sobota, 29 maja 2021

Ciągle pada...

Trudno przełknąć ten banał o życiu, które toczy się dalej. Ale toczy się niezależnie od naszej woli, i to jakoś tak coraz szybciej. Gdzieś uciekł mi miniony tydzień kompletnie i bez śladu. Może z powodu fatalnej pogody? Czuję się jak w środku listopada, zakładam ciepłe skarpetki, o kurtce i czapce nie wspominając. W domu mam 16 stopni, ale zaparłam się, że nie włączę grzejników - prawie w czerwcu! No ludzie! Kiedyś słońce przygrzało i w przypływie optymizmu zrobiłam sobie pedikiur. Każdy wie, jak uciążliwa jest to czynność. I co? Lakier się pościerał od noszenia pełnych butów i tyle. Zostałam z tym pedikiurem jak Himilsbach z angielskim.

Dzisiaj przed południem aura wyglądała zachęcająco, ale zanim zdążyłam przygotować się do prac ziemnych, lunęło jak z cebra. I tak to prace ogrodnicze kumulują się, bo deszcz pada od miesiąca codziennie, i to obficie. Wcale mnie to nie martwi, albowiem wychodzę z założenia, że pogoda i tak do bani, to niech chociaż popada. Jak wiadomo, Wielkopolska stepowieje, co potwierdzam - widać to gołym okiem. I gołym okiem widać także to, jak rośliny wręcz odradzają się po kilkuletniej suszy. A jednak śmiem twierdzić, że (globalnie) wody nadal jest za mało.

Nie wiem jak tam w głębi, w wodach gruntowych itd. ale tutaj, na powierzchni obfitość cieszy oko i duszę,wręcz zachwyca. Zieleń, jeszcze nieskalana kurzem i smogiem, koi zmysły. Na moim gumienku zagęściło się. Zdjęcie rabarbaru zrobiłam przedwczoraj, dzisiaj jest jeszcze większy:


Miesiąc temu:

To samo miejsce przedwczoraj:


Konwalie specjalnie dla Dory:

 

Taki mam miękki chodniczek:


I w ogóle:

Zasieki, wszędzie zasieki...






I dla przypomnienia, bo nie mogę się powstrzymać. Wczesna wiosna 2019:



sobota, 22 maja 2021

Biegnij Moniczko

Fotografia ze strony teatru Witkacego w Zakopanem

 
Lubię metaforę Opakowanej.

Monika wyjechała do Patagonii, aby spotkać się z Ewą i z Tropikiem, a pewnie też z Damą Kier i Elą Merko.

Wyobrażam sobie, że siedzą wszystkie w krótkich gatkach pod parasolem, wystawiają kulanka na słońce, patrzą na morze, popijają pyszne drinki i gadają. Może o tym, że pyszne te drinki i że nic nie boli, a nawet można się nimi delektować bezkarnie, bo leki można wpuścić w kanał, gdzie ich miejsce? Może zaglądają do Kurnika i trochę się nabijają z tego i owego, a trochę się martwią, że za dużo deszczu u Rabarbary, Rogatej i Agniechy, że zbyt sucho u mnie albo że znów wszędzie ten smog?

Ninka w swoim wierszu dla Moniki wyraziła to lepiej i piękniej:

Monice
Ktoś chciał jej pomóc, więc zawołał:
Chodź tutaj! Zostaw ból, cierpienie,
patrz! Droga cię cudowna woła,
możesz nią śmiało pójść przed siebie!
Teraz masz zdrowe, silne nogi,
osiągniesz szczyty jakie zechcesz
i możesz wszystko co chcesz zrobić -
- teraz masz zdrowe, silne ręce!
Strząsnęła ziemski pył z sandałów,
wyprostowała mocno plecy,
jeszcze się tylko obejrzała,
wiedząc, że żal nasz czas uleczy,
że kiedyś jeszcze się spotkamy,
znów młodzi, zdrowi i weseli,
że nowy czas nam będzie dany,
choć dziś nas nieskończoność dzieli.
 
 







 
 
Nie wszyscy wiedzą, że Kurnik powstał "z powodu" Moniki. A było to tak: poznałyśmy się osiem czy dziewięć lat temu na blogu Kretowatej. Dla nas obu (dla Moniki i dla mnie) był to początek blogowej przygody, chociaż wtedy jeszcze o tym nie wiedziałyśmy. Jakoś tak zgrała nam się częstotliwość fal i poza rozmowami w komentarzach u Kretowatej, zaczęłyśmy wymieniać maile, potem były rozmowy telefoniczne, aż wreszcie szczęśliwy zbieg okoliczności geograficznych pozwolił nam spotkać się w prawdziwym życiu. Mieszkałam wówczas w południowej Wielkopolsce, a Monika znalazła w Trójmieście świetnego ponoć lekarza od RZS. Postanowiła do niego pojechać i szukała hotelu w połowie drogi, a planowała podróż przez Warszawę. Wpadłam na to, że równie dobrze można jechać przez Wielkopolskę z przespanką u mnie. Tak też się stało i tak oto zaczęła się nasza przyjaźń. Była u mnie kilka razy, zawsze eskortowana przez kuzyna J. lub M. Raz był to dłuższy pobyt związany z operacją usprawniającą rękę, która to operacja odbyła się w Śremie, bo w tamtejszej klinice operował znakomity chirurg ręki. I ja, i Kretowata mieszkałyśmy (Kretowata mieszka nadal) niedaleko Śremu, na zmianę urozmaicałyśmy więc Monice szpitalną nudę. Któregoś dnia dziewczyny w szpitalu (Monika z Kretowatą) tak się zaśmiewały, że personel musiał delikatnie panie przystopować. Pamiętam z czego tak się zaśmiewały, ale wstydzę się powiedzieć.
Jakiś czas po operacji Monika spędziła u mnie. Chciałam trochę odwrócić jej uwagę od problemów zdrowotnych i któregoś dnia rzuciłam pomysł pt.: załóżmy sobie wspólny blog, a co!
- Dobra, odrzekła Monika, a jak się będzie nazywał?
- Taka wsiowa kura jestem, ja na to, to może Kura Domowa na wsi czy coś w podobie?
- Ty, domowa kura??? Monika prawie zemdlała. - Prędzej dzika ta kura!
No i tak to. Dalej już wiecie.
 
Do czasu pierwszej wizyty u mnie nie zdawałam sobie sprawy, jakim mozołem jest Moniki codzienność. Byłam u niej w Zakopanem trzy razy, osobiście poznałam Tropika i część przyjaciół Moniki. Zawsze ktoś przy niej był, co chwilę ktoś wpadał. Zabrała mnie na spektakl do ukochanego teatru Witkacego. Chociaż od dawna już tam nie pracowała, była przyjmowana jak królowa, w pierwszym rzędzie.
Nie mogę uwierzyć, że ot tak, bez słowa, wyjechała do Patagonii. To do niej niepodobne, walczyła przecież zaciekle o każdy skrawek siebie i nie tylko siebie. Pamiętacie, jak walczyła o Tropika? I wywalczyła mu ze 3 lata życia! Weterynarze się poddali, ale nie znali Moniki. Szukała, czytała, drążyła i domagała się. I była w tym skuteczna. 
 

Taka właśnie była. Waleczna i walcząca. Nie znałam innej Moniki. Choroba strasznie ją doświadczyła, po kawałku odbierając to, co nam wydaje się oczywiste, ale ona nigdy się nie poddawała i z uporem walczyła dzień po dniu - o względną sprawność, samodzielność, o godność i samostanowienie. Nie skarżyła się, nie narzekała, co najwyżej wściekała się na własną bezradność, na własne ciało, które tak ją zawodzi. Walczyła i najczęściej wygrywała. Wydawało mi się, że tak będzie zawsze, że jest niezłomna i da radę. 
Tak niewiele chciała od życia. Wiele razy mówiła mi, że lubi je takie, jakie jest. Wiem z czym zmagała się minuta po minucie, jakim wysiłkiem okupiony był każdy dzień. Pozostanie dla mnie kimś o niebywałej, imponującej sile charakteru. 
Trafnie ujęła to jedna z zakopiańskich koleżanek Moniki. Powiedziała, że potrafiła złapać się nawet trawki i wydostać się na wierzch.
Kochała swój zielony domek z widokiem na Giewont, zieloną ławeczkę i ogródek, który w tym roku miał rozkwitnąć jak nigdy dotąd, bowiem Monika postanowiła uwolnić swoją ogrodniczą pasję, nawet znalazła kogoś, kto jej w tym pomagał. Nie mogła doczekać się wiosny, w tym roku wyjątkowo opieszałej, zwłaszcza w górach.
 

 

Moniczko, mam nadzieję, bardzo chcę wierzyć, że z Tropikiem u boku przemierzasz teraz tonące w kwiatach i słońcu patagońskie łąki. Że - jak napisała Ninka - masz silne nogi, idziesz, biegniesz, turlasz się w trawie, gapisz się w chmury, wstajesz i znów biegniesz.
Biegnij dokąd zechcesz, kiedyś do Ciebie dołączę.

Wiem, że kochałaś lilie. Żegnamy się z Tobą liliami:
 


 










poniedziałek, 17 maja 2021

Do zobaczenia Moniczko...

 Nasza Mika, Monika dzisiaj odeszła.

Pogrzeb odbędzie się w najbliższą sobotę o godz. 14.00 w Zakopanem, na cmentarzu przy ul. Nowotarskiej.

Uwaga!

Ustaliłyśmy, że wpłacamy po 10 zł na konto Orki, które podam mailowo tym Kurom, które chciałyby się dorzucić, a nie dostały ode mnie maila z danymi do przelewu. Nie wszystkie adresy mam lub mogłam kogoś przeoczyć. Mam na myśli niefejsbukowe Kury, fejsbukowe już wiedzą.

wtorek, 11 maja 2021

Moje dolce vita

Nareszcie jest tak, jak powinno być w maju! Napawam się i zachłystuję i ciągle mi mało. Przyroda wokół jakby przyspieszyła, świat się zmienia dosłownie  w oczach. Jesienią posadziłam różności, a dotąd wyszły tylko tulipany. Ale nie! Wtem wyskoczyło to i owo tu i tam, wczoraj jeszcze nie było, a dzisiaj jest. Przedtem porządnie popadał deszcz, toteż teraz rośliny rosną w oczach, zwłaszcza hosty. Przysięgam, że od rana urosły jakieś 3 cm!

Rozpoczęłam wreszcie sezon tarasowy. Czekam na to calutki rok. Uwielbiam kiwać się na tarasowej huśtawce, słuchać ptaków i myśleć o niebieskich migdałach. Sprawdza się też hamak, bo na leżąco lepiej widać gdzie są ptasie gniazda.

Ach! To chyba jest la dolce vita!

Jak nie zachwycić się konwaliowym polem (no dooobra, pólkiem)? Jeszcze nie kwitnie, ale sama tego zapowiedź jest zachwycająca. Nawet pieski nie zdołały go stratować:

Te pieski:






Żeby nie było, że same kwiatki. Proszszsz, oto moje uprawy (nie wszystkie!):

 A nie, jednak głównie kwiatki:

Z upraw mam jeszcze takie grzyby:

Gumienko z grubsza ogarnięte, tylko salceson nieskończony. Obawiam się, że taki już pozostanie. Pieski chyba jednak obsikały tojeść (z prawej, przed kamieniami). Tzn. nie chyba, a na pewno, bo widziałam. Trudno, może da radę:

 

 

Piękne mam drzewko, a nie wiem, co to jest. Ma maleńkie, niesmaczne owoce:

I jeszcze "donica", jaką sobie zmajstrowałam z wierzby, w którą strzelił piorun, a którą wtargałam do szczały i przytargałam na gumienko:


Koleżance D. donica bardzo przypadła do gustu i też taką chce, wobec czego udamy się wkrótce na poszukiwania wierzby, w którą strzelił piorun. Potrzebna jest tylko burza.

No i tak to. Na sobotę zaplanowałam wyprawę po kwiatki do donic. Trzymajcie kciuki, abym kupiła tylko takie, które mi się zmieszczą do donic, które mam. Bo będę musiała jechać po donice. A jeśli pojadę po donice, wrócę z nowymi kwiatkami i znów będę musiała jechać po donice...