam z nerwów usiedzieć na
miejscu i chodziłam tam i z powrotem po hallu. A gdy raz kopia
zaczęła się palić, o mało zawału nie dostałam... Szkoda, że
kino wypowiedziało nam umowę i trzeba było zakończyć
działalność.
Bardzo
lubiłam wyjazdy ze spektaklami w Polskę, czułam się trochę jak
na szkolnej wycieczce. Dzięki tym wyjazdom poznałam wiele miast i
miejsc, do których nigdy bym nie pojechała. Wymieniać szkoda,
musiałabym pół mapy przywołać. Tyle miejsc, tyle spotkań, tyle
ludzi, migawki mieszają się w jeden obraz. Nie wiem, co było w
Szczecinie, co w Elblągu a co w Poznaniu, pamiętam, że gdzieś
przyjechaliśmy wcześniej i obejrzeliśmy koncert Jacka
Kaczmarskiego i Przemysława Gintrowskiego, gdzieś oglądałam
spektakl teatru „Wierszalin”, gdzieś spektakl Pawła Szkotaka,
gdzieś, gdzieś, gdzieś... Łabędzie na plaży w Ustce, stadnina
koni pod Elblągiem, zimowy spacer w Bielsku, okruchy, obrazy,
migawki.
Mój
wiekopomny występ sceniczny przy okazji niespodzianek
urodzinowych:)) Niespodziankę wymyśliła Dorota, miała wziąć w
niej udział żeńska obsługa, tj księgowa, dział literacki,
sekretariat czyli ja. Dorota śpiewała „The Moon of Alabama” a
my śpiewałyśmy refren, ubarwiając go choreografią... Skromną,
ale z wrodzonym wdziękiem... O matko, co to były za nerwy!!! Jak
już wyszłam na tą scenę, to mi było już wszystko jedno, ale sam
moment znalezienia się tam to była zgroza. Miałyśmy jednakowe
czarne sukienki z błyszczącej podszewki i chyba korale... Już nie
pamiętam...
Imieniny
i spotkania towarzyskie u mnie w domu. Z okazji i bez, te z okazji
liczniejsze. Jak tyle osób mieściło się w moim małym pokoiku to
nie wiem. Anegdoty, żarty, śmiech, P. i T. w
mojej góralskiej chustce, wcielający się w kabaretową postać
Genowefy Pigwy:)) Płakaliśmy ze śmiechu! Zdjęcia gdzieś mam do
dziś:)) I tylko szkoda, że tylu osób z tych spotkań nie ma już w
teatrze. Ale cóż, trudno liczyć, że po 25 latach będzie tak
samo... To wszak ćwierć wieku, chociaż nie potrafię tego przyjąć
do wiadomości. Tak się czuję, jakby tych lat w ogóle nie było...
Mogłabym
jeszcze pozbierać trochę tych okruchów, ale to już byłoby nudne,
każdy ma swoje okruchy i każdy pamięta te same sytuacje nieco
inaczej. Pełnego obrazu nigdy się nie złoży, zbyt dużo okruchów
będzie brakować. A ja cieszę się, że mam te moje. To było
bardzo piękne pięć lat, ciekawe i niezwykłe i bardzo, bardzo
bogate... I wiele mi dało, a to ,co mi dało, mam do dziś. Bardzo
Wam za te lata dziękuję.