sobota, 29 października 2016

Już!!!

Jeśli ktoś jeszcze nie widział u Gosianki, to ma teraz drugą szansę. Jeśli ktoś jeszcze nie wie co to jest Biała Kura, to zaraz się dowie. Otóż Biała Kura to stopień wyższy od białego kruka. Pisana wielkimi literami, ponieważ Biała Kura to nazwa własna - w przeciwieństwie do białego kruka. I jest ona kalendarzem, który wydajemy już trzeci raz! Pierwszy powstał spontanicznie, a potem już poooszło!
Panie i Panowie, oto Biała Kura 2017:


Na nic powiększanie zdjęcia, lupy i inne wynalazki. Nic nie widać!
Ale jako Kura Litościwa uchylę rąbka, jak zwykle.
Pierwszy rąbek:

Rąbek drugi:
Nie proście, nie błagajcie, więcej rąbków nie będzie!

Podobnie jak w dwóch poprzednich edycjach bohaterami poszczególnych kartek kalendarza są nasze zwierzęta. Czasem rozrabiają i psocą, ale w końcu od tego są, prawdaż? I tak je kochamy, a może także dlatego.
Nowością w tym roku jest fakt, że kalendarz narysowałyśmy w trójkę: Ewa2, Kjujewna Maja, no i ja. Graficznie uporządkowała całość nieoceniona Marija, a Generała Gosianka ogarnęła wszystko formalnie, logistycznie i drukarsko. Trzeba przyznać, że to najbardziej niewdzięczna część naszego przedsięwzięcia.
Sprzedaż rusza zaraz po 1 listopada, kalendarz kosztuje 25 złotych wraz z kosztem wysyłki. Cały dochód ze sprzedaży zostanie naturalnie przeznaczony na pomoc potrzebującym zwierzętom i ich właścicielom. Dokładne instrukcje otrzymacie w kolejnym poście.
Na Białej Kurze wszak świat się nie kończy. Będą także Piękne Koty Gosianki, a ponieważ w mijającym powoli roku ZaMoimiDrzwiami pojawiły się też psy, kalendarz nosi nazwę Piękne Koty i Psy, czyli PKP! Znajdą się tam wybrane przez Gosiankę w męce i znoju zdjęcia zwierząt, które przewinęły się przez Gosiankowy dom. Było ich sześćdziesiąt pięć, a biedna Gosianka musiała wybrać tylko dwanaście!
Tak więc supłajcie zaskórniaki, nakład jest ograniczony!



I na koniec tradycyjnie słówko do SPONSORA♥. Koperty i znaczki bardzo podnoszą nam koszty, wiadomo. Siłą rzeczy zostaje mniej dla zwierząt. Gdyby więc ktoś z Was mógł i zechciał przeznaczyć grosik na ten cel, w formie podziękowania zostanie właścicielem tej oto Białej Kury, która jest godłem kalendarza i występuje na każdej kartce - jak to godło:


Godło to oryginał rysunku do kalendarza. Oprawiony jest niezwykle elegancko w podwójne passe-partout o wymiarze 24,5 x 20cm. Rysunek wyszedł spod mojej rączki.

I na okrasę rysunek Ewy2 (rozrysowała się!) niezwiązany z kalendarzem, a przedstawiający obrażone koty Rabarbary:



Apdejt! Mamy sponsora, a nawet dwóch, a właściwie dwie! Już cztery! Dziękuję!!!
Jakby co, kolejny sponsor zostanie uhonorowany oryginałem mojego rysunku (nie mogę się wypowiadać za Ewę 2 i Kjujewnę Maję). Sponsor ma prawo wyboru (są cztery moje rysunki), według kolejności zgłoszeń.

I jeszcze jedna prośba. Zajrzyjcie, proszę. Każda złotówka to szansa dla Karoliny na życie.
https://www.siepomaga.pl/karolina-dzienniak-2

czwartek, 27 października 2016

Marzenia jak ptaki szybują...

Wprawdzie o marzeniach już rozmawiałyśmy, ale co szkodzi porozmawiać jeszcze raz? Bardziej konkretnie tym razem, o tych spełnionych. I o odwadze. Marzenie wszakże to coś, co zawsze wymaga odwagi. Skoro marzę, to znaczy, że z jakiegoś powodu nie mogę czegoś mieć. Trzeba więc uruchomić działania prowadzące do realizacji. Marzenia mogą być malutkie i wówczas spełnienie ich nie wymaga specjalnych wyrzeczeń, ani wielkiej odwagi, czasem wystarczy determinacja i trochę starań. Marzenia z gatunku nieosiągalnych zostawiamy na boku - są przyjemne i niech tak pozostanie. Moje marzenie należało do gatunku wielkich. Z początku wydawało mi się nawet, że do nieosiągalnych. Marzyłam otóż o własnym kawałku podłogi na własnym kawałku gumna, najlepiej z dala od miasta. Mieszkałam wygodnie w wielkim mieście i teoretycznie niczego do szczęścia mi nie brakowało. I zasadniczo nie brakowało, ale jednak ciągle kołatała się jakaś myśl z tyłu głowy. Dopóki dziecko było w szkolnym wieku i praca na etacie była sprawą być albo nie być, myśl z tyłu głowy drzemała sobie spokojnie, budząc się tylko czasem w gorszych chwilach. Dziecko dorosło i wyfrunęło, na białym koniu zjawił się Ognio i... nie, jeszcze nie to, co myślicie! Z czasem dopiero zaczęliśmy o tym mówić, gdy, nagle, wtem! Bez większych dyskusji i planowania, można powiedzieć - spontanicznie, za wszystkie oszczędności kupiliśmy kawałek rolnej ziemi w ślicznym miejscu niedaleko Poznania. Pośrodku pola kukurydzy postawiliśmy maniuni domek i spędzaliśmy tam każdą wolną chwilę. Małe gumienko też było i wszystko co trzeba do życia.

widok z tarasu domku
j/w
Wtedy był z nami Julek, od dawna za TM

j/w


Jednak szybko zaczęło nam to doskwierać. Powroty do miejskiej rzeczywistości były okropne. Kiedy przypominam sobie tamten czas, natychmiast myślę o Mnemo bo wiem, co czuje. W międzyczasie przekształciliśmy pole kukurydzy w działki budowlane - wiadomo, że jako takie mają inną wartość. W najśmielszych snach nie przewidzieliśmy takiego obrotu spraw. Nie pamiętam w tej chwili który to był rok - dwa tysiące któryś tam wczesny. Rynek nieruchomości z dnia na dzień wykonał woltę, która uwolniła moje (wtedy już nasze) marzenie oraz gotówkę i tadam! Jesteśmy, gdzie jesteśmy! Szukaliśmy długo, coś ze dwa lata. Zjechaliśmy Wielkopolskę wzdłuż i wszerz - ze względów rodzinnych szukaliśmy niezbyt daleko. Do mojej wizji z tamtego czasu brakuje tylko koni i jeziora w zasięgu wzroku. No i wielkiej literatury do tłumaczenia. Wizję mianowicie miałam taką, że siedzę sobie w pracowni tłumacząc wybitne dzieła literackie, spoglądam przez okno na ośnieżone świerki i zamarznięte jezioro roziskrzone w słońcu, na tle którego galopują konie... Zamiast jeziora mam rzepak/kukurydzę/żyto, a zamiast koni galopują Frodo i Wałek oraz Czajnik z Malinką, no i tłumaczona literatura taka trochę mniejsza. Między wizją a jej realizacją było mnóstwo zawirowań, przełamywania barier w sobie i bliznich, były wątpliwości, okropne rozterki, strach... Zaczęliśmy poniekąd od nowa, w kompletnie innych warunkach i NA innych warunkach. Od mieszkaniowych począwszy, na materialnych skończywszy. I wiecie co? Nie żałuję ani chwilki. Nawet nie postało mi w głowie, żeby wrócić do miasta. Jeszcze nie. Nie wykluczam takiej ewentualności, ale tylko z przyczyn od nas niezależnych. Nie mamy trzydziestu lat, ani nawet czterdziestu, ani nawet, ten, ekhm... Się zobaczy co życie przyniesie. Póki co niczego mi nie brakuje. Ani kin, ani teatrów, ani sklepów, a znajomi i przyjaciele odwiedzają nas częściej niż kiedykolwiek.
Całym tym przydługim wywodem chcę powiedzieć, że marzenia same się nie spełnią. Same w sobie są bardzo przyjemne, ale aby je zrealizować, trzeba czasem się narobić. Chyba że ktoś woli gonić króliczka. Ja tam lubię czasem go przyłapać.

Moje rumaki:



Czasem mus oczami poświecić...


PS. Trwają poszukiwania domku. Jeśli znajdę, dołożę. Domek został rozebrany i jego elementy wykorzystaliśmy na gumnie. Został z nami.

poniedziałek, 24 października 2016

Sposób na ponure miesiące

Ktoś tu postulował o zmianę zdjęć. Niby że śnieg, że ciemno i w ogóle bleee...Bezśnieżnych zdjęć mam coś siedem pierylionów. Aż pulsują słońcem, ciepłem, światłem i bzyczeniem pszczół:



fot. Ognio

fot. Ognio

fot. Ognio

fot. Ognio
Sama nie wierzę, że to było przed chwileczką, a upał odbierał chęć do jakiegokolwiek wysiłku, o pracy nie wspominając. W maju wydawało mi się, że przede mną dłuuugie lato, a ono minęło z takim impetem, że dzisiaj wydaje się odległe jak inna galaktyka. Też tak macie? Chcę już wiosny, ale z drugiej strony z jej nadejściem będę o pół roku starsza. Jakoś więc próbuję zagospodarować sobie te ponure miesiące. Im bardziej, tym lepiej. Byłoby dobrze, gdyby jakoś dały się zapamiętać i odróżniały się od innych ponurych miesięcy. Macie jakiś sposób?

PS. Tradycyjnie odsłaniam rąbek kalendarza. Możecie zgadywać:


piątek, 21 października 2016

Trochę o szczególnym sensie

czyli o sensie życia.
Filozofia, psychologia, medycyna i pewnie parę jeszcze innych nauk, od zarania dziejów poświęcają mu wiele uwagi. Ja jednak tak od siebie. Charakterystyczne jest to, że nad sensem życia zastanawiają się głównie nastolatki płci obojga i... kilkudziesięciolatki. Ci pierwsi, bo jeszcze go nie dostrzegają, a ci drudzy, bo często już go utracili. 


Młodzi dorośli i dorośli specjalnie na co dzień nie zastanawiają się nad celem i sensem swego życia. Ono samo jest celem; jest tyle rzeczy do zrobienia, a perspektywa końca tak odległa, że pytanie o cel i sens istnienia na tym świecie wydaje się wręcz bez sensu. A jeśli już, to taka myśl przychodzi do głowy w sytuacjach kryzysowych. Im jednak jesteśmy starsi, tym częściej, a czasami wręcz natrętnie zadajemy sobie to pytanie. Najtrudniejsze w tym jest to, że odpowiedź często bywa nieoczywista. Przyznam, że w okresie mojego zawodowego życia w którym parałam się nieco terapią, ten problem moich pacjentów był dla mnie najtrudniejszy. Jak bowiem wskazać drogę do odnalezienia sensu życia osobie starszej i samotnej, bez rodziny, po stracie partnera życiowego, bez bliższych kontaktów z innymi ludźmi, bez żadnej pasji, w dodatku niewierzącej? 


Dzisiaj, kiedy sama mam często potrzebę odnajdywania tego, dla czego warto żyć, wiem że trzeba szukać blisko siebie. Tuż "przy ciele" wręcz. I tak na pierwszym miejscu postawiłabym egoistyczne przyjemności  – bez żadnych tabu i ograniczeń, wszystko, na co tylko mogę sobie pozwolić, a co niczego nie ujmuje bliznim. I pielęgnować bliskość z ludźmi – ona na ogół daje tej przyjemności najwięcej. A najlepiej, jeśli można dzielić tę bliskość tak „na styk”, „przy ciele” właśnie. To przenośnia, ale jakby co, to wcale nią być nie musi. Hedonistka powiecie? W porządku, biorę.


(to mówiłam ja - MartaMarta).

PS. Pamiętajcie o Wyrzucie (zakładka).

środa, 19 października 2016

Jak to z łabądkiem było...

Mam dla Was kąsek ornitologiczny, jak to w Kurniku. Przeczytałam go wczoraj i takie zrobił na mnie wrażenie, że poprosiłam o pozwolenie na publikację tutaj. Pewna moja wirtualna znajoma mieszka o rzut beretem, za miedzą, prawie jak Kinga Lawendowa. Z racji pracy w pobliskim instytucie badawczym na terenie dawnej posiadłości hrabiego Chłapowskiego, ma z tego tytułu różne doświadczenia. Poniższe to jedno z nich. Popłakaliśmy się z Ognio ze śmiechu. Poza tym ta historia jest pouczająca i kto wie, może się kiedyś przydać...


*

Z łabędziem to było tak! Chłop ze wsi siedział za gwałt, wyszedł i wrócić planował na społeczeństwa łono, no ale się robić nie chciało. Kradł i handlował czym popadło. Przyniósł onegdaj do naszego domu łabędzia w ramach wymiany na trunek. Nie było nas w domu, bo to czas wakacyjny był, ale pomieszkiwał u nas kolega - bardzo fajny facet, dziś zawodowo się zajmujący ochroną przyrody. Zamiast wezwać jakieś służby, pochylił się nad nieszczęśnikiem i odrzekł, że w interes nie wchodzi, bo pół życia w Anglii spędził i podobno angole gadajum, że łabędź łykowaty jest, a on i tak wegetarianin, więc i po co mu.... No i nasz gwałciciel poszedł szukać szczęścia dalej... Jak wróciłam i się o sprawie dowiedziałam, zrobiłam we wsi dochodzenie i wychodziło, że dobrobyt w zagrodzie jest i nikt się na dziczyznę nie skusił. Pomyślałam zatem, że chłop sam go zjadł i polazłam do jego bratowej, którą troszkę znałam i która z nim mieszkała. Wiedzieć trzeba, że to była jedyna we wsi rodzina posiadająca ostatni we wsi wychodek - taki rasowy z serduszkiem - to mnie chyba zainspirowało potem :). Marzena, bo tak miała panna na imię... zaklinała się na wszelkie świętości, że ona tego łabędzie nie jadła! Bóg broń! Ale oskubała, wypatroszyła i przyrządziła jak porządna pani domu. Wkurzyłam się! Powiedziałam co o tym myślę, ale nagle, nie planowałam tego, nie zastanawiałam się na tym, ot tak w pierwszej rozmowie z nią przyszedł mi do łba chytry pomysł. Powiedziałam jej, że nasza Stacja Badawcza bierze udział w bardzo poważnych europejskich badaniach naukowych nad populacją łabędzi w Europie. Że mamy super sprzęt, nadajniki, radary, skanery, gps...No i że ten zjedzony łabędź miał taki nadajnik właśnie, .... no krótko mówiąc, że ów nadajnik pika i pika nam na mapach i wszytko wskazuje, że ten łabędź nadal przebywa na terenie ich działki. Rozrysowałam jej nawet jak to pikanie wygląda... jak pulsuje na mapie w TYM miejscu. Ale była jazda! wybrali szambo... oczywiście nigdy tego do tej pory nie robili... ot kopali nową dziurę jak się stara kończyła... i pytali z lękiem... yyyy pika jeszcze?? Pika, a jakże! Potem wpadli na trop, że może nadajnik jest w kompoście razem z piórami... no ale pikało nadal... kilka lat się tak z nimi bawiłam. Potem mówiłam, że czasem pika, a czasem nie pika - że nie wiemy jak to zinterpretować naukowo :) No i oni sami wpadli na pomysł, że widocznie nadajnik utknął w ciele jednego z członków rodziny. I jak on w domu to pika, a jak nie, to nie pika, bo zasięgu brak.

fot. Ognio

fot. Ognio

PS. Zakładka z wyrzutkami pt. "Wyrzuta" zrobiona! Zaglądajcie!


wtorek, 18 października 2016

I znów lecą żurawie!

Muszę Wam to pokazać, po prostu muszę, natychmiast! Bo się uduszę. Usiadły na polu. Część się poderwała do lotu, jakiś samochód je spłoszył, a część tam została. To ich ulubione miejsce, popasają tam każdej jesieni. Nad polami wisi lekka mgła, więc niewiele widać, ale za to słychać. Czasem przelatują nad domem, aż słychać granie skrzydeł. Będę dzisiaj pilnować, może mi się uda.




UWAGA, SUPLEMENT!

CzeKo zrobiła wyrzutę i przysłała, co następuje:

1. Obydwie pary w brązach. Pierwsze ( beż plus ozdoby ciemny brąz) raz założone.
Drugie z materiału na wierzchu, użyte na pewno dwa razy. Na niskich obcasikach w typie kieliszka. Moja stopa ma 23,7 cm długości i 9,7 szerokości. Rozmiar 36. Dla mnie ciasnawe:






2. Krótkie kozaczki z delikatnym ociepleniem. Nowe, rozmiar 37. Na stopę o niskim podbiciu. Na moją nie mogę wciągnąć, bo one są właśnie wciągane, a mam wysokie podbicie i zmierzyć nawet nie mogę. Zakup w necie nie do końca przemyślany, hrehre. Kolor ciemny brąz. W dotyku mięciutkie. (rezerwacja)



3. Grubawy sweter, miły w dotyku. Asymetryczny krój, frędzelki i ozdobny kołnierz. Długość 60-95cm plus frędzle 10 cm. Szerokość pod pachami 45×2. Chodziłam w nim w 3 lata temu gdy byłam w ciąży, żeby brzuszka nie zawialo:-) Ogólnie to ja swetrów nie lubię i zapewne jeszcze coś będzie z tego okresu. Rozmiar to myślę że to 40.




4. Nowe spodnie, z metki 36, na mnie za duże więc jest to 40. Szerokość w pasie 2×37cm, w biodrach 2×55 cm. Nogawka na dole 2×27 cm. Długość. 105 cm. Są super cieplutkie, bo ocieplane takim milutkim materiałem w bialo- czarne prążki. Idealne na zimę. Na lewej nogawce jest kieszonka na suwaczek., poza tym standardowo 2 z przodu i dwie z tyłu. Guzik i suwak w zapięciu. Spodnie jak i tamten sweter są idealnie czarne, tylko na zdjęciach to mi jakoś nie wychodzi:





5. Sukienk-tunika, kolor chyba morski ciemny. Ładny. Nie chodzona, tylko przymierzylam. Wisi od roku w szafie, więc na pewno jej nie włożę. Rozmiar z metki 36 na 38, ale wg mnie jest to 40. Dlugość 95, pod pachami 40×2. 100% polyacryl. Miła w dotyku. Z bonprixu:





Oczywiście wszystko za dobre słowo!

sobota, 15 października 2016

Trochę posprzatałam wybieg...

W pierwszych słowach mego listu nie wiem, co mogłabym Wam powiedzieć, gdyż nadal tkwię w umysłowym pustostanie, to znaczy nawet nie, tylko jestem rozdarta między rysowaniem kalendarza (i nie tylko), koordynacją prac nad onym (w końcy trzy ilustratorki, informatyk i edytor to nie w kij dmuchał), tłumaczeniem, które leży i kwiczy, gośćmi niespodziewanymi, towarzyszeniem Ognio po wernisażach, a raczej przekonywaniem go, że moja obecność tamże nie jest konieczna, gumnem oraz resztą gospodarki.
Miałam szczere chęci napisania o kobietach - puchu marnym, który góry przenosi, siadłam i... znowu pffff... Pustka pod berecikiem. Wybaczcie mi więc, za jakiś czas (?) postaram się bardziej.
Dobrze chociaż, że mrozu nie ma i nie leje, dałam radę posadzić (po ciemku!) roślinki, które wczoraj przytargałam z ogrodu mamy.
Nie mam nawet żadnych nowych ani ciekawych zdjęć, no nic...
Tylko to:

Ty pójdziesz górą... a ja doooliną! Ty zakwitniesz różą, a ja Maaaliną!
Byłabym (znów) zapomniała. Jeśli macie jakieś wyrzutki, ślijcie zdjęcia, pozbieram je, nagromadzę i w odpowiedniej chwili puszczę w świat.
Sonic i Anonimową 72 przepraszam, jeszcze nie wysłałam. Zrobię to w poniedziałek.

wtorek, 11 października 2016

Pfff...

Mam blokadę umysłową. Nic mi nie idzie. Ani robota właściwa, ani rysowanie, no nic! Nawet na gumnie nie mogę sobie pokopać, bo tonę w błocie. Pogoda jest wyjątkowa parszywa, to fakt, ale nie można każdej niemocy - umysłowej zwłaszcza - zwalać na pogodę. Ciemno, ciemno i ciemno. Psy i koty głównie śpią, budzą się tylko na jedzenie, nawet Wałek nie chadza na wycieczki. Leniwe pierogi trochę mnie dzisiaj podniosły na duchu, jednak w głowie mi nie rozjaśniły.
W sprawie kalendarza kręcę się w kółko i tylko papier marnuję, ale tylko w połowie, z drugiej strony jest zadrukowany! Chociaż tyle...

 E tam, skończy się jak zwykle - na moich skarbuńkach:







Ubolewam - to wszystko, na co mnie stać.