piątek, 30 maja 2014

BAJKA O ROBOTNEJ ANETCE

Z racji zbliżającego się Dnia Dziecka postanowiłam obdarować Was kolejną bajką:)) Można przeczytać sobie, a można też i dzieciom posiadanym na stanie bądź zaprzyjaźnionym.
A może ktoś rozpozna bohaterkę...

Zaczynajmy więc:

Była sobie raz Anetka – dziewczynka, bardzo pracowita i zakochana w psinkach. Nigdy się nie nudziła, bo zawsze coś do roboty sobie wymyśliła. A to sprzątała, a to kopała, a to pieskami się zajmowała. A teraz będzie o przygodzie, która ją spotkała.

Obudziła się Anetka pewnego pięknego dnia. Słońce świeciło wyjątkowo jasno, powietrze było przejrzyste, a ptaki na gałęziach kwitnącej wiśni dawały swój poranny koncert. „Jaki cudny dzień!” pomyślała Anetka, jak tylko otworzyła oczy. „Muszę zrobić dzisiaj coś wyjątkowego.” zdecydowała. Ale co? Ogródek skopany, kwiatki posadzone, konfitury malinowe usmażone. Wczoraj skończyła haftowanie kompletu serwetek i czapeczek na słoiki konfitur. Odczyściła też starą siekierkę, wykopaną w pobliskim lesie. Być może był to toporek prasłowiański albo tomahawk plemion Indian Środkowoeuropejskich, którzy podobno tam pomieszkiwali.

„No nic, wstanę i się zastanowię, może coś się samo napatoczy” zdecydowała Anetka. Wyszła przed dom i rozejrzała się wokoło. „Pięknie mieszkam.” - pomyślała. Rzeczywiście, domek stał w uroczym ogrodzie, pełnym kwiatów, kwitnących krzewów i drzew. Za płotem biegła ścieżka wśród pól, prowadząca do zagajnika. W tym momencie poczuła dotknięcie mokrego nosa w łydkę. „Chaberek, dzień dobry!” - zawołała radośnie do swojego ulubionego psa. Chaberek był psem niezwyczajnym, dość unikalnej urody. Wysoki nie był, za to łeb miał dość pokaźny (Mózgowiec, jak go czasem Anetka nazywała). Całość postaci była pokryta sterczącą na wszystkie strony sierścią w różnych kolorach, wśród których dominował brudnożółty. Łeb ozdobiony był szerokimi uszami, dzięki którym nasuwało się pokrewieństwo z nietoperzem, a długawy tułów kończył się imponującym podwójnym precelkiem. Ale wygląd był niesłychanie mylący, właściwie było to przebranie tajnego detektywa na miarę Herkulesa Poirot czy komisarza Maigreta. Chaber miał nadzwyczajny węch, potrafił wytropić najdrobniejszy ślad w promieniu 5 kilometrów. Miał już na swoim koncie kilka sporych osiągnięć, między innymi odnalezienie dwojga dzieci, zagubionych w lesie (Jaś i Małgosia się nazywali), wytropienie złodzieja jajek u starej Michałowej, a nawet uratowanie małego kociaka ze stogu siana. Wszyscy mieszkańcy okolicy bardzo go sobie cenili i wyrażali swoją wdzięczność bardzo praktycznie, a to kosteczką, a to ciasteczkiem, a to kiełbaską. Chaberek wybredny nie był, więc jego tułów zaczął przybierać kształty nieco walcowate i i szybkiego złodzieja by już chyba nie dogonił. „Oj, kolego, znowu utyłeś!” - powiedziała z naganą Anetka. „Od dziś zaczynamy treningi, musisz wrócić do formy. Co to za detektyw, co po pięciu metrach ma zadyszkę?!” „No trudno,” -westchnął Chaber – mus to mus”.



Poszli więc na spacer do zagajnika. Najpierw wolno, potem truchtem. Gdy doszli do pierwszych zarośli, pies odetchnął z ulgą. „Nie siadamy, nie siadamy!” zawołała Anetka. Pobiegli więc dalej. W pewnym momencie Chaber się zatrzymał, podniósł nos do góry i zaczął węszyć. „Co jest?” zapytała jego pani. Pies nie odpowiedział, tylko ruszył ciężkim kłusem w krzaki, a Anetka za nim. Wpadli na małą polankę, na której rósł wielki dąb. Spod dębu dochodziły ciche popiskiwania i widać było niewyraźną, dość wysoką i chudą postać. Postać odwróciła się ku naszym bohaterom i zaśmiała się skrzekliwie. „No proszę, kogo ja widzę, Anetka i ten jej pokurcz!” „Tylko nie pokurcz, tylko nie pokurcz!” warknął Chaber. Anetka poczuła się trochę niepewnie. Dziwną postacią, odzianą w kilka spódnic i chust była ni mniej ni więcej, tylko Baba Jaga... Anetka przypomniała sobie opowieści Jasia i Małgosi o jakiejś strasznej babie, która ich ścigała po lesie. „O matko, to na pewno ona!” jęknęła w duchu. „No, Chaberek, - powiedziała Baba Jaga – mogę ci się nareszcie zrewanżować za pozbawienie mnie pieczystego z Jasia i Małgosi. Ty tłuściutki jesteś teraz, w sam raz na lunch. A Anetka na deser.” „O, tak to nie będzie!” wrzasnęła Anetka zdesperowana – kością w gardle ci staniemy i się udławisz, ty wstrętna Babo Jago!” W tym momencie piski spod dębu przybrały na sile. „A co tam masz?” spytała Anetka. „Hi,hi,hi, spodoba ci się,- zachichotała wrednie Baba Jaga. „Parę piesków znalazłam, w sam raz na dodatek do Chabra pójdą do obiadu”. 
Tego to już Anetka i Chaber nie zdzierżyli. Dzielny pies podciął nogi Babie Jadze, która padła z wrzaskiem w kępę dorodnych pokrzyw. Anetka usiadła na niej i nie bacząc na bąble, zaczęła ją okładać zerwanymi pokrzywami. „To dobre na reumatyzm...” wysapała Babie Jadze do ucha. Chaber usłużnie zerwał jeszcze parę ostów... „I żebyś mi się więcej nie ważyła pokazać w naszej okolicy!” - krzyknęła Anetka - „Bo cię wytropimy i wszystkie okoliczne psy na ciebie napuścimy, a nie wszystkie są takie łagodne jak Chaber!” „Oj już nie będę, nie będę...” zajęczała Baba Jaga i cała zapuchnięta od pokrzyw uciekła w las. (Nawiasem mówiąc, okazało się, że istotnie po Anetkowej kuracji pokrzywami reumatyzm jej minął, a Baba Jaga otwarła w mieście gabinet medycyny alternatywnej i leczyła pokrzywami i innymi ziołami, robiąc na tym całkiem niezły interes.)

Anetka i Chaber nachylili się nad piszczącą kupką szczeniaczków. „Biedaki, tak same bez mamy, Chaberku, musimy się nimi zaopiekować.” - powiedziała Anetka. Zdjęła kurtkę , zawinęła maluchy i pobiegli do domu. Anetka, która kochała psy ogromnie, opiekowała się nimi czule i z miłością, a Chaber był oddanym wujkiem i gdy trochę podrosły uczył je wszystkiego, co sam umiał, a jak się rzekło, umiał dużo. Pieski były śliczne i mądre, a wyszkolone przez Chabra były psią śmietanką towarzyską. Chętnych nowych właścicieli było mnóstwo, Anetka z Chabrem musieli zrobić casting i znaleźli im naprawdę wspaniałe nowe domki. A raz do roku organizowali zjazd rodzinny i wszyscy spotykali się na pikniku w lesie pod dębem, gdzie wszystko się zaczęło...




A Anetka chciała wreszcie sprawdzić, czyja ta wykopana siekierka była, została więc archeologiem i ładne parę rzeczy jeszcze wykopała, znajdując przy tym, jako produkt uboczny, towarzysza życia o podobnych upodobaniach. A że pomysłów im obojgu nie brakowało, założyli więc prywatne muzeum no i oczywiście hodowlę piesków. Bez psów przecież nie ma życia!!!

P.S.  Jako modelka i model wystąpili Mademoiselle L.  i Miś.

P.S.2  Ogłaszam konkurs rysunkowy na portret Chaberka!!! Wszystkie techniki dopuszczalne. Uprzejmie proszę nadsyłać portrety na mój adres mailowy: mikatropik@gmail.com do niedzieli do 22.00. W poniedziałek ogłoszenie wyników i nagroda-niespodzianka!!!               

wtorek, 27 maja 2014

Ławeczka

Posiadaczki pól, ogrodów, działek i działeczek, co robicie, aby chronić pazury? Poza rękawiczkami oczywiście, które niewiele dają, nie wszystko można w nich zrobić i okropnie w nich gorąco.
Od godziny moczę je ze znikomym zresztą efektem. Płakać jednak nie będę. Chcę przez to powiedzieć, że muszę wyjść do ludzi i nie będzie mnie kilka dni, ale zostawiam Was pod czułą opieką i skrzydełkami Miki.
Czy muszę dodawać, że nie chce mi się wcale między ludzi? Teraz, kiedy ogród taki rozbuchany, kilka dni mam na niego nie patrzeć? Sokawki nie pić ani na ganku, ani na ławeczce? Przecież w międzyczasie przekwitną piwonie! I margerytki! Rekompensatą jest perspektywa spotkania Mnemo i AniM. Kiedy o tym pomyślę, to mi się chce, im moje pazury nie będą przeszkadzały (chyba).
To jest okropnie upierdliwe, a nawet powiedziałabym, że to wyzwanie - z wsiowej kobity przeistoczyć się  z dnia na dzień w kobitę światową! Łomatkozcórko! Ciuchy mam wincy takie polowe, buciki takoż. Buciki światowe nawet się znajdą, ale nie wytrzymam w nich dłużej, niż godzinę. One są takie bardziej do siedzenia. Co robić? Co robić? Stópki moje nadobne przyzwyczaiłam do klapek (klapków?) i teraz cokolwiek założę innego, po godzinie mam bąble. No  i NIE MAM SIĘ W CO UBRAĆ przecież! Ale zacisnę zęby, stłamszę w sobie próżność, nie szata zdobi człowieka i ładna miska jeść nie daje i prawdziwa cnota krytyk się nie boi. Śmiało stawię czoła i pojadę pokazać moje bogate życie wewnętrzne.
W oczekiwaniu na mój powrót przysiądźcie sobie z sokawką na ławeczce, która tak wyglądała "przed":
A tak wygląda "po" i dlatego uporczywie moczę pazury:

Potrzebuję jeszcze trochę piasku i cementu, albo samego piasku, ale to jak już zdejmę te światowe buciki. Bawcie się dobrze, chociaż nie wiem, czy beze mnie to możliwe:)))))
Wrócę w okolicach niedzieli!
Pięknego tygodnia!

sobota, 24 maja 2014

MajUsia

Wiecie już zapewne szfystkie Kury, że u Mai zamieszkał Uszośmiechopies o najbardziej olśniewającym uśmiechu pod słońcem, czyli Usia de domo Sonia! Jedna z wielu sierotek Ori wyrzucona przez jakąś szmatę z samochodu. Maja pojechała po Usię aż z Zakopanego w okolice Warszawy - jaka to trasa, nie muszę Wam mówić. Jednym cięgiem w tę i nazad. Oto co napisała Maja w komentarzach pod poprzednim wpisem. Przytaczam w całości, bowiem bloggeru całkiem się już pofyrtało i nie można się z nim dogadać. Historia Mai i Usi jest tak krzepiąca, że nie powinna przejść niezauważenie. A więc, oddaję głos Mai:
"Zdjęcia wyślę za dzień-dwa, kilka nawet mam już zrobionych, tylko na razie z niczym nie nadążam, nie zrzuciłam ich jeszcze na komputer. Poza tym jestem nieco wykończona bo śpię czujnie jak czujnik, przy zapalonym świetle, bo małpiszon dobiera się do blizny pooperacyjnej
oraz odsysa sobie mleko (własne).
Usia cały spacer gna, żeby jak najszybciej znaleźć się w domu z powrotem. Kupa to nawet nam się parę razy "wyspacerowała" ale sikanie raz wczoraj i raz dzisiaj. Trzyma i trzyma. Już wręcz zaczęłam myśleć o furosemidzie, ale wyjdę jeszcze później w nocy, może coś zdziała. Panika totalna, cały czas popiskuje, ale dziś wywęszyła jeża i nawet szczeknęła. Zaczęła też wychodzić z posłanka, bo przedtem cały czas udawała, że jej nie ma.
Byłyśmy u weterynarza, ustalił harmonogram działań, bo Usia w ogóle nie ma żadnych szczepień, odrobaczeń czy odkleszczeń i odpchleń. Aaaa, i jeszcze ma mleko w sutkach po sterylizacji. Ale do tygodnia wszystko ogarniemy, a i rozczulać się nad nią zanadto nie będę, bo ją to nakręca. Nie jest to łatwe, bo jest wzruszająca, ale myślę, że potrzebuje poczucia mojej stabilności, żeby sama się ogarnąć. Jest przerażona i rozchwiana ale damy radę. Jest niesłychanie podobna do Małej, tyle że ruda i nieco masywniejsza. A taki kundel, że każdy widzi w niej domieszkę innej rasy, nawet trafiła się koncepcja rhodesiana ( w wersji mini).
Z koleżankami zrobiłyśmy zrzutkę oraz zapłaciłam za sterylizację, w sumie do Ori poszło 600 zeta, co możemy przypisać kurnikowi, jakby nie było. A reszta przed nami, na pewno dziś jest psychicznie lepsza niż wczoraj.
A s...syna który wyrzucił ją, a może i bił np. za sikanie i dlatego tak trzyma ( robimy 3 spacery dziennie + doraźne wyjścia a efekt znikomy) ze skóry bym obdarła z zimna krwią."

Maja, my też! Ze skóry obdarłybyśmy i posypałybyśmy solą - jak jedna żona (patrz komentarze pod poprzednim postem dot. sposobów zemsty na pewnej mendzie - jesteśmy bardzo kreatywne). Myślę, że w tym zakresie mogę się wypowiadać w imieniu całego kurnika. Nie będę Was dłużej dręczyć, uwaga, uwaga, jeeeest! Oto Usia!!!
Czy widzicie te fantastyczne uszy?


Czy widzicie te kołderki, kocyki, poduszeczki, prześcieradełka? Inne na noc, inne na dzień?

Czy widzicie, jaka ona słodka i śliczna? Jestem pewna, że będziesz Maju szczęśliwa z Usią, że Usia będzie szczęśliwa z Tobą. Wszystko się uklepie, Usia jest zapewne przerażona, każdy by był na jej miejscu, teraz potrzebuje pewności, że tym razem to już na zawsze! Dziękuję Maja!
W zasadzie Usia jest już drugim "kurnikowym" psem. Pamiętacie Benka, którego Małgosia (Kuferek Majuliki) wydarła ze schronu zainspirowana naszą aukcją? 
To właśnie Benek, który bynajmniej nie jest młodzieniaszkiem

Dziękuję Wam Dziewczyny! Chciałabym codziennie pisać takie rzeczy!

Suplement: Poniżej testy wytrzymałościowe mebli (Benek) oraz sprzętów (córeczka Małgosi).


Suplement II:  
Dziewczyny, oto Usia w całej swej krasie i urodzie!!!


                                           " Pieszczaj mnie po całości!!!"













czwartek, 22 maja 2014

DZIKA KURA I JESZCZE CÓŚ...

Punkt pierwszy: Dzika Kura Ceramiczna, którą dostałam od Mai jako prezent imieninowy. Jest bardzo śliczna, szaleńczo kolorowa i zupełnie dzika. Niektórzy sugerują, że to może być kogut, ale nie wierzymy takim pogłoskom. Zdjęcia telefonowe niestety nie oddają szaleńczej kolorystyki, musicie wierzyć na słowo. W grzbiecie ma zagłębienie, można więc do niej wkładać różneróżności, jak to czynił Kłapouchy z baryłeczką.

Oto kura, dadam!!!

En face...



profil prawy...


profil lewy...


A teraz pora na CÓŚ...

Otóż niedawno zawitała do naszego kurnika Kalipso, bardzo sympatyczna kura już o statusie stowarzyszonej.  Nadrabiając zaległości w czytaniu naszej pasjonującej twórczości, trafiła m.in. na moje bajki:))) W wielkiej łaskawości uznała, że ma ochotę podzielić się z nimi swoim potomstwem i przeczytała swoim córeczkom Bajkę dla Majki (tutaj:  http://dzikakurawpastelowym.blogspot.com/2013/12/bajka-dla-majki.html). Muszę przyznać, że byłam mocno zdenerwowana  przed oceną, bo jako żywo dziewczynki były pierwszymi dziećmi, które ją usłyszały... Na szczęście ocena była łagodna, a panie redaktorki nawet wykonały własnoręcznie ILUSTRACJE!!!! I tu właśnie prezentuję owe ilustracje:



Moim zdaniem charakter postaci został uchwycony doskonale!!! Gratulacje dla autorek!!! I bardzo dziękuję...

A na koniec jeszcze malutkie cóś z dzisiejszego spacerku, żebyście zobaczyły ile jeszcze śniegu w górach...


Sorry za tą ulicę zupełnie nie o to mi chodziło, ale nie umiałam tego obciąć, powiększcie sobie same góry...


niedziela, 18 maja 2014

Cuda-wianki na Tymianki, promocja, okazja i przecena!

Kurki Stowarzyszone!
W pierwszych słowach mego listu donoszę, że w Domu Aukcyjnym Tymianek's jest promocja dzieł - nie bójmy się tego słowa - sztuki. Hania - Zielnik Hani oraz ja, Dzika Kura, przeceniamy nasze arcydzieła. To jedyna w życiu, absolutnie niepowtarzalna okazja, spieszcie się!!! Możecie wejść w posiadanie prawdziwego, najprawdziwszego obrazu (no dobra - obrazka) za jakże nikczemną kwotę!
U Ori psia bieda piszczy, potrzebuje dosłownie WSZYSTKIEGO. Najbardziej domu, ale zanim to nastąpi, same wiecie najlepiej...
Pochodźcie po Domu Aukcyjnym i raz jeszcze przejrzyjcie półki. Kochane Autorki Prac - może można coś jeszcze przecenić?
Licytacja dotyczy tylko Anioła z Kaczkom do dziś, do północy, a więc niedługo. Resztę po prostu kupujcie, kto pierwszy, ten lepszy!
Proszę i zapraszam!
Uwaga! Kupujcie i zostawiajcie komentarz tutaj, a nie w DAT's, tak będzie dla mnie łatwiej. Na bieżąco będę zapisywać Wasze oferty w DAT's na drugiej karcie, bo inaczej za każdym razem muszę wykonać kilka operacji. Jeśli ktoś się pomyli, nie szkodzi - będę sprawdzać i tu i tam! Dziękuję!

sobota, 17 maja 2014

Moje małe, wielkie szczęścia

Naszło mnie na wspominki na fali psiejsko-wiejskich tematów. Odkąd sięgam pamięcią, a sięgam dość daleko, niestety, zawsze towarzyszył mi pies, lub psy. Był seter irlandzki, były dwa wyżły gładkowłose, ale wtedy byłam smarkata i nie miałam większego wpływu ani na wybór rasy, ani na wychowanie. Dopiero jako osoba bardzo dorosła mogłam decydować o tym czy i jakiego chcę mieć psa, co w sumie jest dosyć naturalne. Pierwsza była więc bokserka znaleziona przez koleżankę w osiedlowej piaskownicy. Była już dorosła, ale młodziutka i bardzo przestraszona. Wzięłam ją na kilka dni, pewna, że ktoś jej szuka. Jakoś nie szukał i Sonia zwana Sunią została z nami na 10 lat. Cóż to była za słodzinka! Nigdy nie podejrzewałam, że boksery są takie łagodne, inteligentne, miłe, towarzyskie i rozrywkowe! Sunia otworzyła mi oczy na tę rasę i narosłe wokół niej stereotypy o zaciskających się szczękach, agresji itp. Wiem, co mówię, bo na Suni się nie skończyło, ale o tym za chwilę. Była cudowna, mądra i słodka do wypęku. Niestety, mam tylko stare zdjęcia, kiepskiej jakości (cyfrówek wtedy jeszcze nie było), a skaner jest podłączony do komputera Mojego, którego nie ma. On ma bardzo skomplikowana maszynownię, a w niej całą skarbnicę projektową - ja tego nie dotykam ze strachu, że coś skasuję. Sunia po 10 latach z nami umarła na raka w ciągu miesiąca. Tęsknię do dzisiaj i tak już będzie do końca moich dni. Tęsknię za każdym moim psiakiem, każdy był inny i każdy najukochańszy. Po śmierci Suni przez kilka miesięcy nie miałam psa. Któregoś dnia zadzwonił kolega, żebym przyjechała na sokawkę i przy okazji zobaczę psa, którego pani odumarła. I, że to bokserka... Pojechałam ze smyczą i kocykiem... Sunia miała już 5 lat i wyszukane imię Daisy. Jakoś mi nie pasowało to imię i Daisy została... kto zgadnie? Tak! Została Sunią. Była równie słodka, jak Sunia I. Była z nami 8 lat. Po jej śmierci nie chciałam innego psa, zakochałam się w bokserach i koniec. Był swego czasu w Poznaniu targ zwierząt, dla zmyłki zwany Sielanką. Można tam było kupić wszystko - od chomika po krokodyla. Z hodowli, pseudo-hodowli, z kradzieży, przemytu, co kto chce. Na szczęście nie ma już w Poznaniu tej wątpliwej sielanki. Dość, że wtedy, przypileni brakiem psa, postanowiliśmy tam pojechać i kupić jakąś bokserską sierotkę. Krążyliśmy po tym paskudnym miejscu, bokserów oczywiście nie brakowało. Chodząc tam w tę i nazad mijaliśmy dwóch facetów z psem na smyczy. I nie był to bokser. Pies był młodziutki, wilkowaty, miał oszałamiające uszy i tak patrzył...O tak:
Oto Julek!
Julek był mieszańcem owczarka niemieckiego i stafforda. Na własne potrzeby stworzyłam nową rasę - kiedy ktoś mnie pytał co to za pies, mówiłam, że lufford nowozelandzki. O Juleczku mogłabym napisać książkę. Był przyjazny, łagodny i bardzo inteligentny. I nie chodził po schodach, po prostu nie i już. Na szczęście mieszkaliśmy na parterze - trzeba było pokonać tylko dwa stopnie. Julek brał je skokiem. Kochał aportować i wiecznie coś w pysku tyrpał. Piłeczka ciągle wpadała mu pod meble, więc dla ułatwienia sobie zadania powiesiłam na kaloryferze laskę - taką zwyczajną, zakrzywioną laskę - i z jej pomocą wyciągałam tę piłeczkę skąd trzeba. Julek bardzo szybko nauczył się, że jeśli piłka wpadnie pod mebel, należy zastukać laską o kaloryfer. Trącał ją pyskiem, ona stukała o kaloryfer, a ja w innym pomieszczeniu wiedziałam, że trzeba natychmiast poszukać piłeczki. Nie musiałam zresztą szukać, bo Julek pokazywał, gdzie jest. Juleczek żył tylko niecałe 4 lata, zabiła go mocznica. Podejrzewam, że od początku był chory. Czasem miewał bóle nóg, wet twierdził, że to młodzieńcze rośnięcie kości. Dzisiaj sądzę, że to mogły być napady kolki nerkowej. Dobrze go żywiłam, dlatego zapewne przeżył te 4 lata. Jeszcze za panowania Julka, pewnego zimowego dnia pojechaliśmy na spacer za miasto. Jechaliśmy wolno leśną drogą, gdy z naprzeciwka nadbiegł piesek. Mały, bardzo kudłaty, czarno-biały. W pobliżu była jakaś wieś, ale dość daleko, jak na takiego malucha. Minęliśmy go, patrzę w lusterko, a on za nami biegnie! Zatrzymaliśmy się, wysiadłam z auta, a on po prostu do niego wskoczył. I tyle. Był bardzo chudziutki, zarośnięty, miał za długą, straszliwie splątaną i brudną sierść, a w niej pierdylion pcheł, błoto, zielsko i bukwie co jeszcze. Ostrzyżony, wykąpany i nakarmiony okazał się ślicznym pieskiem. Zaprzyjaźnił się z Julkiem, a kiedy tenże był już chory, Hukała układał się przy nim i grzał go swoim małym ciałkiem. Przedtem tego nie robił, czasem, bardzo rzadko leżały razem w koszu...
Proszę Państwa, oto Hukała:
Wałek z charakteru bardzo Hukałę przypomina. Dzisiaj podejrzewam, że Hukała wracał do wsi z jakiejś nocnej wycieczki, a my go po prostu uprowadziliśmy... Nawet jeśli tak było, zważywszy jego stan wtedy, nie mam najmniejszych wyrzutów sumienia. Był młodym pieskiem, 3, może 4-letnim. Spędził z nami 8 lat. Zdążył jeszcze zasmakować tutejszego, wiejskiego życia i biegania do woli. W przeciwieństwie do Wałka nie przenikał przez płot. Przedtem chodził wyłącznie na smyczy, bo uciekał i głuchł na wszystko. Kiedyś, na takiej ucieczce po łąkach utytłał się w padlinie. Byliśmy za miastem i było to zimą. Wracaliśmy do domu z Hukałą w foliowym worku (tylko nos mu wystawał), przy otwartych oknach.
Bardzo boli, kiedy odchodzą. Boli cały czas, są z nami tak krótko. Jednakże mimo bólu cieszę się, że mogłam z nimi być. Kochane moje pieski.
Resztę dobrze znacie. To Frodo, Wałek, Grażynka i Czajnik:
W kolejności od dołu: Czajnik, Wałek, Frodo

Grażynka
Czyż można ich nie kochać?
PS. W DAT's jest anioł z KACZKĄ!

czwartek, 15 maja 2014

TESTAMENT PSA




To jest najpiękniejszy testament jaki w życiu widziałam... Przesłała mi go Maja, która z kolei otrzymała go od bliskiej osoby po niedawnej stracie swojej ukochanej suczki.


Wersja polska :

Zanim ludzie umrą, piszą swoją ostatnią wolę i testament, dają swoje domy i wszystko co posiadają tym, których pozostawiają. Jeśli ja, moimi łapami, mógłbym zrobić to samo, oto o  co bym poprosił...

Biednym i samotnym porzuconym dałbym:

- mój szczęśliwy dom

- moją miskę i moje wygodne łóżko, miękkie poduszki i moje wszystkie zabawki

- kolana, które tak bardzo kochałem

- rękę, która głaskała moje futro i słodki głos, który wymawiał moje imię

Zapisałbym smutnym i przerażonym psom ze schronisk miejsce, które miałem w ludzkim, kochającym sercu. które wydawało się nie mieć granic .

Więc proszę, kiedy umrę, nie mówcie: " Nigdy już nie będę miał zwierzaka, bo strata i ból są większe niż mogę znieść."

Zamiast tego znajdźcie niekochanego psa, takiego, którego życie nie miało radości ani nadziei i dajcie MOJE miejsce JEMU.

To jest jedyna rzecz, którą mogę dać...
Miłość, którą pozostawiłem.

Autor nieznany.


Epilogiem do testamentu, niech będzie historia Mai, która  wypełniając testament Małej dała JEJ miejsce SONI z Domu Tymianka... Dziewczyny jeszcze się nie widziały, Sonia ma jutro sterylizację i dopiero w przyszłym tygodniu Maja po nią pojedzie. Ale już wiadomo, że są dla siebie... Niech wam się darzy , dziewczyny!!!!



 To właśnie Sonia:))))))) Śmiechopies!!!!

I tu serdeczny apel do wszystkich czytających oraz krewnych i znajomych królika: zajrzyjcie proszę, do Domu Tymianka!!! Jest tam tyle tych porzuconych, niechcianych i wystraszonych... I ciągle przybywają nowe... Spróbujmy spełnić testament naszych poprzednich psów, może choć kilkorgu z nich się uda:)))

I przypominamy z Haną, że Dom Aukcyjny Tymianek's działa nieustająco, prosimy o odświeżenie pamięci!!!

Tu jest aniołek od Mnemo dla Tymianków, może ktoś by chciał??? Hana go zaraz da do Domu Aukcyjnego, to przy okazji może sobie przypomnimy co tam jeszcze jest:)))


środa, 14 maja 2014

Celebryta z Wielkopolski

Dziękuję JolkoM, podsunęłaś mi świetny tytuł!
Jako, że Wałek ostatnio zajmował sporo miejsca na łamach, nazwijmy rzecz po imieniu. Został celebrytą. I to nie tylko w Polsce, ale także poza jej granicami. Wszystkim fanom na świecie donoszę, że operacja się powiodła, pacjent czuje się dobrze. Jedyną niedogodnością jest kołnierz. Musi w nim chodzić, bo się wylizuje. Chyba, że zalega za moimi plecami - to bez kołnierza. W trójkę nie zmieścimy się na fotelu.
Dzisiaj byliśmy na wizycie kontrolnej. Jak na rekonwalescenta nieźle sobie poczynał. Mój absolutnie nie mógł dzisiaj ze mną pojechać, a trzeba Wam wiedzieć, że Wałek w samochodzie jest spokojny wyłącznie na moich kolanach. Cóż było robić? Zapakowałam Wałka z tyłu, można powiedzieć, że do bagażnika, wyjąwszy półkę spod tylnego okna. Krzywdy nie miał. Wymościłam mu tam kołderką, zdjęłam zagłówki, żeby mnie słyszał i widział. Wałek luzem w samochodzie grozi poważną kolizją - jest nieobliczalny. Dopóki jechaliśmy, siedział cichutko. Pod lecznicą, już kiedy go wyjmowałam z samochodu, puścił pawia na mnie i kołderkę. Następnie:
- z ekscytacji innymi pieskami w lecznicy przydepnął mi pazureirem palec u bosej nogi w klapkach tak, że polała się krew i wet musiał najpierw opatrywać mnie
- obsikał wagę w poczekalni
-obsikał drzwi gabinetu
- włączył alarm w samochodzie. Zostawiłam go z tyłu na minutę dosłownie i wróciłam po tabletę, żeby już nie jeździć z nim w piątek. Nie wiem, jak to zrobił, ale przelazł z bagażnika do wnętrza samochodu i tak się tam miotał, że uruchomił alarm...Byłam pewna, że nie przelezie, bo kołnierz jest duży. A jednak...
Zawiozłam gada do domu i musiałam wrócić na pocztę, już nie ryzykowałam podobnych ekscesów. Wysyłałam list i z tego wszystkiego na pytanie czy ma być zwykły, odparłam: nie, piruet! (Mnemo, to Twoja sprawka!). Po drodze wstąpiłam do tzw. używek. Stał tam jakiś mikser, czy coś w podobie opatrzony kartką z napisem: Niena pszedasz.
A to zdjęcie celebryty przed:
Z przymkniętymi z lubości oczami łapie czarowne zapachy od tego W. z górki co mo suke co się guni



Kumple (nadal przed)

I po ptokach...
A to torebusia z używek za piątala:
 Jest welurowa, malutka, w pięknym, śliwkowym kolorze

Jutro muszę jechać do Poznania. Wcale mnie to nie zachwyca. Ale wieczorem już będę!

poniedziałek, 12 maja 2014

COŚ PIĘKNEGO

No właśnie coś pięknego, z klasą i zadumą... Cóż to być może??? Możecie być pewne, że nie Eurowizyjny chłam. Coś na kompletnie przeciwstawnym biegunie i bardzo kojącego. Dzień miałam wyjątkowo ciężki i muszę odreagować i się zrelaksować , a was, mam nadzieję, przy okazji też. 

Otóż jutro właśnie wychodzi nowa płyta. Niby nic, płyt wychodzą setki i tysiące. Ale nie takich. Płyta nazywa się "Strug, Leśmian, Soyka" i ten tytuł mówi już trochę sam za siebie. Najmniej może znanym tytułowym twórcą jest Adam Strug, wspaniały śpiewak (pieśniarz?), który śpiewa pieśni sakralne, wielkopostne, etniczne, kurpiowskie, komponuje i ma wspaniały baryton. Pierwszy raz się z nim zetknęłam w radiowej Dwójce, w Muzyce Źródeł, chyba były to pieśni wielkopostne właśnie i zrobiło to na mnie ogromne wrażenie. A teraz napisał muzykę do poezji Leśmiana i poprosił Stanisława Soykę o współpracę , głównie muzyczną, fortepian i akordeon.    Zobaczyłam teledysk do pieśni  "Tam na rzece jest na pewno łódź" i... się zakochałam. "Tam na rzece, jest na pewno łódź, trzeba tylko wiosłem fale pruć..." 
Posłuchajcie i popatrzcie: 




Jak dla mnie to piękno w czystej postaci. 

 A tu trochę coś  troszkę innego, ale też stylowe: "Za Marychostem"



Dobrego, spokojnego wieczoru wszystkim... I tygodnia...

piątek, 9 maja 2014

Magiczne słowo

Magicznym słowem na dziś jest przysłówek "gdzie". Nie zliczę, ile razy dzisiaj użyłam go w formie pytania retorycznego, na które w emocjach (czytaj: wqrf) udzieliłam sobie retorycznej (!) odpowiedzi:
1. Gdzie jest Wałek?
2. Gdzie jest Wałek?
3. Gdzie jest Wałek?
4. Gdzie są nożyczki?
5. Gdzie jest szara taśma klejąca do zapakowania paczki dla Miki?
6. Gdzie jest ten kartonik, który w tym celu gdzieś (?) odłożyłam?
7. Gdzie jest beżowe passe-partout do obrazka dla Owieczki?
8. Gdzie jest Wałek?
9. Gdzie jest ten lawendowy sweter?
10. Gdzie jest pęseta do wyjmowania kleszczy z psów?
11. Gdzie są nożyce do cięcia żywopłotu?
Krótko mówiąc, dzień mi minął na szukaniu różnych rzeczy, a najbardziej Wałka. Bardzo bolą mnie nogi od tego.
Ponadto:
- spadły mi 3 pelargonie przygotowane do posadzenia i się połamały
- uszarpałam się z kosiarką, która nie chciała odpalić
- zbiłam w Biedronie słoik kawy rozpuszczalnej
- kupiłam w Biedronie łopatkę taką małą, ogrodową, która wygła się przy pierwszym kontakcie z ziemią.  Ale za to jest ładna.
- gupi blogger nie da pogadać, a tak interesująco rozwijała się konwersacja na temat chorób:)
Czy Wam równie interesująco minął dzień?
Na koniec dnia było tak:

Dobre i to...

środa, 7 maja 2014

Bardzo długi post z pierdylionem zdjęć

Mika pobudziła Was intelektualnie, to ja Was odpocznę. O życiu będzie. I pierdylion zdjęć, ostrzegam!
Pamiętacie, lub nie, że pies Wałek jest włóczykijem. Wyłazi przez szpary w płocie i zwiedza wieś z przyległościami. Dostał więc swego czasu rurę z kolankiem na szyję, co pomogło na chwilę. Nauczył się zdejmować tę dziwaczną obrożę po mistrzowsku. Wsadzał głowę razem z rurą w oczko siatki (duże dosyć, bo to siatka leśna). Obroża z rurą zostawała na zewnątrz, a Wałek jednym ruchem cofał głowę, wyjmował zgrabnie i wtedy przejście przez oczko siatki nie było żadnym problemem. Co jakiś czas ktoś przynosił nam nieszczęsną rurę, bo już wszyscy wiedzą, że ona wałkowa. Nie mogłam obroży zapinać ciaśniej z oczywistych względów, no i bałam się, że się gdzieś zahaczy. Zebraliśmy się więc w sobie, wszystko inne odłożywszy na bok i zrobiliśmy płot odgradzający najsłabsze miejsca - te, przez które regularnie wychodził. O, taki:



Prawda, że piękny? Płot zrobiliśmy wczoraj po południu. Godzinę później wypuściłam psy. I, kto zgadnie? Gdzie był Wałek po kilku minutach? Na wsi był, rzecz jasna. Obeszłam wszystko, sprawdziłam każde oczko w pozostałej części płotu, każdą sztachetkę od frontu. I nic. Ani śladu włamania. Nie wiem, przenika, czy co? Wyśledzić nie mogę, bo kiedy jest ze mną, nie wyłazi. Przenika, kiedy mnie nie ma w pobliżu. No i to by było na tyle w tym temacie. Zostało nam jeszcze ok. 200 metrów tego nieszczęsnego płotu. Póki co, nie wychodzi sam. Wałek znaczy.
Czajnik, nasz obwieś kochany, przedwczoraj został pozbawiony męskości. Braku oczywiście nie zauważył, a zaraz po powrocie do domu i po narkozie, na rozjeżdżających się nogach powlókł się sprawdzić miseczkę. Dzisiaj już bryka jakby nigdy nic, głównie na drapaku made in Czacz:
To jest drapak, co? Wspinak raczej!

Proszę uprzejmie nie kierować nadmiernej uwagi na bałagan. Wspinak stoi w pracowni, bo tam najczęściej WSZYSCY przebywamy, a w pracowni musi być bałagan.







Przepraszam za jakość zdjęć, w większości są poruszone. Z Czajnikiem inaczej się nie da.  Mojego nie ma, a ja nie do końca panuję nad tym skomplikowanym aparatem!



Po sprawiedliwości reszta towarzystwa. Grażynka wspinak na razie ma w pompie i zajmuje magiczną szufladę:
A chłopaki tylko czekają, aż im zniknę z oczu. Niech Was nie zmyli ten spokój:
No idź już!
Jeszcze tu jesteś?
Poza tym pojechałam dzisiaj do apteki, a wróciłam z tym:

I z tym
Sezon dopiero się zaczyna i to jest marny początek. Na pikowanie czekają cynie:

I mina, prześliczne, jednoroczne pnącze o kwiatach w różnych kolorach:
Jeszcze chwilę zaczekam, boję się mrozu. Donice wtyrpam, jakby co.
I zobaczcie, ile wiśni:


Wspomniałam gdzieś, że majówka, chociaż deszczowa i zimna, była dla nas i naszych przyjaciół kochanych inauguracją sezonu. Bawiliśmy się świetnie, do rozpuku, można powiedzieć:



Następnego dnia pojechaliśmy na wycieczkę do pobliskiego klasztoru Benedyktynów (tych samych, którzy robią "benedyktynkę"), zwiedziliśmy barokowy kościół (w połowie romański, część barokowa została do niej dobudowana). Największe wrażenie zrobiły na mnie ślady ostrzenia szwedzkich mieczy na murze bramy w romańskiej części. Szwedziska szli do świątyni uprzednio naostrzywszy miecze??? Byłam już w tym kościele, ale dopiero teraz Braciszek pokazał nam te ślady.
Ponadto na dziedzińcu przed klasztorem rośnie kasztanowiec, który z trudem obejmują 4 osoby. Jest w pełni kwitnienia, to białe pod nim, to płatki kwiatów. Nie wiem, jak braciszkowie to robią, ale jest on wolny od wrednego kasztanowiaczka i nie choruje!

Zwróćcie uwagę na jego wielkość w stosunku do wieży kościoła
 Następnie udaliśmy się do skansenu - scenografii do filmu "Pan Tadeusz". Soplicowo kupiła gmina przy wsparciu sponsorów, przywiozła z planu i ma.
W sielskiej scenerii, między kwitnącymi jabłoniami pasie się osiołek, owce, kozy, drób. Jest i orzeł z nogą na łańcuszku, ale to nie podobało mi się wcale.
Soplicowo machnęliśmy w 15 minut i udaliśmy się do karczmy tamże, na herbatkę, bo zimno było.

Wchodzimy, a tam, a tam... myslicie, że tylko u mnie podwójny kakuar, że tylko w Soczi?

Bardzo porządne, wielofunkcyjne krzesełko: jest stojakiem na papier toaletowy, w karciochy można pograć, ciuchy sobie położyć, sokawkę postawić, kielonki...
I to już wszystko. U Was też leje?
PS. Kochani, Ori bardzo potrzebuje pomocy. Zaglądacie do Domu Aukcyjnego?