niedziela, 26 sierpnia 2018

To nie jest kraj dla normalnych ludzi

Miałam pisać o czymś innym, ale po drodze zapomniałam o czym to ja chciałam, bo straciłam zapał i głowę. Dzień zaczął się miło i niespiesznie, na zewnątrz przyjemny chłodek - w sam raz na towarzyskie spotkanie z koleżankami na działce jednej z nich. Rano, zanim pojechałam, Wałek jakimś cudem wyżarł Frodkowi całą michę jedzenia (swoją porcję też zjadł!) i zanim się zorientowałam, było za późno. Wałek wyglądał jakby połknął średniej wielkości piłkę. Na spotkanie pojechałam, ale spokojna nie byłam - nigdy nie wiadomo którędy taka piłka zechce się wydostać.
Zostawiłam samochód po drodze, u koleżanki, skąd udałyśmy się w teren jej autem. Spędziłyśmy bardzo przyjemne popołudnie i na tym przyjemność się skończyła. Do auta koleżanki ktoś się włamał i zdemolował stacyjkę - jest roztrzaskana w drobny mak i wyrwana z korzeniami. W biały dzień, pośród innych parkujących tam samochodów i kręcących się ludzi. Ubezpieczyciel najpierw nie odbiera telefonu, potem każe czekać (godzinami!) na telefon konsultanta, policja ma przyjechać w ciągu 2-3 godzin, laweciarz nie może odholować auta bez policji, poza tym nie wie gdzie, bo niedziela i wszystko pozamykane. Włam odkryłyśmy ok. 17.30. Przed chwilą rozmawiałam z dziewczynami (20.30) - nadal tam siedzą i czekają na kogokolwiek.
Jasne, to nic znów takiego, nie ma tragedii, tylko upierdliwość i kłopoty. Kolejny kwiatek do polskiego ogródka bylejakości, bezkarności, niekompetencji, niedbalstwa. Coraz trudniej w tym funkcjonować - mnie jest coraz trudniej i coraz bardziej mnie to denerwuje. Pomijam złodziejstwo na bezczela. Niczego przecież nie można załatwić normalnie, od przysłowiowego fachowca poczynając, na urzędasach kończąc, że o miłościwie panujących nie wspomnę. Wszyscy wszystko mają w pompie.
Dziewczyny zapewne nadal tam czekają, bo nie mam sygnału, że coś się wydarzyło. Policja w końcu przyjedzie, ale i tak umorzy śledztwo albo najpewniej wcale go nie wdroży ze względu na niską szkodliwość. Przerabiałam to, kiedy pewien osobnik o małym rozumku sfałszował dokumenty samochodu, podrobił mój podpis i auto zabrał wbrew mojej woli i wiedzy. Policja umorzyła śledztwo ze względu na niską szkodliwość, co znaczy ni mniej ni więcej, że każdy może sfałszować dokument, podrobić podpis i zagarnąć sobie czyjąś własność. A jaka akcja była! Pobieranie próbek pisma (moich) w pozycji siedzącej, stojącej, długopisem i ołówkiem, pińcet próbek mojego podpisu, potem opinia grafologa i inne cuda wianki. I co? Góra urodziła mysz. No ale policja musi przecież pilnować pomników.
Kury zagraniczne, czy tylko u nas tak jest?
Zdjęć nie będzie, bo aparat w naprawie. Obiektyw nie współpracuje z resztą. Będzie mnie to trochę kosztowało i to nie wiadomo bliżej kiedy.
Dla rozładowania napięcia Czajnik podróżny - sprzed awarii aparatu:


 *
Skoro o kotach mowa, przedstawiam Zdzisia tym, którzy jeszcze go nie znają.  Zdziś pomieszkuje u Gosianki. Jest taki piękny, że dech zapiera. Jakby był kapkę długowłosy, czy cuś? A jak umaszczony, ludzie!!! Jest niezwykle kontaktowy, zdrowy, nie ma tylko domu. Dogaduje się z innymi kotami, dogaduje się też z psami. Mruczący pieszczoch i przylepa. Serce się wyrywa...




PS. Wałek piłki nie wypuścił. Przynajmniej na razie.

poniedziałek, 20 sierpnia 2018

Powrót do przeszłości

Wedle zaleceń pod poprzednim postem dzień spędziłam leniwie, aczkolwiek było to lenistwo niezamierzone. Ponieważ zablokował mi się aparat fotograficzny i od wczoraj nie udało mi się go odblokować, udałam się z nim do kogoś mądrzejszego (teoretycznie). Orzekł on, że chyba jednak coś mu dolega. Wsiadłam więc w srebrzystą szczałę i pognałam do centrum, do serwisu. Niestety, nie dojechałam, bo wpakowałam się w korek, w którym spędziłam półtorej godziny. Zawróciłam przy pierwszej sposobności. W domu poczułam się tak zmęczona, że musiałam się przespać. Nawet coś mi się śniło, ale nie pamiętam co.
Na szczęście wczoraj aparat jeszcze działał i mam kilka zdjęć z wyprawy do dzieciństwa, na którą - spontanicznie - udałyśmy się z MM. Miejsce to znajduje się około 40 km stąd. Jest to nieduża wieś o nazwie Chełmno. Kiedy wyprowadziliśmy się stamtąd, ja miałam osiem lat, MM trzynaście.
Chełmno słynie z tego, że znajduje się tam najwyższe bodaj wzniesienie w Wielkopolsce, 131 m n.p.m i jest to pagórek kemowy na wysoczyźnie morenowej (Wikipedia). Jak zwał, tak zwał, wysoko jest - wspięłyśmy się z niejakim trudem i właśnie tam, w kulminacyjnym miejscu (widokowym) zaciął się aparat. Mam jednak wcześniejsze zdjęcia, sprzed wspinaczki, bo drugą atrakcją Chełmna jest pałac. I my, MM i ja, w tym pałacu mieszkałyśmy! Ale zanim to się stało, należał on do Raczyńskich, a potem, aż do II Wojny, do niemieckiej rodziny von Lehmann-Nitsche. Dziś, niestety, obraca się w ruinę, jak większość wielkopolskich pałacyków, a jest ich tu mnóstwo.
Bramy były pozamykane na siedem spustów, ale co to dla nas.

W tę oto bramę (z lewej) Mama wjechała nowiutkim samochodem pt. Syrena. Podobno pomyliła gaz z hamulcem:)


Na balkonie bawiłam się z Hanią w dom. To nie zdarzało się często. Tylko wtedy, gdy mama Hani wietrzyła na balustradzie dywan. Było to więc wielkie wydarzenie! Pod balkonem jest sala balowa - nie pamiętam jej. Chyba dzieci tam nie wpuszczano. Przed pałacem był zadbany klomb z kamiennym muchomorem pośrodku. Oczywiście nie ma śladu ani po jednym, ani po drugim.

To jest lewa strona pałacowego frontu. Przez tę przepiękną werandę można było przejść przez pałac "na przestrzał". Po lewej mieszkała rodzina dyrektora tamtejszego PGR z czwórką dzieci - wtedy moich towarzyszy zabaw. MM miała towarzystwo we wsi i tam się głównie szlajała, o ile nie tarabaniłam się za nią.
Boszszsz, jak mi sie podoba ta weranda! Bardzo dobrze ją pamiętam, nie zmieniła się.
Tę wieżę dobudowano w 1933 roku. Nikt (z dzieci) nie wiedział co w niej jest, w związku z tym krążyły na jej temat przedziwne pogłoski.
Teraz idziemy w prawo i...
Otwarte okno na górze, to była nasza kuchnia i stąd Mama rzucała mi chleb z masłem i cukrem. Dalej jest okno od pokoju MM i mojego, a jeszcze dalej była jadalnia.
Skręcamy za węgieł i tam widzimy ścianę, którą MM obrzuciła packami błota, gdyż raziła ją świeżo położona elewacja. Oj, ale się działo!
Skręcamy jeszcze raz i (otwarte, na górze) mamy okno od sypialni małżeńskiej rodziców, potem łazienka i kuchnia:
Tak wygląda pałac z tyłu:
Nie dało się wejść do środka, szkoda...
Następnie wspięłyśmy się na górę, skąd w dzieciństwie szusowało się na sankach. Co "odważniejsi" szusowali z samej góry, z "trzeciego rowka". Zbocze było przecięte uskokami, dla nas to były rowki. Nie było to ani mądre, ani bezpieczne. Nikt się nie zabił, chociaż raz mało brakowało, bo jedna z koleżanek MM rąbnęła głową w płot, który (idiotycznie zresztą) stał u stóp naszego stoku.
Ze spaceru pod górkę mam tylko to:

Bardzo żałuję, bo roztaczał się stamtąd przepiękny widok. I nie mam zdjęć kapliczki, która nadal tam jest, chociaż zdewastowana. Poniższe zdjęcie pochodzi z Wikipedii. Teraz kaplica wygląda gorzej:
Przy kaplicy był cmentarzyk z niemieckimi grobami, przypuszczalnie rodziny von Lehmann-Nitsche. Nie ma po nim śladu, wszystko zarosła trawa i chaszcze.
Nie muszę mówić, że kapliczka to był młyn na dziecięcą wyobraźnię. Krążyły o niej niesamowite historie, wszystkie oczywiście straszne. Pamiętam coś o białym koniu, który tam się ukazywał, ale szczegółów nie pomnę. Może MM pamięta więcej.
Miło tak sobie powspominać. Zadziwiające, ile człowiekowi się przypomina sytuacji, szczegółów, dialogów nawet, jakby to było wczoraj.
I żal, i miło - to chyba jest właśnie nostalgia...



czwartek, 16 sierpnia 2018

Czym skorupka trąci na starość?


Dzięki rodzinnym powiązaniom z PrezesKurą mogę, w nawiązaniu do dyskusji na ostatnim wybiegu, wypowiedzieć się nieco szerzej w interesującej nas sprawie. Nie ma to jak zdrowy nepotyzm! 
Otóż, nawiązując do tytułu, z całą odpowiedzialnością stwierdzić mogę, że będziemy kiedyś zbierać to, co sobie posialiśmy. Prawda stara jak świat („czym skorupka za młodu…”) Jeśli nie mamy bowiem znaczących zmian chorobowych w obrębie centralnego układu nerwowego, to rdzeń naszej osobowości pozostaje niezmienny. Charakterystyczne dla starości w tym zakresie jest jedynie to, że pewne cechy osobowości mogą (choć nie muszą) się nasilać, a inne słabnąć. Czyli – zmiany ilościowe, nie jakościowe. Ale już i to może być nieznośne. Ktoś oszczędny może stać się sknerą, zamknięty w sobie – odludkiem, drażliwy – agresorem, wylewny może stać się lepki itp. Dobra zaś wiadomość jest taka, że z wiekiem ubywa nam agresji, zwłaszcza mężczyznom. Socjobiologowie twierdzą, że to dlatego, iż nie muszą już oni (mężczyźni) walczyć o samice, jako że obowiązek reprodukcyjny na ogół jest za nimi.
Podobnie jak z cechami osobowości dzieje się też z naszymi potrzebami. Oznacza to, że przemieszczenia następują na ogół w obrębie hierarchii, a nie struktury potrzeb. Mamy więc takie same potrzeby jak mieliśmy niegdyś, ale niektóre z nich stają się dla nas ważniejsze, inne zaś mniej ważne. Zmienia się też czasem, zazwyczaj z konieczności, sposób zaspokajania tychże. Przykładem mogą być potrzeby seksualne. Z badań wynika, że owe potrzeby, wbrew temu co do niedawna na ten temat sądzono, nie wygasają z wiekiem. Nie mając jednak często możliwości ich zaspokojenia (dotyczy to zwłaszcza kobiet, co spowodowane jest nadumieralnością mężczyzn), spychamy je w niebyt wierząc, że co jak co, ale to już mamy z głowy. A one (potrzeby) i tak wyłażą. W snach, fantazjach, upodobaniu do romansowych filmów i literatury oraz na sto innych sposobów. Seksualizm ludzi w podeszłym wieku to zresztą oddzielny, szerszy problem.
To wszystko jednak dzieje się wtedy, gdy na starość pozostajemy w tzw. normie. Jeśli dopadnie nas demencja, niezależnie od tego jakiego typu – Alzheimer czy coś innego, wszystko zaczyna się sypać. Łagodne baranki stają się agresywne (agresja jest charakterystyczna np. dla Alzheimera), skąpi mogą stać się rozrzutni, a rozrzutni skąpi, rodzina staje się wrogiem, a nienawistny kiedyś sąsiad - powiernikiem trosk. I na ogół wszyscy kradną, czyhają na majątek, czasem znęcają się, biją, ogólnie źle życzą, a świat jest w ogóle dziwny i podły. Coraz częściej zastanawiam się, dlaczego to idzie właśnie w tym kierunku? Dlaczego nie mogłoby być tak, że taki dementywny staruszek nurza się w poczuciu pełnej szczęśliwości, otoczony aniołami w ludzkiej skórze i światem uśmiechającym się do niego. Czy to pokuta za grzech pierworodny? Jeśli tak, to odbywają ją tylko wybrani. Szacuje się bowiem, że zmianom dementywnym podlega ok. 6 – 8% populacji ludzi po 65(70) roku życia. W kolejnych przedziałach wiekowych ten odsetek oczywiście wzrasta, ale i tak nie są to zastraszające ilości.
I problem kluczowy – co robić. Praktycznie jesteśmy bezradni. Jak do tej pory, nie znaleziono środka nawet znacząco spowalniającego chorobę, nie mówiąc już o cofnięciu objawów. Może nastąpić lepszy lub gorszy okres, ale zmiany idą do przodu nieubłaganie, trochę wolniej, trochę szybciej, ale nieodwracalnie. Kiedy miałam z tym do czynienia głównie teoretycznie, uczyłam, że: cierpliwość, ciągła nauka od nowa zapomnianych umiejętności, stymulowanie aktywności fizycznej i – na ile się tylko da – dostarczanie stymulacji zmysłowej (aktywność fizyczna też jej dostarcza), ciągłe, uparte przywoływanie do rzeczywistości (pomoc w odzyskiwaniu orientacji w miejscu i czasie) itp. itd.
Teraz jestem zupełnie pogubiona. Dalej wierzę w słuszność tego wszystkiego, ale wydaje mi się, że pracować nad tym efektywnie mogą ludzie spoza najbliższej rodziny. My, rodzina, nie jesteśmy chyba w stanie całkowicie uwolnić się od odbierania naszych rodziców jako rodziców właśnie. Do gry wchodzą emocje, w tym różne żale wymykające się spod kontroli i będące częściowo poza świadomością. Łatwo o irytację, przychodzi złość kiedy słyszymy jacy jesteśmy źli, kłamliwi i w dodatku kradniemy. A ze złością przychodzi poczucie winy, a ono może powodować różne następstwa, łącznie z chęcią pozbycia się problemu, zapomnienia o nim. Nie mówiąc już o tym, jak bardzo poczucie winy człowieka wypala.
No i tak to się toczy. Obyśmy zdrowe były(byli) i zostały (zostali) sobą do końca naszych dni.
Czego Wam i sobie życzę
MM.


sobota, 11 sierpnia 2018

Niebieski kwiat jabłoni

A więc tak. Popadało! Wreszcie trochę popadało, z naciskiem na trochę. Taki to deszcz bez znaczenia dla większości roślin, ot, podlało trawę. Jednak ochłodziło się do dwudziestu stopni i - jeśli chodzi o mnie - niech tak pozostanie.
Gumienko trochę odetchnęło i nawet jabłoń zakwitła dziwnym kwieciem:
Oraz winorośl:
 Kociska niezmiennie zadowolone z życia na ulubionych miejscówkach:



 Kot o wiele mówiącym spojrzeniu spod rzęs:

Skarżyłam się na obfitość komarów i na to, że nie mogę wieczorem otworzyć okien. Pogadaliś, poleciałam do stosownego sklepu, nabyłam co trzeba, zamontowałam siatki w oknach i pławiłam się w samozadowoleniu przez jeden wieczór. Albowiem rano siatki wyglądały tak:

To chyba był poroniony pomysł wziąwszy pod uwagę, że parapet jest najlepszą miejscówką dla kotów:)
No i tak wiszą sobie (siatki znaczy), bo lepszego pomysłu nie mam.
I wiecie co? Trochę mi zimno! Co za niewiarygodnie miłe uczucie!


środa, 8 sierpnia 2018

Marzenia jak ptaki...

O czym najczęściej marzymy? Nie mam na myśli zdrowia, pieniędzy i tzw. spokoju, bo to są marzenia oczywiste. Mam na myśli marzenia zmieniające rzeczywistość. Bez nich tkwilibyśmy w miejscu, nasze życie byłoby zawsze takie samo, przewidywalne do bólu. Nie rozwijalibyśmy się, świat - wraz z nami - stałby w miejscu. Z naukowego punktu widzenia marzenia redukują stres i łagodzą napięcie. Są inspirujące i - co tu dużo gadać - upiększają codzienność chociaż bywa, że są nierealne. Ale jakie przyjemne! Kto z nas nie marzył o czymś, na co nie ma najmniejszych szans? O wielkiej wygranej, która odmieni wszystko i pozwoli spełnić marzenie życia? Dla mnie osobiście to bardzo przyjemne marzenie. Wielka wygrana byłaby środkiem do celu, a nie celem samym w sobie. Muszę tylko zacząć grać!
W powiedzeniu, że marzenia się spełniają i trzeba tylko chcieć, jest ziarno prawdy. One nas ukierunkowują i motywują, budzą chęć działania. Z marzeniami jest trochę tak jak z talentem. Każdy jakiś ma, tylko często o tym nie wie. Warto zajrzeć w głąb duszy, a na pewno coś się tam znajdzie!
Moje marzenie znacie: mały, biały domek z kawałkiem gumienka w jakimś pięknym miejscu. Nie jest to małe marzenie, ani łatwe do spełnienia (ta wielka wygrana!), ale rozglądam się. Czasem nachodzi mnie zniechęcenie, ale marzenie ciągle we mnie tkwi i nie pozwala o sobie zapomnieć. Samo oglądanie małych, białych domków - choćby były zupełnie dla mnie niedostępne - jest bardzo przyjemne.
Teraz zajrzyjcie w głąb duszy i sprawdźcie co tam jest. I podzielcie się, o ile nie jest to coś zbyt osobistego.
A to moja wizualizacja:

czwartek, 2 sierpnia 2018

Nie ma, nie ma wody...

Nie to, żebym narzekała, bo kocham lato. Jednak upał i susza już mi (i zwierzętom) bardzo doskwierają. Chcę tylko o jakieś sześć stopni mniej! I trochę wody! Próbowałam zmoczyć Frodka, ale zwiał i nie chciał wrócić. W zamian za tę przykrość wyszczotkowałam go, co uwielbia. Sama przy tym omal nie padłam gorącym trupem.
Czytam o tych Waszych burzach i deszczach niespokojnych i aż mnie skręca. Tutaj głównie ja jestem niespokojna. Że już nigdy nie spadnie deszcz.


Komu wełenki, komu?
 Teraz Frodo chodzi w mokrym ręczniku - to mu nie przeszkadza.



Wałek sobie radzi dobrze, a nawet chadza za forsycję i tam wygrzewa się na słońcu! Pozwalam mu na 5 minut i do domu. On z kolei mokrego ręcznika nie lubi.
Co mi z lata, jeśli wyjść nie mogę, bo wszystko parzy, a ja zlewam się potem od stóp do głów? Nawet ufryzować się nie można, bo koafiura spływa po pięciu minutach. Na gumienku posiedzieć się nie da, bo w dzień za gorąco, a pod wieczór uaktywniają się komary i to w takich ilościach, że ledwie zdołam podlać ogród. Nie pamiętam takiej inwazji. W efekcie siedzę w domu szczelnie pozamykana jak w bunkrze i za chwilę nabawię się klaustrofobii. I głowa mnie boli. Jedyna zaleta tej sytuacji jest taka, że fajnie jeździ się samochodem (klima) i długo jest jasno. Nawet proponowałam wczoraj MM. żeby pojechać do jakiejś galerii bynajmniej nie sztuki i tam posiedzieć sobie na ławeczce. Trzeba tylko dojść do garażu, a potem już tylko miły chłodek! MM. jednak nie wykazała entuzjazmu.
Są wszakże wokół mnie jednostki, na których temperatura (wysoka) nie robi wrażenia, a wręcz przeciwnie. Malina z samego rana zajmuje miejscówkę na parapecie i tam skwierczy, aż tłuszcz jej z pazurów kapie.



Czajnik nie traci czasu na parapecie i sam go sobie urozmaica.




 I to by było na tyle. Mus poszukać innego zajęcia:

Poza tym znów zakwitł rododendron i histeria, co normalne nie jest:
Na koniec zagadka. Co to jest? To poniżej: