wtorek, 31 grudnia 2019

Na Nowy Rok

No i myk, zostało tylko kilka godzin starego roku. Przeleciało jak sen jaki złoty, czyli jak zwykle. Im dalej w las, tym szybciej zlatuje, taka prawidłowość chyba.
Nigdy nie robiłam podsumowań, ani tym bardziej, postanowień. Co do postanowień - nadal ich nie czynię. A podsumowania narzucają się siłą rzeczy, bo dla mnie to nie był zwykły rok. Działo się dużo i emocjonalnie. Był to rok dramatyczny ze względu na na Mamę.
Mimo wszystko jednak mam poczucie, że wydarzyło się wiele dobrego. Przede wszystkim Kurioza, która jest dla mnie początkiem nowego życia. Do teraz nie dowierzam, że naprawdę tu jestem! Nigdy nie czułam się tak bardzo na miejscu. Jestem nawet skłonna uznać, że w ludowym powiedzeniu, iż wszystko dzieje się po coś, jest źdźbło prawdy. Jeśli tak jest, powinnam chyba być wdzięczna pewnej osobie, że mnie uwolniła. Teraz dopiero dałam czadu i to nie jest moje ostatnie słowo. Odkryłam w sobie moc i możliwości, które dotąd drzemały gdzieś głęboko.
Jakoś tak człowiek jest skonstruowany, że bardziej pamięta (i odtwarza) rzeczy kojarzące się z negatywnymi emocjami - zwłaszcza, jeśli mamy tendencje do pesymizmu. Jest to jednak do opanowania, trzeba tylko troszkę wysiłku i koncentracji. Zadajmy sobie pytanie, co mi się przydarzyło dobrego, a nie odwrotnie. Np. że pies przestał sikać na dywan, że pierwszy raz od lat zakwitła glicynia, wnuk powiedział, że mnie kocha, że niebo o zachodzie wyglądało wczoraj niesamowicie, a uratowane tygrysy mają się dobrze.
Do niedawna w psychoterapii nieodzowna była analiza "złego" dzieciństwa, które miało być powodem całego zła, jakie spotyka nas w życiu. Teraz psychologia skupia się na pięknie i dobru, również w dzieciństwie i nie szuka "zła", które zrobiła mi matka/ojciec, a wręcz przeciwnie - każe przypomnieć sobie dobre chwile z nią/nim spędzone. I zawsze takie się znajdą, nawet kiedy trzeba ich długo szukać.
I tak, w mijającym roku, choćby nie wiem jaki był trudny, muszą, po prostu muszą w nim być dobre dni albo tylko chwile.
Jeśli więc musimy już posumowywać, skupmy się na tym, co było dobre. Resztę puśćmy, a przynajmniej spróbujmy puścić w niepamięć.
Tego właśnie życzę Wam u progu Nowego Roku ja, Hana oraz moja Siostra MM.

Nasze drobne szczęścia:


poniedziałek, 23 grudnia 2019

Szóste Boże Narodzenie

Dacie wiarę, że to już szóste nasze "wspólne" święta? Każdego roku życzymy sobie wszystkiego dobrego i widocznie nasze życzenia mają moc, skoro jesteśmy tutaj całe sześć lat!
Chciałabym, aby kolejny rok przyniósł Wam miłość, czułość i bliskość. Jeśli już muszą zdarzyć się jakieś troski - wszak nie da się ich uniknąć -  to niech będą malutkie, takie na jedno przełknięcie.
Życzę Wam pięknej przyszłości w otoczeniu życzliwych, troskliwych i mądrych ludzi.
Niech te Święta będą dobrym tego początkiem. Spędźcie je tak, jak lubicie najbardziej.
Bawcie się dobrze, spełniajcie marzenia, smakujcie każdą chwilę.
Pięknych Świąt!



wtorek, 17 grudnia 2019

Rura w dziurze

No tak. Nie może być zawsze przepięknie, a szkoda.
Zachciało się babie wieszaka, co zaowocowało dziurą w łazienkowej rurze. Nadmieniam, że sprawdzałam na zdjęciach "remontowych" przed przystąpieniem do robót i nie było tam żadnej rury. Boleśnie zmaterializowała się w ścianie za płytkami, solidnie zabetonowana. Nie powiem, mocno mnie to wkurzyło, ale szybko przeszło. W końcu to zwykła rura i daj boże tylko takie problemy. Wypadek przy pracy i tyle. Dzisiaj rura już zespolona, zapasowe płytki mam, można żyć, tylko sprzątać się nie chce. Juuutro...
A swoją drogą w jednej misce wody spokojnie umyje się cały człowiek. Prysznic to rozpusta, nie mówiąc o wannie.
Tymczasem na jednym z podpoznańskich cmentarzy:
Bardzo przepraszam, ale nie mogę się powstrzymać:)))

wtorek, 10 grudnia 2019

Jednak trochę zmian


No dobrze. Ulegam naciskom i spróbuję coś tam pokazać, chociaż zmiany nie są wielkie, ale też przedsięwzięcie niemałe. Mianowicie kuchnia. Nowa kosztuje majątek, a te z olx i owszem, zdarza się, że są ładne i bardzo niedrogie, ale w każdej coś mi nie pasuje. Trzeba by skrócić, dociąć, przyciąć i dopasować, a ja nijak tego nie ogarniam. Meble są albo za duże, albo mają w zestawie pińcet górnych szafek, których nie potrzebuję wcale, albo mus brać z agd. Lodówkę mam, a kuchenki gazowej nie potrzebuję. I tak w kółko. Gubię się w tych blatach, narożnikach, szerokościach i szafkach pod zlewozmywak. No nie ogarniam i koniec. Zainwestowałam więc w puszkę farby (kolor wanilia) przeznaczonej do tego celu oraz w nowe uchwyty. Zarzekałam się, że malować nie będę, ale się złamałam i zrobiłam to. Puszka farby i trochę lakieru wystarczyły na położenie czterech warstw, a i tak coś tam prześwituje. Najbardziej wkurza mnie opis na puszce głoszący, że to farba jednowarstwowa. Mam już doświadczenie w tym zakresie i na to nie liczyłam. Ale po kiego grzyba piszą takie bzdury? Jak żyję, nie spotkałam farby kryjącej powierzchnię po jednym malowaniu.
Do końca prac kuchennych jeszcze daleko. Zakładając, że farba z szafek nie zlezie po miesiącu, muszę kupić blat. Na razie za blat robią kawałki różnych pomniejszych blatów i blacików. Pomyślę o tym jutro, bo blatów też nie ogarniam. Nie wiem jak to wymierzyć, żeby pasowały te wszystkie dziury i zakręty.
Jak już wiadomo, stół z kuchni powędrował do salonu.  Z tyłu trzeba ukryć pralkę, położyć blat i powiesić nadstawkę. Ze starej komody zrobiłam sobie wyspę, a co:

na której machnęłam pejzażyk:


W kuchni zrobiło się przestronnie, a przy komodzie spokojnie można usiąść i wypić sokawkę.
Dla przypomnienia kuchenne szafki "przed":
 Szafki "po". Prawda, że uchwyty są przepiękne?
Na komodzie stoi imbryk do herbaty:
Nalewa się ją przez głowę:
A wylewa rękawem. Na dłoni pan trzyma obrączkę, w drugiej ręce - bukiet:
I zaszalałam w łazience. Lustra chodziły mi po głowie od początku, aż w końcu przyszły. Łazienka zrobiła się duuuża i jasna.
Przed lustrami:
I z lustrami:

Niebieskości na półce to patyczki przyklejone folią, na których opiera się lustro. Mogę je zdjąć dopiero jutro.
Obrazek nie pozostawia wątpliwości w jakim znajdujemy się pomieszczeniu:
A teraz, specjalnie dla Opakowanej, bohater łazienki, kibloszczotka:

W międzyczasie machnęłam Panszynkę:

Wstawianie zdjęć z telefonu to mordęga.
Proszę o docenienie.

środa, 4 grudnia 2019

Post o mnie (mówi MM.). I o mnie też (mówi Hana)


Umarła nasza Mama. I Babcia naszych dzieci. Skończyła się pewna epoka. Epoka dzieciństwa (dla mnie i Hany) i epoka „babciństwa” dla naszych dzieci. Niby nic się w życiu nie zmieniło. Wszystko toczy się dalej. Ale nikt już do mnie nie powie „córko”, a do naszych dzieci „wnuczku(o)”. To kwestia słów, ale to one tworzą rzeczywistość. Tak więc cholernie smutno. Ale ten wytarty frazes, że „życie toczy się dalej” jest równie wytarty, jak prawdziwy. Zatem dalej będziemy pisać o tym co się w naszym życiu dzieje, że dzień niedługo będzie coraz dłuższy, wiosną, że krokusy już widać, że święta, pogoda, że wnuki dorastają, że zwierzęta potrzebują pomocy, że polityka, Banasie i inne Harnasie…

Ciągle mi smutno, a jednocześnie tęskno za normalnością, do której i muszę i chcę wrócić. I chcę też raz jeszcze podziękować Wam za bycie z nami przez cały ten trudny czas.
*
Przyłączam się (ja, Hana) do MM i dziękuję Wam za wsparcie. Kolejny raz czułam Wasze myśli i Waszą siłę.
Wracamy do codzienności, chociaż jest ona (dla mnie) jakby spowita watą. Nie potrafię tego jaśniej opisać. Jakby wszystko działo się obok. MM twierdzi, że jakieś mechanizmy obronne mi się włączyły. Może i tak, ale czuję się przez to nieco zaplątana. Nie, żebym nie pamiętała czegoś, bo pamiętam aż za dobrze. Tylko to jakby nie mnie dotyczyło...
Wracamy, i tego chciałaby nasza Mama. Zawsze twierdziła, że bardzo stary człowiek to pomyłka i okropność i nie ma co rozpaczać, kiedy ktoś taki umiera. W jakimś sensie miała rację, ale to już temat na inną dyskusję.
Róże posadzone maminą ręką:



piątek, 22 listopada 2019

GROCH Z KAPUSTĄ

Groch z kapustą, pomieszanie z poplątaniem, cicer cum caule, jak pisali Tuwim i Słonimski. Tak właśnie to wygląda, ta moja rzeczywistość. Przez ostatni rok dużo się działo, i złego i dobrego. Taki też będzie ten post, po długim milczeniu. Nie ma chronologii, nie ma systematyki, jest to co do głowy przychodzi.





Ponad rok temu odszedł mój ukochany pies, Tropik. Jego piękne zdjęcie, zrobione przez Arteńkę, jest cały czas na prawym marginesie bloga. Był pięknym gończym polskim, bardzo inteligentnym, mądrym i kochanym. Takiego psa nigdy nie miałam i mieć nie będę, rozumieliśmy się bez słów. Poprzednie psy były też kochane, słodkie i mądre, ale ten błysk miał tylko On. I te cudne, myślące, bystre jasnobrązowe oczy... Od małego zdradzał dużą zaradność i umiejętność dostosowywania się do sytuacji, zawsze radosny i machający ogonem. Kochał wyprawy do lasu, spuszczony ze smyczy gnał jak szalony, jak to myśliwski, "poszedł w las". Wracał nieco zakłopotany własnym szaleństwem i nie do końca pewny, czy jesteśmy tam, gdzie nas zostawił. Potem następowało witanie i zwijanie się jak żmija w ósemkę  oraz rżnięcie głupa "No przecież tylko chwilkę mnie nie było..." Był wierny, cierpliwy, znoszący z godnością wszystkie zabiegi medyczne i czekający na wszystkie moje powroty ze szpitala. Pamiętam, gdy wracałam po amputacji po 3,5 miesiącach nieobecności, tak bardzo śmierdziałam wszystkimi szpitalnymi zapachami, że biedak nie był pewny, czy ja to ja... Dopiero gdy przesiadłam się na swoje miejsce na łóżko, nastąpił wybuch szaleństwa, skakanie po głowie, piski, szczeki, wskakiwanie na łóżko i z powrotem na podłogę, nie mógł się bidula uspokoić. A całe te 3,5 miesiąca spędził sam w domu, moi przyjaciele i sąsiedzi doglądali go, wypuszczali i karmili, zabierali na spacery, ale większość czasu był sam... Cud, że nie zwariował.
Tęsknię za nim jak głupia, gdy mówię o nim głos mi się łamie i oczy się pocą, tak bardzo chciałabym, żeby był ze mną. Ale gdy przypomnę sobie ostatnie 3 lata przed końcem jego życia, ciągłą ostrą dietę, kroplówki, zastrzyki, zabiegi, to wiem, że teraz mu lepiej, że nic go nie boli i może hasać po lasach i łąkach, radosny jak szczeniak. Zresztą w jakimś sensie jest blisko, został skremowany i rozsypany po swoich ulubionych miejscach, a troszeczkę zachowałam w pięknym szklanym , zielonym flakoniku z korkiem w kształcie łzy... Codziennie go witam rano i mówię dobranoc , każąc mu pilnować domu i płoszyć myszy... I wiem, że on wie, że dalej go kocham. Czasem wraca do mnie w snach, raz był to sen tak realny, że czułam jego zapach i sierść pod dotykiem ręki... Na pewno wtedy mnie odwiedził.



W ciągu ostatniego roku dla poprawienia samopoczucia wróciłam do mojej ulubionej rodziny Durrellów. Coś komuś mówi to nazwisko? Może być różnie, bo zostało trochę zapomniane w ostatnich czasach, a bardzo niesłusznie. Najbardziej znani reprezentanci rodziny to pisarz Lawrence Durrell (zwany Larrym) i jego młodszy brat, Gerald (Gerry), zoolog, twórca nowoczesnych ogrodów zoologicznych oraz podstaw ochrony zwierząt a także oczywiście świetny pisarz, choć zupełnie innego rodzaju niż Lawrence. Oprócz nich była jeszcze siostra Margaret i trzeci brat Leslie, a głową rodziny była mama Louisa. Ojciec, który był inżynierem i budował mosty i koleje w Indiach zmarł, pozostawiając biedną Louisę z czwórką dzieci w różnym wieku i z różnymi problemami. A każde z nich było potężną i ekscentryczną osobowością.
Po śmierci męża Louisa wyjechała z Indii, które bardzo kochała, do zimnej, deszczowej Anglii. Cała rodzina jednak źle się tam czuła, chorowali, Gerry wychowany na swobodzie, nie mógł się odnaleźć w rygorystycznej angielskiej szkole, Larry musiał zarabiać na życie jako sprzedawca ubezpieczeń, sfrustrowany tym, że nie mógł rozwijać swego talentu literackiego, o którym był przekonany. Margot burzliwie przechodziła okres dojrzewania a Lesliego interesowała tyko broń palna. Na dodatek mama Louisa, przygnębiona wszystkimi problemami, zaczęła popadać w alkoholizm. Wtedy to Larry wpadł na genialny pomysł, żeby wyjechać do Grecji, na Korfu. Były to lata 30-te, życie tam było dużo tańsze a jasne słońce i wino dodawały radości życia. Ich kilkuletni pobyt na Korfu (byli tam aż do wybuchu wojny) barwnie, radośnie i z ogromnym, angielskim poczuciem humoru opisał później Gerry w trylogii "Moja rodzina i inne zwierzęta", "Moje ptaki, zwierzaki i krewni" oraz "Ogród bogów". Na bazie tych książek nakręcono filmy i seriale. Ostatnia, najnowsza wersja jest urocza, serial miał 4 sezony i pokazywany był na BBC First i na HBO. Jeśli ktoś ma HBO GO to w każdej chwili można po niego sięgnąć, zwłaszcza w chwilach przygnębienia i smutków listopadowych. Obsada aktorska jest wspaniała a klimat dawnych lat oddany z pietyzmem i wyczuciem, jak to u Anglików. W poszczególnych odcinkach przewijają się różni ekscentryczni przyjaciele Larry'ego z kręgów artystycznych, m.in. Henry Miller (ten od "Zwrotnika Raka"), z którym byli bardzo zaprzyjaźnieni. Mężem opatrznościowym całej rodziny był grecki kierowca Spiros, rozwiązujący z uśmiechem na ustach wszystkie problemy. Więcej nie opowiem, musicie przeczytać i zobaczyć.

ilustracja

Jeszcze trochę o Larrym Durrellu. Sporo Anglików do dziś uważa, że powinien był dostać nagrodę Nobla za "Kwartet Aleksandryjski" , dzieło jego życia. "Kwartet" to cztery tomy, noszące tytuły będące imionami.   Rzecz dzieje się w Aleksandrii w latach 30-tych, łączy wątki uczuciowe, szpiegowskie i obyczajowe, tworząc żywy, pulsujący, kolorowy obraz ówczesnego życia , skomplikowanych i wielowarstwowych związków międzyludzkich i politycznych. A co najciekawsze, dzieło stanowi mozaikę. układankę, przedstawiając wydarzenia z punktu widzenia różnych osób, stąd imiona w tytułach. Całościowy obraz ukazuje się nam dopiero w ostatnim tomie, po drodze stopniowo ujawniając różne fragmenty rzeczywistości. Było to niesamowicie nowatorskie podejście a napisane tak pięknym i niezwykłym językiem, że momentami się zastanawiałam, czy to proza czy poezja. Taki sposób wykorzystywania języka to naprawdę wielka sztuka. Ogromna tu też zasługa tłumaczki, pani Marii Skibniewskiej. Sam Julio Cortazar przyznał, że "Kwartet" był inspiracją dla jego słynnej "Gry w klasy". Ja tam bym Larremu tego Nobla dała. Zwłaszcza, że w czasie wojny pracował dla angielskiego wywiadu:)

Ilustracja
Gerald, obdarzony poczuciem humoru i lekkim piórem , napisał wiele książek o swoich podróżach i zwierzętach. Traktował je jako środek do zdobycia pieniędzy dla stworzenia swojego ogrodu zoologicznego, gdzie zwierzęta mogłyby żyć szczęśliwie, o ile to możliwe w niewoli. W końcu mu się to udało na wyspie  Jersey, gdzie istnieje do dziś , prowadzony przez fundację Durrell Wildlife. Tam też został pochowany , gdy zmarł w 1995 roku. Jego postać i działalność była wielką inspiracją dla Richarda Attenborough, znanego nam wszystkim.
Nie łudźcie się, to nie koniec opowieści o Durrellach. Już nie dziś, ale na pewno ciąg dalszy nastąpi. Moja fascynacja przybrała bowiem formę łańcuchową, po serialu obejrzałam na YT różne filmy dokumentalne o nich, rozmowy z aktorami i twórcami serialu ,plenery Korfu. Niedawno wyszła książka biograficzna  "Durrellowie z Korfu", zawierająca mnóstwo materiałów z rodzinnych archiwów, anegdot i opowieści. Oczywiście połknęłam. Poszłam też dalej w stronę Henry Millera, ale o tym potem.

W ramach grochu z kapustą  teraz sprawy osobiste. Ten czas milczenia i wycofania był jak zawsze zależny od mojego zdrowia i samopoczucia. Z różnymi przypadłościami się borykałam, jednymi znanymi, innymi mniej.   Gorsze te mniej znane, bo ze znajomymi wiadomo jak postępować. Jedną nowością się z wami podzielę, bo może się komuś przydać. Otóż na wiosnę miałam spory problem z cieknącą raną na nodze i mój ulubiony ortopeda podsunął mi terapię, której jeszcze nie próbowałam, a mianowicie serię zabiegów w komorze hiperbarycznej. Nie mylić z kriokomorą, to całkiem co innego. Najpierw spanikowałam, bo pan dr wymyślił, że mam być 2 miesiące w Krakowie i codziennie jeździć na zabieg, co oczywiście było niewykonalne z wielu powodów, ale potem okazało się, że otworzyli to prywatnie i u nas. Odpłatnie oczywiście , ale ponieważ dopiero zaczynali to udało się wytargować cenę promocyjną na 20 zabiegów, Dzięki pomocy kochanej rodziny i przyjaciół udało się to zrobić, no i powiem, że efekt był nadspodziewanie dobry, przestało cieknąć i się ładnie podgoiło. Zabieg polega na wtłaczaniu pod dużym ciśnieniem tlenu do organizmu, co poprawia ukrwienie tkanek i wspomaga gojenie. Ma również różne inne zastosowania, można przeczytać w necie. Mnie również bardzo poprawiło krążenie w nogach.
Potem był dół, czyli zerwanie mięśnia pod łopatką z potężnym wylewem, pół osoby miałam w kolorze ciemnego fioletu, jak bakłażan vel gruszka miłosna. Ale po 2,5 miesiąca już mogłam ręką ruszać:)))
Teraz, tfu, tfu, tfu, chyba pomału wracam do życia, dostałam nowy lek biologiczny na rzs i czuję się lepiej. Mam więcej energii i siły a w połączeniu z pewnym środkiem przeciwbólowym czuję się jakbym była na jakimś speedzie albo się amfy nażarła. Muszę uważać, żeby jakichś głupot nie narobić:) Ale na razie o tym ciiii, to dopiero początek terapii.
No, to chyba na dzień dobry wam wystarczy???

sobota, 16 listopada 2019

Post trochę ćwiczebny

Nie mam zbyt wiele do powiedzenia, nie mam też zdjęć, bo oba aparaty odmówiły współpracy. Robię próby zamieszczania zdjęć z telefonu okrężną drogą w nadziei, że ich jakość będzie do przyjęcia. Nie przekonam się o tym przed opublikowaniem posta, bo z jakiegoś powodu, zanim opublikuję, zdjęcia są w porządku. Ot, taka techniczna zagadka.
Nie mam też niczego nowego do pokazania, bo też nic się w Kuriozie nie zmienia. Jeśli nie pada, usiłuję brukować i ogarniać zewnętrzny bałagan, który ciągle tam zalega. Trochę przemeblowałam wewnątrz, ale jeszcze nie wiem czy tak zostanie - muszę z tym pomieszkać. Stół z kuchni przeniosłam do salonu, do kuchni muszę kupić coś mniejszego. I kupiłam stosowną farbę, może jednak spróbuję przemalować fronty szafek.
W salonie było tak:
Jest tak:

Skrzynia, która była stołem, stoi teraz pod ścianą:
Od D. dostałam szal, który świetnie się wpasował w okno w sypialni:

No i koteczki, zawsze aktualne:


Zewnętrzna kotka Oliwka zamieszkała w ogrodowym domku u D. Ma tam wszystko co trzeba, poza człowiekiem... Dzisiaj wyżarła D. rosołek z garnka stojącego na tarasie. Garnek był przykryty i przyciśnięty. Założę się, że dokarmiają ją wszyscy po kolei, bo robi się gruba. Krótko mówiąc, nadal szukamy dla niej domu, bo z kotką D. Oliwka się nie dogaduje.
I tak to. Sytuacja rodzinna jest w miarę stabilna, ale obie z MM. jesteśmy nieco zdupiałe. Niewiele możemy zrobić, poza czekaniem.

środa, 6 listopada 2019

Trawertyn, marmur i efekt salcesonu

Ech, czytam takie mądre teksty, np. AniM. i żal mnie ogarnia, że nie mam ani takiej wiedzy, ani takiej swobody wypowiedzi. I w ogóle tak mam, że kiedy widzę/słyszę/czytam coś pięknego i mądrego, mój zachwyt jest zabarwiony odrobiną żalu, czegoś, co trudno mi zdefiniować. Czuję się wtedy pyłkiem takim maniunim i marniutkim. Kręcę się jak ten chomik w kieracie i niewiele z tego wynika. A chciałoby się sięgać gwiazd, tylko możliwości nikczemne.
Może dlatego miewam gonitwę, nie tyle myśli, co czynności? Chciałabym robić wszystko - malować, skrobać meble, brukować podjazd, przemalowywać ściany, szafy, tłumaczyć, czytać piękne książki i bukwi co jeszcze. W efekcie robię pińcet rzeczy naraz i potem się wkurzam, że nie nadążam. 
Aktualnie jestem na etapie brukowania ogrodu przed wejściem do domu. Fachowcy od rur zdemolowali co się dało, kasa stopniała że aż, brukuję tym, co wala się wokół domu, nawet resztkami ceglanych płytek z kominka (wtykam je na sztorc). Efekt jest - hmm - salcesonowy... Ale przynajmniej błoto nie wchodzi mi do domu. A kiedy już będę bogata, ciepnę sobie trawertyn albo inny marmur!
Zdjęcia z telefonu, niestety. Jutro już będę miała aparat pożyczony od MM. Co ja bym bez niej zrobiła?

Ważne, że indyk jest na miejscu!

czwartek, 31 października 2019

Długi, nie wyjaśniający niczego post

Legendarną przesyłkę odebrałam, była tak intrygująca w swojej opakowanej formie, w dodatku z etykietką "fragile", że ledwo do domu dojechałam. Zaadresowana była tak:

Rozpakowałam trzęsącymi się paluszkami i oczom mym ukazało się cudo. Nie miałam w ogóle pojęcia, że takie cuda istnieją. Otóż najwidoczniej istnieją w KAMAPA sp. z OO pod BATERIAMI (patrz komentarze pod poprzednim postem).
A było to tak: wczoraj zadzwoniła do mnie Grażyna Wenezuelska z pytaniem, czy mieszkam w S. Potwierdziłam (z pewnym takim zdziwieniem) i zostałam poinformowana, że w tychże S. na ulicy Jana Pawła II mam do odebrania przesyłkę. Nie wiadomo od kogo i nie wiadomo jaką. Wczoraj było już za późno, pojechałam więc dzisiaj rano, po drodze do Poznania. Zjechałam rzeczoną ulicę w tę i nazad trzy razy, ale pod podanym numerem była zwyczajna, brudna i zdezelowana brama do jednej z kamieniczek. Nie miałam czasu, postanowiłam poszukać po powrocie, co też uczyniłam - z podobnym efektem. Robiło się coraz dziwniej, nawet przemknęło mi przez głowę, że ktoś mnie wkręca. A jednak! Obok zdezelowanej bramy jest punkt, w którym można się ubezpieczyć - weszłam, aby zapytać gdzie tu jaki kuryjer i bingo! Okazało się, że właśnie tam. Logiczne, prawdaż? Jest napisane PiZetJu, a w środku DiPiDi.
Teraz oddaję głos Grażynie, bo ja nadal nie kumam o co chodzi!
  
Opowieść bizarna 

Tytul wzial sie z tego, ze zawstydzona moim brakiem kultury, nie chcąc byc jak minister kultury malo kulturalna, zlapalam pierwsza ksiazke noblistki jaka byla w zasiegu mojej ręki, tzn z pólki mojej kulturalnej somsiadki. Wiec zaczelam sie zaglebiac w bizarnosc Olgi Tokarczuk, i natychmiast i nie wiadomo dlaczego, tzn bez powodu, moj telefon zdecydowal sie skonczyc swoj zywot, bylo to przedwczorajszym popoludniem. Tegoz popoludnia zajrzalam do pastelowego kurnika dzikich kur i czytam, ze znana nam bardzo dobrze kura Opakowana poszukuje mnie nerwowo, jako ze na jej pilny sms nie doczekala sie odpowiedzi. A nie doczekala sie z powodu smierci gwaltownej mego samsunga. Wiec napisalam do niej ze mailowo sie mozemy komunikowac jak najbardziej. Ona zlekcewazyla moja oferte i nie znalazlam odpowiedzi na moja propozycje. Uznalam, ze sprawa juz zrobila sie nieaktualna. Na drugi dzien, gdzies tak w poludnie, postanowilam rozwiazac problem telefonu i poszlam do punktu obslugi klienta T-Mobile i z mina idiotki wyluszczylam, ze mam problem, ze nie wiem, ze cos muszę zrobic z tym fantem, ze wzielam przezornie stary telefon. Mily a mlody chlopak poinformowal mnie , ze moze mi przeniesc karte sim do starego telefonu na co ja sie ochoczo zgodzilam. Zafunkcjonowalo wiec zapytalam chlopca czy ta usluga cos kosztuje. Powiedzial, ze tak...za mam sie do niego usmiechnac, co zrobilam z nawiazka. Szczesliwa wrocilam do domu. Ledwo przekroczylam prog zadzwonil moj nowystary telefon. Ochoczo go wzielam do reki i widze jakis przedziwny numer, normalnie bym go zlekcewazyla, ale ucieszylam sie ze mam telefon, ze moge sie za jego pomoca porozumiewac a ze numer dziwny..no trudno, przeciez byc moze ten numer nie jest taki dziwny, przecież w pamieci tego telefonu nie mam praktycznie zapisanych zadnych numerow wiec nie zostal on przez telefon rozpoznany,...
Odezwal sie jakis meski glos...pytam kto zacz?
-dpd...uslyszalam
dpd? pytam
dpd - powtorzyl
Aha..powiedzialam niepewnie
DiPiDi! wrzasnął
Aha...dipidi powtorzylam
wreszcie wydukal z wyraznym akcentem naszych wschodnich sasiadow...KURIER z DIPIDI
Ach kurier? a po co?
-a no mam dla pani przesylke
-przesylke dla mnie?
tak dla pani...
hm...ja nic nie wiem o przesylce.
Ale to pani numer...
no moj!
no to przesylka jest dla pani...
tak?
Tak i prosze wyjsc i odebrac!
No dobrze , mowie i kieruje sie w strone drzwi..ale...ale cos mnie tknelo
moze to ktos podejrzany, jakis ukrainski wnuczek co to chce mnie zrobic na szaro itd...
wiec zanim wyszlam z mieszkania, pytam..
a moze pan mi powiedziec do kogo jest zaadresowana ta przesylka?
po dluzszej chwili slysze...Willa Kurioza.
.????
Willa Kurioza?......
wiem przypadkiem co to jest ale ja nie mieszkam w willi Kuriozie, mowie...
przez glowe przelecialy mi przerozne opcje, jedna taka, ze Hana, dobra dusza, wyslala do mnie cosik w ramach niespodzianki.
dalej wiec drążę, i pytam co tam jeszcze na paczuszce jest. No wiec... zgadza sie, jest Hana!
Wiec pytam z ktorej strony budynku czeka pan kurier, bo zaraz wyjde. A on ...
budynku? no tak, przeciez chyba widzi , ze budynek jest slusznych rozmiarow i ma kilka wyjsc.
Zamilkl a ja blyskotliwie pytam, gdzie pan jest to pomoge.
no jestem tam gdzie jest zaadresowane.
A ja na to..
ja jestem w Warszawie.
W Warszawie?
tak w Warszawie, a pan
a ja pod Poznaniem...
Pod Poznaniem? to niech mi pan zaraz przeczyta co jeszcze na tej paczuszce jest..
No jest Krystyna Th., chyba jako nadawca!
aaaa, o malo sie nie udlawilam ze smiechu...to ja juz wszystko rozumiem.
-prosze pana to ja zaraz te sprawe rozwiaze...nie wiem jak sie stalo ze pan ma moj telefon ale ja sie porozumiem zaraz z tymi osobami . Niech pan poczeka.
przerwalismy rozmowe. a ja w tym momencie zdalam sobie sprawe, ze ja nie mam zadnych numerow telefonow, bo moj telefon przestal istniec. Wiec pozostal tylko email.
Dzwoni telefon..to wnuczek ukrainski..
no i co ? dodzwonila sie pani?
no nie, jakos nie moge sie skomunikowac. Ale prosze o cierpliwosc , ja to zalatwie.
To prosze, mowi wnuczek bardzo rozsadnie, podac moj telefon, ten ktory sie wyswietlil na pani telefonie. Swietnie mowie i przerywamy rozmowe.
zaczynam pisac mail..
dzwoni telefon..
prosze Pani ja juz nie moge dluzej czekac, zostawie paczuszke w biurze dipidi...a adresatka sobie odbierze..tu podal adres biura.
Swietnie powiedzialam , dalo mi to troche czasu na przemyslenie sprawy. Rozlaczylo sie..
za chwile telefon..prosze pani, prosze przekazac adresatce, ze od 9-16...swietnie! przekaze...i pozdrawiam serdecznie, przeciez to jednak prawie moj wnuk ukrainski

Pomyslalam troche... przypomnialam sobie, ze kiedys z tego staregonowego telefonu dzwonilam do Rabarbary..znalazlam telefon i dzwonie. Wiec Rabarbara po usidleniu swej nie do pohamowaniaj radosci , podala mi numer Hany.
Hana odebrala telefon i po dluzszej chwili doszlo do niej, ze w poblizu ma biuro DIPIDI...i ze o 9tej nastepnego dnia ma sie zglosic.
No i mam nadzieje, ze sie zglasza, nie wiem po co ale sie zglasza.

A ja dzisiaj przeczytalam smsa.."Dzisiaj doręczymy panstwu przesylke z firmy SP.ZO.Kamapa POD BATERIAMI. " Jasne? jasne!

  A moj maz macho wenezuelski obrazil sie, ze w obliczu niebezpieczenstwa ze strony wnuczka ukrainskiego, ktory chcial mnie z domu podstepem wywabic, nie wezwalam go na pomoc......nie bylam w stanie mu wytlumaczyc, ze wnuczek nie byl pod domem warszawskim tylko na wsi poznanskiej, twierdzil, ze my przeciez mieszkamy w Warszawie a nie pod Poznaniem, fakt, nie mieszkamy pod Poznaniem....wiec zrezygnowalam z dalszej z nim rozmowy ..przeciez w koncu trudno wyjasnic bizarne zdarzenie.
A teraz niech sie Opakowana wytlumaczy jakim cudem wnuczek ukrainski mial moj telefon.


Otóż to, Opakowana, bo chyba się z tego rozpęknę!
A teraz, uwaga, teraz wreszcie pokażę przedmiot zamieszania i mojej natychmiastowej admiracji - powiem więcej - coup de foudre! W życiu nie użyję jej do wycierania butów! Opakowana, kochana, bardzo Ci dziękuję! Bażant jest prze-pię-kny, zresztą sami zobaczcie:
Wybaczcie jakość zdjęć, znów nie mam aparatu:(

A tak wygląda rzeczywistość, kiedy człowiek wróci zdrożony i chce rozprostować członki:


PS. Koteczka Oliwka nadal szuka domu...
PS2. Szczegóły całej akcji można prześledzić w komentarzach pod poprzednim postem.

niedziela, 27 października 2019

Finis coronat opus oraz ad augusta per angusta!

To się nazywa mieć szczęście. Fachowcy zakończyli roboty zewnętrze w miniony piątek, wczoraj jeszcze było ładnie, więc udałam się do lasu, a właściwie D. mnie za kudeły wyciągnęła. I dobrze, bo było przepięknie. Jedynym zgrzytem były tablice z napisem "Uwaga polowanie". Minęli nas dzielni mężczyźni w pomarańczowych kamizelkach i z psami oraz uciekające stadko dzików. Co rusz słyszę tu strzały i to zakłóca mi nieco sielankę.
Kol. D. dyskretnie wypatruje podgrzybków
Kol. D. porzuciwszy dyskrecję, w pogoni za podgrzybkiem

Jako się rzekło, remont zakończony! Dzisiaj zrobiło się jesiennie i mokrawo, ale moje tynki zdążyły wyschnąć! Kurioza prezentuje się jak prawdziwy dom, a nie jak budka z hot-dogami na gminnej plaży. Fachowcy się spisali, poza tym, że nie posprzątali po sobie. Czeka mnie znów masa pracy, bo nie tylko jest to kwestia posprzątania śmieci, to też demolka w różnych miejscach wokół domu. Ale co tam! Nikt i nic mnie nie goni, powoli to uładzę.
Przez okno widzę, jak ludziska przechodzą i zwalniają/przystają i przyglądają się. Nie, żeby dom powalał urodą aż tak, powala jego metamorfoza.
Tak więc, Panie i Panowie, oto Kurioza w nowej odsłonie!
 


Podest z odzysku, z kostek, które walały się wokół domu. Są ładniejsze, ale ten jest bezkosztowy! W narożniku stanie duża donica z dragonami! Wiosną, rzecz jasna. I chciałabym wymienić drzwi wejściowe, ale to musi zaczekać, aż będę bogata:)
Jak widać, okiennice zachowałam. Mocowanie do ocieplenia było upierdliwe, zdecydowałam więc, że zachowam je tylko na tarasie. Mam do nich sentyment, poza tym można przysłonić okna przed słońcem. Reszta okien wychodzi na wschód i północ, nie ma więc takiej potrzeby. Przed włamaniem (tfu!) i tak mnie nie ochronią. I zostaną niebieskie mimo praczkowatej blachy na dachu. Postanowiłam udawać, że jej tam wcale nie ma.
W sprawie końca remontu mamy jasność, to teraz o szafie. Oj, działo się! Można o tym przeczytać w komentarzach pod poprzednim postem, a w skrócie - dostosowałam (z wydatną pomocą stolarza) dom do szafy, a nie odwrotnie. Pomimo szczegółowych ustaleń ze sprzedawcą, wielokrotnego mierzenia wnęki, szafa nie weszła. Trzeba było ściąć jej boczne gzymsy i skuć kawałek ściany, ale jest! Można powiedzieć, że została do wnęki wkopana i dobita stolarską pięścią. Tym bardziej mnie zachwyca, a i Czajnik zdążył się na niej zadomowić. Malinka na razie nie ryzykuje i przed skokiem wykonuje obliczenia - kąt nachylenia, długość, promień, siła ciążenia, przyspieszenie itd.
Szafa przedwczoraj:
Skuta ściana i ucięty gzyms u góry po prawej. Spoko, szafa nie jest zabytkiem.

Szafa dziś:
Nie powiedziałam ostatniego słowa, albowiem dekor na fryzie mi się omsknął i muszę go poprawić. A jak już będę miała pędzel w ręce, to może się zdarzyć wszystko. Poza tym jakaś zbyt biała jest na tle ziarna sezamu.:)

Tak u nas na wsi wschodzi słońce. Zdjęcia wykonała kol. D. przez swoje okno w sypialni: