wtorek, 28 kwietnia 2020

Post nie wiem o czym….

MM złapała doła. Każdy czasem łapie, normalna rzecz. Byle nie siedzieć w nim zbyt długo.
Teraz mówi MM:
Nie wiem o czym, bo nie wiem co będzie, a nawet co jest. A ja nie wiem czy jestem i po co jestem i czy jeszcze powinnam tu być. Może nie całkiem w sensie egzystencjalnym (choć może też), ale w sensie bycia tu i teraz. Dawno do Was nie pisałam, ale właśnie naszła mnie taka potrzeba. Może to przez ten cholerny wirus, może przez ten cholerny wiek (czas), a może przez zwyczajną tęsknotę za byciem z ludźmi z którymi nie mogę być (przynajmniej z niektórymi) na co dzień. I takie puste wydają mi się te dni. Maluję płot, wyrywam jakieś małe zielsko, martwię się że klon nie wypuszcza liści z jednej strony, że coś tam jeszcze w ogródku jest nie tak, ale to wszystko to jakieś czynności (myśli) zastępcze. A tak naprawdę chodzi chyba o to, że po raz pierwszy w życiu staję w sytuacji, w której, jak przed wiekami, może mnie dotknąć coś, co nie jest ani namacalne, ani przewidywalne, ani, tym bardziej przeze mnie kontrolowane. I najgorsze jest to, że nie mam na to żadnego, albo prawie żadnego wpływu. A nie lubię (bardzo) nie mieć wpływu na swój los. I jest mi tak smutno, jak pomyślę, że wszystko co sobie planowałam na ten rok bierze w łeb. A jeszcze bardziej, kiedy pomyślę, że w przyszłym roku już może być za późno… Ale to są myśli takiej trochę desperatki i pani w wieku…. Jestem przekonana, ze Kurki Młodsze wszystko nadrobią z nawiązką, czego IM życzę i… zazdroszczę. Życzliwie zazdroszczę.

Edit: To co wyżej, pisałam wczoraj. A dzisiaj pani w sklepie w godzinach „dla staruszków” spytała mnie czy aby jestem 65 plus, bo „jakoś nie widać”. W południe dodzwoniłam się do fryzjerki Balusia, która, jak się okazuje, jest czynna. A na wieczornym spacerze pieskowym mieliśmy taki ptasi koncert, że aż serce rwało. I jak tu się poddawać smutkom?! I do tego jeszcze okazuje się, że klon jednak wypuszcza listki z tej strony z której się opierał. Hurrra!!!

No, dół zasypany (to mówiłam ja, Hana).
Dla wzmocnienia (dobrego) nastroju, kilka zdjęć.
Z dzisiejszej przebieżki z kijami. Zdjęcie zrobiłam pod słońce, innej możliwości nie było. A i tak się zachwycam:




Świat jest piękny. Gdyby nie susza i jeszcze parę spraw...

A to jest trawnik Agniechy dla MM dla pocieszenia. Boszszsz, mniszki są śliczne:

czwartek, 23 kwietnia 2020

Traktat o sianiu

Widzę, że - niestety - podupadacie na duchu i fizis. Chciałabym Wam powiedzieć coś optymistycznego, ale nie wiem co to miałoby być, bo zbyt wielu powodów do euforii nie mamy. Zgodnie z zaleceniem Voltaire'a uprawiam swój ogródek, ale wobec koszmarnej suszy - jak Rabarbara - mam wątpliwości. Podlewać kwiatki, nie podlewać? Na razie nie ma zakazu podlewania ogrodów, ale przecież nie o zakaz tu chodzi, tylko o wodę, a raczej jej brak.
Abstrahując od suszy i całej reszty, mam też inną wątpliwość, taką bardziej egzystencjalną. No bo ile razy w życiu można siać? Dosłownie i w przenośni? Zbierać powinnam, garściami, a tu masz - znów sieję... I znów mam czekać z pińć lat, zanim gumienko przybierze postać ogrodu? Znów przyjdzie inflacja i nie starczy mi kasy na chlebek i prąd? Ech, życie...
No dobra, starczy tych smętków. Dla rozweselenia moje nóżki nadobne po zakończeniu dzisiejszego siania. MM zapytała, czy udeptywałam trumienki. Otóż nie, trumienek nie udeptywałam, SIAŁAM: ogóreczki, rzodkieweczki, sałatę, rukolę i fasolę:


Zaraz potem zaszło słońce, codziennie teraz tak zachodzi. Zdjęcie beznadziejne, ale trudno, lepszego nie mam:

A tuż przed zachodem zaprezentowała się naleweczka, zresztą w towarzystwie kol. D:
Niemniej pięknie zachodzące słońce oświetliło obraz, który wyglądał jakby świecił, a nie świeci, jak bum-cyk! Jest po prostu oranżowy:
A kiedy już zejdę z gumienka, usiłuję malować to i owo, żeby na ten chlebek inflacyjny było, ale idzie mi okropnie wolno, bo przeważnie wieczorem padam na paszczu.
To jest ramka dla Klaudii zwanej niegdyś Złotym Kotem. Czeka bidula już szmat czasu, ale powolutku kończę, w każdym razie jest na to spora szansa:
Podsumowując, czerpię ile się da z tego (wiecznego) siania, z naleweczki o zachodzie z kol. D., z rozświetlonego słońcem obrazu, z gołąbków na świerku. Czego i Wam życzę.
PS. Nóżki prawie udało mi się domyć. W sumie jutro i tak się pobrudzą:)

piątek, 17 kwietnia 2020

Niusy z gumienka

Pierwszy nius jest taki, że elektryk się zjawił o 7.30 rano i zrobił co trzeba. Nawet kasy nie chciał! Okazało się, że to jednak bezpiecznik, ale nie ten, który samemu można wcisnąć, tylko jeden z tych, który się tajniaczy i nie widać, że się przepalił. Przedlicznikowy, czy cuś. W każdym razie obeszło się bez pogotowia energetycznego. A ponieważ zostałam wydarta z łóżka o barbarzyńskiej porze, cóż było robić - ruszyłam na gumienko. Sprawia mi to nieziemską radochę, gdyby kręgosłup nie piskał, robiłabym chyba w nocy też...
Kopię, grabię, czyszczę, odchwaszczam, sadzę, podlewam i latam w tę i nazad z różnymi akcesoriami, których u mnie dostatek.
Aż mi głupio, kiedy czytam o Waszych zmaganiach, ukradkowych spacerach i szczęściu z powodu możliwości wyniesienia śmieci. Wirus jakby tutaj nie istniał, tylko pani od wody przyjechała w maseczce. Elektryk też - po jego wizycie spryskałam klamki, wtyczki, drabinę, a i tak mam poczucie, że te wszystkie zabiegi o kant rozbić można. Wkrótce i ja będę musiała przywdziać przyłbicę, bo zapasy mi się kończą.
Póki co chwalę się postępem prac na gumienku. Zdjęcia w przypadkowej kolejności, tak mi je zrzuciło i nie mam siły z nimi walczyć.
Na początek pińcetna - i bynajmniej nie ostatnia - wersja studziennej dekoracji:

Trumienki, czyli skrzynie na uprawy. Na razie gromadzę stosowne akcesoria i byłabym chora, gdybym nie unurzała pędzla w farbie. Na następnym zdjęciu trumienki przed pędzlem. Na fotce tego nie widać, ale w realu niebieskie bardziej wtapiają się w ogród, wbrew pozorom:


Przed pędzlem:


Ktoś wszedł mi w kadr:


Kawałek suchego murku od frontu. Dacie wiarę, że sama turlałam te kamienie zza willi?
No i te zasieki:

Donica też jest zasiekiem:

Duża różnorodność zasieków:


Taki prezent przywiózł mi dzisiaj pan Paweł. Już z ziemią. Zgadnijcie co zrobię ze stojakiem?


Zważywszy, że w tym miejscu ział wykop pod rurę do łazienki, z murku jestem zadowolona. Roślinki się umocnią to i zasieki znikną:


Niespodziankom nie ma końca. Umyśliłam sobie wzdłuż chodnika szałwię omszoną, ale pod spodem trafiłam na beton. Tylko dwa miejsca były wolne, więc mam tylko dwie szałwie. Posieję/posadzę tam coś z płytkimi korzeniami:


Kawałek skarpy, którą wyczyściłam z trawy i perzu, ale marnie to wygląda. Kocham żagwin, może sobie poradzi:


Taką budkę zrobiłam dzwonkowi, żeby nie zamakał. Najładniejszy dzwonek w całej wsi, co nie?







piątek, 10 kwietnia 2020

Nawet nie o głupotach, tylko o studni

Jestem tak urobiona, ale tak, że nie wiem! Obstalowałam pana, który miał mi rozebrać i wywalić stary hydrofor przykryty jeszcze starszą i ohydną blachą w ogrodzie, tuż przy studni. Pan miał czas tylko dzisiaj albo niewiadomokiedy.
Zdjęcie nie oddaje w pełni braku estetycznych walorów urządzenia. To jest to coś w głębi po lewej:
Studnia nie jest potrzebna (chociaż kto wie?), ale nie mam zamiaru się jej pozbywać. Jestem podłączona do wodociągu. Poza tym likwidacja studni to niemały koszt. Obrosnę ją pięcioklapkiem, obstawię kwiatkami i będzie piknie. Okropnie przeszkadzała mi ta blacha obok - pod nią jest (był) dół (głębokości ok. 1,5 m), a w tym ciemnym, ciemnym dole, stary hydrofor. Pan Paweł przyszedł, rozciął blachę i zabrał się za hydrofor.
Wtem! Jak nie świśnie, jak nie pryśnie! Jak fontanna di Trevi, tylko pod większym ciśnieniem! Teoretycznie nie miało najmniejszego prawa ani świsnąć, ani - tym bardziej - prysnąć! Poleciałam biegusiem pozamykać zawory i cóż się okazało? W dużym skrócie mówiąc, woda z wodociągu, nie wiadomo dlaczego, przechodziła przez ten stary hydrofor, a ujęcie wody wodociągowej jest kompletnie od d... strony, po przeciwnej stronie domu, od ulicy. Rozwiązanie kompletnie bezsensowne, bez żadnego, logicznego uzasadnienia. No i zaczęła się jazda. Wycinanie tego ustrojstwa, ściąganie spawacza, poszukiwanie w okolicy odpowiedniego nypla (trudne słowo). Coś, co miało trwać ze 2 godzinki (góra), trwało 9 godzin. Szczęście w nieszczęściu, bo to się ledwo kupy trzymało na przerdzewiałych rurach i sparciałych gumowych wężach. Gdybym tego nie ruszała i gdyby to sobie cichutko pierdyknęło któregoś dnia, woda z wodociągu, która bynajmniej nie jest tania, leciałaby sobie nienerwowo nazad do studni przez dziurę, która tam była, a ja poszłabym z torbami. Jakaś bogini nade mną czuwała! Pan Paweł wszystko zrobił, co trzeba zespawał, skręcił, skrócił i wyrzucił. Dół zasypał kilkoma taczkami piasku i ziemi. Urobił się chłop po pachi, a ja razem z nim.
Przed:




I po:

Teraz tylko roślinki posadzić i nieszczęsna studnia może pięknieć!
W domu mam sajgon, z czarnym błockiem wszędzie, bo tylko latałam i otwierałam i zamykałam te zawory, jak jakiś świstak. Nie mam siły tego sprzątać, jutro ogarnę, ale nie dziwcie się, jeśli za chwilę padnę i zamilknę.

Zanim jednak to nastąpi, życzę Wam, aby te dziwne święta były jak najmniej dziwne, życzę Wam, aby były wyjątkowo, do znudzenia i do upojenia zdrowe. I abyśmy dali radę!

poniedziałek, 6 kwietnia 2020

Głupotom nie ma końca

Wiem, że jestem w luksusowej sytuacji i daj boże każdemu takiego internowania. Żyję, jak żyłam dotąd, z pewnymi ograniczeniami, rzecz jasna, ale one to pikuś w porównaniu z sytuacją większości z Was. Cisza tu i spokój, zwłaszcza rano. Można udawać, że świat kręci się normalnie. Czasem tylko przejeżdża policyjny samochód i to jest już mniej miłe. Przy tak pięknej pogodzie, jaka była dzisiaj, można na trochę o wszystkim zapomnieć. Cisza jak makiem zasiał, słychać tylko ptaki. Dzielę się więc z Wami moją względną normalnością. Zasuwam na gumienku, dzisiaj panowie srucili mi pod bramą metr sześcienny ziemi. Nie do końca miałam świadomość ile to jest metr sześcienny ziemi. Teraz już wiem. To jest bardzo dużo:

Może nie za bardzo widać (ściemniało się), ale brama ma jakieś 140 cm wzrostu. Muszę teraz to przerzucić na tyły. Niedajbuk ulewa, to mam to wszystko pod domem lub wręcz w domu.
Taki był dzisiaj wieczór. Z komarami, niestety:


Po polowej robocie przeważnie coś tam sobie maluję i dłubię. Zajęć mam po korek. Znalazłam dzisiaj fajne deski, może znów zrobię janioła czy cuś - takiego jak poniżej (dla niefejsowych, bo na fb już się chwaliłam). To jest anioł z torebusią lub - jak kto woli - Matka Boska Torebusiowa. Mam nadzieję, że nie obrażam niczyich uczuć:


Tu zbliżenie torebusi, którą zrobiłam z kawałka blachy:


Anioła już nie ma, ale jest do wzięcia taka decha. Gruba i solidna 54 x 23cm), można wkręcić np. ze trzy haczyki i wieszać sobie coś:

Tak kwitnie brzoskwinia u kol. D.:


A to moja sypialnia, lewa strona łóżka:


Prawa strona łóżka:

Środek. Ja jestem pod spodem:


Takie tam figle:



Krótko mówiąc, cieszę się głupotami i byle do jutra, czego i Wam życzę.