Wiem, wiem, że pora na nowy wybieg i że czekacie. Otóż mam syndrom i zespół zwany wypaleniem blogowym. Nic złego się nie dzieje, jest dobrze. Nie strajkuję i za nic nie chcę Was porzucać, jak Wy nie porzucacie mnie i od ośmiu lat wiernie kibicujecie moim poczynaniom. Zachwycacie się gumienkiem i w ogóle, ale ile można Wam to serwować? We łbie mam pustkę i wichur hula, a gdyby połknął mnie rekin, przez miesiąc nie mógłby się zanurzyć. Prowadzę teraz dosyć monotonne (z punktu widzenia kogoś z zewnątrz) życie, bez upadków (na szczęście), ale i bez wzlotów. Gumienko jest jakie jest, widziałyście je już jakiś tysiąc razy. Tutejsze okoliczności przyrody też. Nie mam nawet nowych zdjęć, bo też wszystkie są takie same. Jedne kwiatki przekwitły, inne wręcz przeciwnie, ot, normalna, ogrodnicza rzeczywistość, bez ekscesów. Jednakże od pochwalenia się lelujami nie mogę się powstrzymać:)
Wyobraźcie sobie, że od ośmiu lat co dwa-trzy dni (no dooobra, ostatnio rzadziej, ale to z powodu j/w) piszecie coś na kształt rozprawki/felietonu/reportażyku (z całym szacunkiem dla PRAWDZIWYCH rozprawek/felietonów/reportażyków) na dowolny temat, co wcale nie jest prostsze niż pisanie na jakiś konkretny, zadany. Toteż bęc i nie dziwota, że wyczerpało mi się źródełko i nie mam pomysłu co dalej i jak? A na siłę, to same wiecie co wychodzi. Pomysł mam taki, że zaordynuję sobie urlop blogowy - chyba że macie lepszy pomysł. Jestem otwarta na formy i propozycje, bo - jakem rzekła - nie mam zamiaru i nie chcę opuszczać Kurniczka.
Nie znikam, nie ukrywam się, w każdej chwili można się ze mną skontaktować. Biorę urlop, ale nie wiem jaki długi - aż poczuję wolę bożą, czy jakoś tak.
I wrócę, obiecuję!
Same widzicie: koty, gumienko, koty, gumienko...