sobota, 23 lutego 2019

Wyznania wdowy

To nie ja wyznaję, chociaż przeszłam przez wszystkie stany wymienione poniżej przez MM oprócz wdowieństwa, które mi nie grozi. A ponieważ nie było moim udziałem, nie wiem co jest gorsze. Jedno i drugie jest okropne.

***
Kurki; naszło mnie dzisiaj na pewne zwierzenie. Otóż wypełniając ostatnio przy jakiejś tam okazji rubrykę „stan cywilny” zaczęłam się zastanawiać, dlaczego tak nie lubię słowa „wdowa”. Unikam go jak tylko mogę, zastępując słowem „wolna” lub mówiąc po prostu „mój mąż nie żyje”. Zdarza mi się o sobie powiedzieć "wdowa" wyłącznie w sytuacjach urzędowych, kiedy nie ma już innego wyjścia. I sama do końca nie wiem dlaczego to słowo tak mnie mierzi. Bo że mierzi, to wiem.
Wiecie co? Słowo „wdowa” ma dla mnie taki brudno brązowy kolor, jest matowe i ciężkie. W przeciwieństwie do słowa „panna”, które jest jasne i zwiewne, „rozwódka”, które ma dla mnie coś (o dziwo!) z zalotności i też jest w jasnym kolorze. Mężatka zaś brzmi dostojnie, stabilnie (hrehre) i ogólnie nieźle. Dla jasności dodam, że przeszłam w życiu przez wszystkie cztery „stany”, więc argument, że nie wiem o czym mówię, nie ma zastosowania. 
No i właśnie - wracam do „wdowy”. Z pewnością z wdowieństwem kojarzy się ból, żal po stracie, żałoba. Na marginesie - jedna z moich znajomych twierdzi, że zazdrości mi trochę wdowieństwa. Bo – jak mówi – ja mogłam przeżyć żałobę i zacząć układać sobie życie, wiedząc że to co zaszło jest nieodwracalne. Ona zaś, z nieletnim dzieckiem  i w kwiecie wieku porzucona przez męża, który odszedł do innej, pomimo upływu lat ciągle nie potrafi się z tym pogodzić. Tak sobie myślę, że żałoba po tego typu stracie rzeczywiście jest trudniejsza, ponieważ nie ma w niej elementu nieodwołalności, więc trudniej dojść do etapu akceptacji.
A we wdowieństwie trudność chyba polega na tym, że jest to stan trochę „ni pies ni wydra”. Niby jesteś wolna, ale przecież przeszłości wymazać się nie da. Twój zmarły partner jest z tobą wszędzie. Czasem to czujesz prawie namacalnie, czasem mniej, czasem wcale, ale on jest, zwłaszcza, jeśli przeżyłaś z nim wiele lat. Dochodzi do tego czasem, najczęściej nieuzasadnione, poczucie winy związane bądź z samymi okolicznościami śmierci, bądź z różnymi wydarzeniami z przeszłości. Nie chcę tu snuć rozważań na temat zmienionej sytuacji społecznej, obniżonego statusu społecznego, pogorszenia sytuacji materialnej i całego tego balastu psychospołecznego jaki niesie na plecach tzw. wdowa. A otoczenie społeczne, i to bliższe, i to dalsze, nie bardzo nam pomaga. Zauważcie, że wprawdzie już nie te czasy kiedy wdowie kazano chodzić w czerni do końca jej dni albo palono ją na stosie razem ze zmarłym mężem, ale byłoby najlepiej, żeby ona jednak zachowała wierność zmarłemu, niezależnie od tego jakim on mężem był. Takie wdowy cenione są najbardziej. O takich mówi się z szacunkiem. Określenie „wesoła wdówka” ma wydźwięk pejoratywny.
Pisząc to, sama sobie trochę poukładałam to co czuję przy słowie „wdowa”. Nie lubię go, bo niejednoznacznie określa moją sytuację psychospołeczną, wiąże mnie jakimiś zobowiązaniami których wolałabym nie czuć, dając niby wolność, która tak naprawdę wolnością nie jest, a ja nie potrafię tak do końca z tego wszystkiego się wyzwolić, więc zaczynam od słowa. Bo przecież „…na początku było słowo…”
Mnóstwo wdów jest wśród ptaków, a wszystkie śliczne:
wdówka białobrzucha
wdówka płowosterna, ornitofrenia Piotr Gryz
wdówka rajska


niedziela, 17 lutego 2019

Znów o niczym

Mówię jak jest. Nie mam dla Was ani treści, ani formy. Wybieg zapchany, zdjęć nowych nie mam, byłam wczoraj w Kuriozie, ale właśnie wtedy skończyły się baterie w aparacie. Niewiele się tam zmieniło, chociaż w taki piękny dzień wszystko wygląda lepiej. Pokręciłam się tu i tam, pogrzałam na słońcu (na tarasie!), przewietrzyłam willę i pożałowałam, że nie zabrałam narzędzi ogrodniczych, bo byłoby co robić. MM uświadomiła mi, że to dopiero połowa lutego i nie ma co szaleć, chociaż słońce wywiera presję. Zdążę to ogarnąć, mam nadzieję, bo tej wiosny czeka mnie porządkowanie (i utrzymanie w jako takim stanie) dwóch ogrodów. Ale co tam, to nie jest nawet połowa tego, co obrabiałam TAM.
Po raz pierwszy od ponad roku zobaczyłam i usłyszałam żurawie, dużo żurawi! O dzikich gęsiach, kaczkach i innej drobnicy nie ma co wspominać, a sikorki nawołują już całkiem wiosennie. Kojarzycie ten charakterystyczny dźwięk? Brzmi on tak: fjyyyt! Teraz kojarzycie?
I bardzo jestem ciekawa jak skończy się Bazarek Za Moimi Drzwiami głównie w kwestii krówek najdroższych na świecie i jednego z moich obrazków, który osiągnął taką cenę, że aż mi straszno. Ale i baaardzo przyjemnie, nie da się ukryć:)
To ja Wam pokażę kilka zdjęć wprawdzie od czapy, ale za to jakich słodkich!







poniedziałek, 11 lutego 2019

Byle do kwietnia

Na chwilkę wrócę do spraw urzędowych, ale wcale nie będzie nudno! Sprawa pomylonej daty urodzenia mojej Mamy  nadal się ciągnie. A w urzędach, jak to w urzędach, bywa różnie - przeważnie długo. Dziś załatwiłam ZUS już za drugim podejściem, więc nie jest źle. I o ile nie mam zastrzeżeń do urzędników, a raczej urzędniczek (zawód to zdecydowanie sfeminizowany), o tyle mam zastrzeżenia do procedur, trybu załatwiania spraw, nadmiaru papierków. Jednym słowem, do biurokracji.
MM musi jutro pojechać do Gorzowa - bagatelka, dobrze ponad 300 km w obie strony i nie ma żadnej gwarancji, że sprawę załatwi. Bez wdawania się w zbędne szczegóły na moment nawiążę do wspomnianej przez Was w komentarzach uprzejmości (lub nieuprzejmości) urzędniczek.
MM zadzwoniła dzisiaj do gorzowskiego urzędu, aby upewnić się co do ilości stosownych papierków i zasadności osobistej wizyty tamże. Pani kierowniczka była niezbyt miła i na pytanie MM czy przynajmniej uda się sprawę załatwić od ręki, skoro już musi jechać, bo goni nas czas (na załatwienie mamy 7 dni "pod rygorem oddalenia sprawy") niezbyt miła pani kierownik odrzekła, że nie ma takiej możliwości, bo "dzisiaj poniedziałek i mam same zgony". Zaiste, można zaliczyć zgon na takie dictum.
Urzędy weszły mi w paradę, bo w zasadzie chciałam bąknąć o Kuriozie. To bąkam. Byłam tam kilka dni temu, dzień był piękny i przyjemnie spędziłam go w miłym towarzystwie. Wiosna wisi w powietrzu mimo zalegającego tu i tam śniegu.
Kurioza czeka, a kwiecień tuż, tuż.

To są chyba czaple białe, ale głowy nie dam, były daleko. Na czaple siwe są zbyt białe. I jakby większe:

Przedarłyśmy się przez zamarzniętą rzeczkę i wdrapałyśmy się na groblę. Wbrew pozorom łatwo nie było:









 Lubię bezlistne gałęzie. Czasem tworzą zaskakujący rysunek:




 Bobry nie próżnują:





Wlot do żeremia:
Taką fajną gałąź przytargałyśmy do Kuriozy:

Nie mogę się doczekać, chociaż przede mną nie lada przedsięwzięcie. Tam jest tak pięknie i cicho, że gnałabym już nie bacząc na konsekwencje:)

czwartek, 7 lutego 2019

Kobieto, puchu marny...

Dziś - dla odmiany - pogadajmy nie o duszy, a o ciele (pośrednio).
Lubię otóż odjechane ciuchy, zawsze lubiłam. Dawno temu, jeśli nie umiało się szyć, było o nie bardzo trudno, o wszystko zresztą było trudno, a i noszenie czegoś choćby trochę odlotowego wzbudzało sensację na ulicy.  Nie wiem skąd wzięło mi się to upodobanie, nigdy nie miałam zamiaru nikogo szokować, ale zawsze siedział we mnie jakiś rodzaj buntu, przekory, nie wiem jak to nazwać. Już jako małe dziecko - na tyle małe, że tego nie pamiętam - urządzałam ponoć dantejskie sceny przy ubieraniu.
Jako młoda dziewczyna parę ciuchów przywiozłam sobie z Francji, jednak największą uwagę przyciągało kolorowe, meksykańskie poncho. Wtedy u nas o poncho nikt nie słyszał. Nosiłam je latami, aż ze mnie spadło. Potem szyłam sobie (nie umiejąc szyć) sukienki z prześcieradeł, takie z kimonowymi rękawami. Byłam szalenie awangardowa, nikt nie wiedział, że ja tylko takie umiałam wyciąć i zszyć. Naszywałam na te sukienki kolorowe aplikacje. Miałam dwie, pomarańczową i żółtą, bo takie miałam prześcieradła jakimś cudem upolowane - zaczęły się wtedy pojawiać kolorowe pościele. Mam dwa takie prześcieradła do dzisiaj, są nie do zdarcia. Sukienki oczywiście zanosiłam na śmierć.
Na drutach też dziergać nie potrafię - tylko prawo/lewo, a jednak udziergałam sobie i Marcie ogromne poncho z kolorowych resztek. Było olbrzymie, dość grube i prawie do ziemi i ono dopiero wzbudzało sensację! Do tego stopnia, że syn MM prosił ją, żeby przychodząc po niego do szkoły nie zakładała go.
Właściwie dopiero teraz można poszaleć z ciuchami. Aktualne trendy i swoboda panujące w tej dziedzinie bardzo mi odpowiadają. Można założyć na siebie wszystko. Niewiele, zgoła nic, jest w stanie zaszokować kogokolwiek.
Nie mam większych oporów, aczkolwiek nie myślcie sobie, że nic, tylko kombinuję, co by tu odjechanego na siebie włożyć. Aż tak ekstrawagancka nie jestem i nie zawsze mi się chce. Kocham zwłaszcza odjechane spodnie i takież torebusie. Butami też nie pogardzę, chociaż odjechanych nie mam, bo o nie akurat u nas trudno. Ale noszę buty określonego typu, najlepiej na grubym, równym spodzie, nigdy płaskie!
Nie rozumiem jednego. Jest masa kobiet, które w okolicach 50/60+ zaczynają ubierać się jak własne prababcie twierdząc, że w "tym" wieku to, czy tamto nie wypada. I nie chodzi im o dekolt do pasa lub mini spódniczkę, tylko np. o kolor. Bukbroń, nie może być zbyt wyrazisty. Dlaczego, pytam grzecznie??? Co jest nieprzyzwoitego w kolorze np. czerwonym lub fuksjowym? Właśnie takie panie, zlewające się z otoczeniem, gapią się z dezaprobatą na moje portki i fuksjową torebusię oraz takiż szal i ust pąkowie.
Popatrzcie na zimową ulicę (latem to jeszcze pół biedy), masakra!
Pokażę Wam moje najbardziej odjechane spodnie z krokiem w okolicy kostek, przez co wyglądają w zasadzie jak spódnica (normalne też noszę, żeby nie było!). Gdzieś po drodze wspomniałam w komentarzach o tym, jak pewne spodnie są jednocześnie bluzką. Da się spodnie zdjąć przez głowę? Da się!
Trudno zrobić im zdjęcie, bo czarne:
Tutaj dziura w kroku (za przeproszeniem Państwa) na głowę oraz zdobienia w postaci frodkowych kudłów. Poznaję po skręcie:
A to już bluza. Byłam w niej na weselu syna KolKi. Do tego miałam jasnoszare, cienkie spodnie (też nieco odlotowe):
Kolejny przyodziewek. Myślicie, że to spódnica? A nie, to też spodzień:

A dzisiaj wyszperałam w lumpeksie cud urody nowiutkie fiuterko! Za całe 16 zeta:

I jeszcze chciałabym pokazać obrazek, który przeznaczyłam na bazarek dla kotów Gosianki. Bazarek za kilka dni! To akryl na płycie, 30 x 24 cm:

I Czajniczek, bo piękny:



niedziela, 3 lutego 2019

O mowie nienawiści – pozapolitycznie


Dziś MM przygotowała dla Was wykładzik na bardzo aktualny temat. Chociaż właściwie jest on aktualny o każdej porze dnia i nocy, a przez to uniwersalny. Przygotujcie się, łatwo nie będzie:)

Tocząca się wokół dyskusja na temat zawarty w tytule postu skłoniła mnie do próby przełożenia tego problemu na język, powiedzmy, okołopsychologiczny i podzielenia się z Wami moimi skojarzeniami. Spróbuję to zrobić na gruncie mojej ulubionej analizy transakcyjnej, bo, po pierwsze, w miarę dobrze ją znam, a po drugie, już się w Kurniku do niej odwoływałam, więc i Wam nie jest ona całkiem obca.
Rodzimy się otóż i na całe życie pozostajemy istotami stadnymi. Inni ludzie potrzebni nam są do życia jak powietrze. Jeśli nawet ktoś się uważa za samotnika, to dlatego, że ma taką możliwość i chce się odseparować od innych ludzi – bez nich nie mógłby być samotnikiem. Nie wystarcza nam jednak samo istnienie ludzi wokół. Musimy jeszcze być przez tych ludzi dostrzeżeni, tzn. musimy dostawać od innych tzw. „znaki rozpoznania”, czyli informacje dotyczące tego że jesteśmy w taki czy inny sposób w zasięgu ich postrzegania, uwagi. To jest, trywializując nieco, podstawa funkcjonowania społecznego – nieustanna, werbalna i pozawerbalna wymiana informacji. Naturalne jest, jeśli nie jesteśmy masochistami, dążenie do zdobywania pozytywnych znaków rozpoznania, czyli informacji mówiących o tym, że jesteśmy piękni, mądrzy i dobrzy. Jednakże potrzeba bycia w zasięgu uwagi innych jest tak przemożna, że jeżeli nie możemy dostać znaków pozytywnych, to zadowolimy się i negatywnymi, byle tylko nie było pustki, bo ta pustka oznacza dla nas niebyt. W ostateczności i nie tylko w ostateczności, mamy do dyspozycji znaki rozpoznania dawane sobie samym. To znacząca możliwość. To nasza samoocena, samoakceptacja i cała troska o siebie. Im bardziej pozytywna, tym zdrowsza. Tyle że ona też buduje się przede wszystkim w oparciu o to, co dostaliśmy od innych.
Ale się rozgadałam. A gdzie ta mowa nienawiści? Otóż AT (analiza transakcyjna) rozróżnia 4 rodzaje znaków rozpoznania:

- bezwarunkowe pozytywne: „lubię cię”, „cieszę się, że jesteś”

- bezwarunkowe negatywne: „nie lubię cię”, „jesteś do niczego”

- warunkowe pozytywne: „lubię gdy…”, „lubię w tobie…”

- warunkowe negatywne: „nie lubię gdy…”, „nie lubię w tobie…”

Różnica między znakami warunkowymi i bezwarunkowymi jest więc taka, że te pierwsze odnoszą się do naszych zachowań, cech, różnych przymiotów i upodobań, a te drugie uderzają w nas jako osoby, podmioty, jednostki. I podczas gdy warunkowe są z oczywistych względów potrzebne, tak w procesie wychowania, socjalizacji, jak i całego społecznego funkcjonowania, znaki bezwarunkowe można określić jako niezbędne lub przeciwnie – zbędne. Niezbędne są bezwarunkowe pozytywne, bo bez nich nie działają warunkowe. Mamy gdzieś pochwały i krytykę od osób, dla których nie jesteśmy nikim ważnym, lub jeśli te osoby nie są w jakiś sposób ważne dla nas. Jako zbędne zaś można by nazwać bezwarunkowe negatywne, bo one z kolei odzierają nas z poczucia własnej wartości, godności, szacunku. Jest, przyznacie, różnica miedzy powiedzeniem „jesteś oszustem”, a „oszukałeś w tej sprawie”. „Jesteś głupi”, a „głupio to zrobiłeś”. Bezwarunkowe negatywne znaki rozpoznania to, moim zdaniem, właśnie mowa nienawiści. One potrafią niszczyć zarówno jednostki, jak i nacje wręcz, określając je globalnie jako złe, zagrażające, podłe, oszukańcze. Nie odwołują się do konkretnych zachowań konkretnych osób, a przypisują im i całym grupom określone cechy deprecjonując je globalnie.