Ten wpis to nagroda, którą wygrała Kalipso, a właściwie jej potomstwo w konkursie na portret Chaberka jako ilustracji do mojej bajki. Nagrodą było udostępnienie kurniczych łamów dla rodzicielki zwyciężczyni, a obecność Kalipso u nas to też nagroda dla nas:)) Być może trochę zawile wyszło, ale wiecie o co chodzi. A chodzi też i o to, że Kalipso pięknie pisze i można poczytać jej bloga:
http://entliczkowo.blogspot.com/
A teraz już oddaję głos Autorce:
KOBIETY W ŻYCIU KOBIETY
Pukam
nieśmiało... Nikt nie odpowiada. Otwieram drzwi, pusto... Ani śladu
Dzikich Kur, tylko kubki z niedopitą herbatą przy stole, grzędy
kocem przykryte. Słychać muzykę. Ciepło, a za oknem wiatr,
krople deszczu bębnią o szyby... Rozgoszczę się, bo mam
przyzwolenie. Opowiem Wam coś.
Wyprowadziłam
się ze wsi, gdzie dość długo pracowałam i pracę swą lubiłam,
do miasta, w którym, wydaje mi się, wegetuję. Oczywiście zajęć
mam dużo, bardzo dużo, dzieci, dom, obiadki... Czegoś jednak mi
strasznie brakuje. Na pewno czasu na drobne przyjemności, takie
naprawdę drobne - książki, film... I snu więcej by się przydało.
I tęsknię do ludzi, bo znajomych nie mam tu wcale. Na szczęście
jest telefon, Internet. Dzięki nim jestem w kontakcie z tymi,
których gdzieś tam za sobą zostawiłam. Niektórych zaczynam
odkrywać na nowo.
Na
nowo odkryłam i poznałam pewną trochę starszą ode mnie
dziewczynę. Dziewczyna ta nie miała w życiu łatwo. Urodziła się
w ubogiej rodzinie, na wsi. Rodzice jej dbali często z dużym
poświęceniem o codzienny byt, ale nie myśleli o zaspokajaniu
potrzeb emocjonalnych dzieci, nie zastanawiali się nad ich poczuciem
bepieczeństwa, własnej wartości... Problemy, z którymi się
samotnie borykała, były z pewnością za duże, aby mogły je
udźwignąć wątłe barki dziecka. Jednak to dziecko, jak małe
drzewko wystawiane na pastwę wiatrów, deszczów i burz, rosło,
stawało się coraz silniejsze. W końcu przyszedł moment, że
dziewczyna mogła sama zadecydować o sobie. Wyjechała do dużego
miasta, gdzie zaczęła się uczyć, pracować. Wsparcie rodziców
otrzymała, bo to byli w gruncie rzeczy dobrzy i inteligentni ludzie,
tylko sami mieli deficyty wyniesione z własnych domów rodzinnych. A
ona poradziła sobie z kompleksami, bo miała ogromne, z biedą i z
brakiem wiary we własne możliwości. Ułożyła sobie życie
szczęśliwie, stworzyła ciepły dom, w którym jej syn czuje się
dobrze i bezpiecznie.
Na
nowo też poznaję moją koleżankę, niewiele ode mnie młodszą.
Zdolna, błyskotliwa, pracowita, spełniona... Jak każdy, ma swoje
problemy, ale wydaje się, że jest szczęśliwa. Tylko spojrzenie ma
zawsze takie poważne, czujne, przenikliwe. Jako nastolatka straciła
oboje rodziców, została sama z braćmi. Po tej stracie szybko
dojrzała i mam wrażenie, ze cały czas żyje tak, jakby chciała
tego jej mama - nauczycielka. Nigdy nie lubiła opowiadać o sobie,
zawsze była nieufna, niełatwo było do niej dotrzeć. Dziś ma
córeczkę, jest żoną, a przede wszyskim przebojową kobietą.
Przebojową, a jednocześnie ostrożną, przewidującą... Dobrze mi
się z nią rozmawia.
Odnawiam
też kontakty z moją przyjaciółką z dzieciństwa. Ta znajomość
wiele przetrwała, bo jesteśmy z zupełnie innej gliny ulepione. Ona
beztroska, czasami naiwna, ma to coś, czego mi strasznie brakuje -
wieczny optymizm, wiarę w siebie. A długo miała w życiu pod
górkę. Gdy była bardzo mała, jej matka zostawiła ją i ojca i
poszła swoją własną drogą. Macocha, która pojawiła się potem,
traktowała ją po macoszemu. Od zawsze wiedziała, że musi szybko
się usamodzielnić. Mimo rożnych przejść w dzieciństwie,
różnych traum, zawsze była osobą z sercem na dłoni, ufną,
radosną, otwartą. Nikogo o nic nie obwiniała, nie miała żalu...
Bardzo wcześnie wyjechała z Polski. Bez znajomości języka i z
pustym portfelem trudno jej było na początku. Jak trudno, wie tylko
ona sama. Spotkałyśmy się po latach w jej zagranicznym domu. Miała
przystojnego, sympatycznego chłopaka, jego rodzina traktowała ją
jak córkę. Niestety szczęście nie trwało długo, chłopak w
wyniku nagłej i krótkiej choroby zmarł. I znowu została sama. I
dalej parła do przodu. Pokończyła jakieś szkoły, kursy. Buduje
ciągle swoje życie z tą samą wiarą, że się uda. Nadal tak
samo delikatna i ufna, a jednak niezłomna.
To
tylko przykłady zwyczajnych, a jednocześnie niezwyczajnych kobiet
w moim życiu. Jest ich dużo więcej. Czasami mam wrażenie, że
wcale ich nie znałam. Dlatego jeszcze raz chcę się z nimi
zaprzyjaźnić, oswoić... Mam taką potrzebę, jak nigdy. Podziwiam
je. Zaczynam lepiej rozumieć, dostrzegam te wartości, które
sprawiają, że są wyjątkowe, siłę, czasami heroiczną odwagę...
Czerpię od nich energię, inspirację do swojego własnego życia.
Dzięki nim weryfikuję siebie jako kobietę, matkę, żonę.
Uświadamiam sobie, że właściwie to tak było zawsze. Dostrzegam
w sobie cechy swojej matki, jej gesty, spojrzenia, zachowania.
Przypominam sobie, jak wielki wpływ na moje, także te najważniejsze
decyzje życiowe, miały inne kobiety. Odkopuję spod piasków
niepamięci swoje stare autorytety – polonistkę z podstawówki,
pierwszą prawdziwą przyjaciółkę, pewną poetkę...
Nie
zapominam o tym, że istnieją cudowni, mądrzy mężczyźni. Uważam,
że posiadam taki okaz w domu. Dopiero teraz jednak zaczynam czuć
się kobietą z krwi i kości. Na pierwszym miejscu jestem właśnie
kobietą, nie matką nawet, nie żoną, tylko kobietą. Nie czuję
się feministką, choć może coś tam z feministki w sobie mam, ale
czuję jedność i ze starszą, opisaną przeze mnie dziewczyną, i
koleżanką ze studiów, i z przyjaciółką z dzieciństwa, i z
paniami z przedszkola córek, i z tą miłą, nieporadną babcią,
która mieszka obok.
Może
to w końcu dojrzałość mnie dopadła, poprzez takie przemyślenia?
A
co Wy, Dzikie Kury, o tym wszystkim sądzicie?