wtorek, 31 grudnia 2013

"Kicz odzyskany" na Nowy Rok plus życzenia plus zagadka Hany!!!

Hana pięknie nas pobudziła do rozważań o kiczu i jego obecności w naszym życiu. W trakcie dyskusji zrodził się pomysł wirtualnej wystawy przykładów kiczu , zarówno tego klasycznego, w postaci jeleni, nimf, makatek, jak i współczesnego, np różowych świnek. Zostałam mianowana Komisarzem Wystawy i zobowiązana do napisania regulaminu i przedstawienia zasad, co też niniejszym czynię.

OGŁASZAMY WIĘC KONKURS!!!

Drogie Czytelniczki (i Czytelnicy też, oczywiście, choć chyba jednak w mniejszości)!
Zachęcamy do przekopania starych szaf, kufrów, strychów w poszukiwaniu stosownych eksponatów. Proszę uprzejmie nękać mamy, babcie, ciocie, dziadków i wujów prośbami o wypożyczenie tychże. Gdy już znajdziecie się w posiadaniu , proszę uprzejmie o dokumentację fotograficzną i przesłanie zdjęć na adres mailowy Hany lub mój (adresy na pasku z boku).
Ale to nie wszystko: do zdjęcia trzeba obowiązkowo dołączyć krótki wierszyk (może być nawet dwuwiersz) związany z przedstawianym przedmiotem i jego tematyką.
TERMIN NADSYŁANIA EKSPONATÓW - 15 STYCZEŃ 2014

Po zgromadzeniu zdjęć i wierszyków przedstawimy je na blogu, po czym zaprosimy Szanownych Czytelników do głosowania. No i uwaga, uwaga!!! Oczywiście będą nagrody!!! Niespodzianki!!!

Pobawmy się trochę wspólnie i zacznijmy ten Nowy Rok z uśmiechem:))))))

Czekamy na eksponaty! Pomyślnych łowów i Darz Bór!

Kurator i Komisarz Wystawy vel Mika

A teraz nasze życzenia:
Niech to będzie rok spod znaku spokoju, dostatku, bezpieczeństwa, miłości, życzliwości i przyjaźni. Niech będzie pięknie, ciepło, jasno i przytulnie. Życzymy Wam poranków, takich jak ten:


Spokojnych wieczorów:


Wczesnej wiosny: 

Upojnego lata:


Obfitej jesieni: 

Łaskawej zimy: 

I to już będzie Sylwester i kolejny Nowy Rok, i wtedy znów złożymy Wam życzenia!
Hana
Mika

A teraz zagadka:

Za kogo przebrał się Mój?
Nagrodą dla zwycięzcy jest druga para oranżowych majtasów (nieużywanych!).


sobota, 28 grudnia 2013

Niezbyt mądry traktat o kiczu

Hana ma kłopot z internetem, zamieszczam więc posta w jej imieniu.

Całe życie fascynuje mnie kicz i dręczy egzystencjalne i nierozwiązane zagadnienie dotyczące granic sztuki, a konkretnie tego, czym jest kicz, a czym nie jest. Minione właśnie Święta są dobrą okazją do takich rozważań. Jadąc przez wsie i miasteczka tonące w powodzi najróżniejszych (chińskich) ozdóbek myślę sobie, że święta (Wielkanoc  też) jakoś obecność szpetoty usprawiedliwiają. Jakby mniej rażą nas paskudne bombki (bańki  jak mawiają starzy górale), Mikołaje wspinający się po rynnach, dmuchane (!) bałwanki i inne renifery. Wszystko świeci, mruga, lśni, kiwa się i tańczy w takt Lulajże Jezuniu. Że o dekoracjach w centrach handlowych i na miejskich placach nie wspomnę.  Jedna grupa demograficzna na pewno jest zadowolona z tego stanu rzeczy: dzieci. W tym miejscu zawsze zadaję sobie pytanie, dlaczego dzieci tak lubią kicz? Odbierają świat zmysłami i może to, co one spontanicznie lubią, wcale kiczem nie jest?
A barokowe, przeładowane  ozdóbki i dekoracje? Kicz, czy nie?
Dlaczego fotografia zachodzącego w morzu słońca jest piękna, a obraz to kicz?
Że o jeleniu nie wspomnę?
Dlaczego nie przyznajemy się publicznie, że podoba nam się coś, co powszechnie uznane jest za kicz? Ze wstydu? Przed czym?
A cała sztuka religijna? Bazylika w Licheniu, ohydne pomniki Jana Pawła II w każdej dziurze jak Polska długa? Święte obrazy przeważnie brzydkie jak noc?
Czasem kicz jest tak kiczowaty, że przekracza granice logiki i zdrowego rozsądku (Chrystus jak wieża Eiffela w Świebodzinie).  Dla mnie przekracza , forma przerosła treść. Mnóstwo ludzi uważa jednak, że monument jest piękny i imponujący rozmachem. Zatem kicz, czy nie?
Obawiam się, że tego dylematu nie da się rozstrzygnąć  - mądrzejsi ode mnie próbowali. Uważa się, że kicz schlebia popularnym gustom. A jakim ma schlebiać? Niepopularnym? I co to w ogóle jest popularny gust? Mój, Wasz, czy Donalda Tuska?
Ikona kiczu, Jeff Koons, którego twórczość zwala mnie z nóg, jest dla mnie wręcz kwintesencją kiczu, ma się świetnie. Jego obezwładniające dzieła osiągają jakiś niebotyczny poziom cen i sprzedają się jak świeże bułeczki. Nikt biedny ich nie kupuje. Czy zatem upodobanie do kiczu ma coś wspólnego z wykształceniem i poziomem życia? Chyba nie bardzo. Tak zwana wielka, zwłaszcza współczesna sztuka często bywa niezrozumiała, niektóre jej obszary kompletnie wymykają się jakimkolwiek kryteriom (przysłowiowe struganie pyrków w Zachęcie, albo Pewien Artysta, który się kaleczył, do rany przykładał papier i to, co się odbiło, nazywał sztuką, bleee, ciekawe, czy przedtem się przebadał na okoliczność?), kupuje się ją nie dlatego, że nam się podoba, a z różnych innych względów: ze snobizmu, albo dla nazwiska, jako inwestycję. Nikt nie ośmieli się działalności Pewnego Artysty nazwać kiczem w obawie przed posądzeniem o nieznajomość rzeczy. Tak zwany kicz zwalnia z myślenia. Podoba nam się, bo tak! W grę wchodzą emocje, nie rozum. Czy to coś złego?
Każdy pamięta z dzieciństwa coś, co dzisiaj uważa (się) za kicz, coś, co przechowuje wstydliwie w zakamarkach pamięci. To żaden wstyd, to smak dzieciństwa. Dla mnie był to wiszący u sąsiadki obraz przedstawiający półnagie nimfy pląsające pośród róż. Gdybym dzisiaj znalazła taki obraz, kupiłabym go, a co!
Kwestia gustu pozostaje zatem nierozstrzygnięta. Przy okazji zrobiłam risercz i dowiedziałam się, że kicz pochodzi od niemieckiego Kitsch, kitschen=zgarniać błoto! (Słownik wyrazów obcych pod red. prof. dr Jana Tokarskiego).
Na koniec coś ku pokrzepieniu. Dawno temu, w toalecie jakiejś firmy Mój znalazł to. Wyglądało, jak porzucone, to przygarnął.
Kicz, czy nie?
En face 

I vice versa 




PS. Przypomniał mi się wywiad w tv z jakąś celebrytką - nie pomnę nazwiska, nikogo nie chciałabym ukrzywdzić, to nie będę strzelać. Była to jakaś śpiewająca celebrytka, która opowiadała o tym, jak trzeba smakować życie, pochylać się nad człowiekiem, zwierzęciem i łapać każdą chwilę. Prowadzący: a więc jednym słowem CARPE DIEM? Tak, odrzekła celebrytka. O GUSTACH SIĘ NIE DYSKUTUJE!
H.

czwartek, 26 grudnia 2013

Lekko pechowe Święta

A miało być tak ślicznie, sympatycznie, biało i radośnie. No cóż, nie wszystkie plany się udają, a życzenia spełniają. Albo spełniają się w zupełnie nieoczekiwany sposób... Pamiętne to one będą, z pewnością, nie tylko dla mnie, ale i dla wielu mieszkańców i turystów.

Jak już wszyscy wiedzą z tv, wiało, oj wiało!!!! Duło, jak mawiają górale. Sakramencko. Kiedy wracałam po bardzo miłej Wigilii u moich przyjaciół, nic nie wskazywało na jakieś kataklizmy. Zaczęło się po północy. Wycie w kominie , huczący wiatr na zewnątrz i to coraz silniejszy. Nawet pies się z lekka zaniepokoił. Ale zasnęliśmy, w końcu nie pierwszy raz u nas wieje halny. Nad ranem zrobiło się jakoś chłodno, a jak otworzyłam oko, to zobaczyłam, że prądu niet. Z prądem niestety wiąże się brak ogrzewania (zapalnik elektryczny w piecu gazowym) oraz brak ciepłej wody. Dobrze, że wodę można zagotować na gazie. Okazało się niestetyż, że w pudełku została jedna smętna zapałka. Udało mi się jej nie zmarnować i zrobić kawę. A duło coraz mocniej... Moja rodzina z Krakowa miała przyjechać, ale wspólnie uradziliśmy telefonicznie, że lepiej nie ryzykować i przełożyć przyjazd na następny dzień.

I tu naszła mnie refleksja, jak bardzo jesteśmy uzależnieni od prądu. Dom głuchy, pusty, jakby nieżywy, piec nie buczy, nic nie gra, lodówka nie mruczy. Są oczywiście książki i gazety oraz małe radyjko na baterie, ale jakoś dziwnie. Jak się okazało, że całe miasto jest bez prądu , to wystraszyłam się, że tak będzie niewiadomojakdługo i już widziałam oczami wyobraźni te psujące się tony jedzenia we wszystkich domach. A marnowanie jedzenia to jest coś, co doprowadza mnie do szału. Ale, ku mojej uldze, około południa prąd wrócił, dom ożył i wszystko zaczęło wydawać znajome dźwięki. Jak oglądałam w tv obrazki po kataklizmie, to przypomniał mi się halny stulecia z czasów mojego dzieciństwa, wtedy to autentycznie baliśmy się o zerwanie dachu i całe połacie lasów po naszej i słowackiej stronie zostały wykoszone jak kosiarką. Ten chyba jednak aż takiej siły nie osiągnął.

Druga noc nie była spokojna, raz, że wiało dalej mocno, a dwa , że obudziły mnie o wpół do czwartej bardzo niemiłe dolegliwości w nodze, co mnie mocno zdenerwowało i wybiło ze snu. Do wpół do szóstej oglądałam „Zazdrość i medycynę” . Pięknie się zgrało, bo i na filmie jednym z bohaterów był halny... A oprócz tego trójkąt uczuciowy w przedwojennym Zakopanem, Łapicki, w szczycie swego uroku, Dmochowski, zdradzany mąż i Ewa Krzyżewska, femme fatale. No i mój absolutnie ukochany Włodzimierz Boruński, genialny mistrz ról drugoplanowych, bardzo charakterystyczny i niezapomniany. Ledwie zamknęłam oko, już trzeba było wstawać, bo rodzina już jechała. Noga niestety denerwowała mnie cały dzień i zwarzyła nieco nastrój, ale w miłym towarzystwie trochę o tym zapomniałam.

No i clou każdych Świąt: „POTOP”, film mojego życia. Sporo kwestii znam na pamięć i mogę oglądać w kółko i wciąż. I co ciekawe, ciągle znajduję coś nowego, czego jeszcze nie zauważyłam. Tym razem zauważyłam Annę Seniuk, Ewę Szykulską i Joannę Lothe, których dotąd w ogóle w tym filmie nie zarejestrowałam. Grały sikorki, grzejące się przy ogniu, od których zaczęły się całe burdy kompanionów Kmicica z Butrymami. „Naści, piesku, kiełbasy!”, „Hasło: Uppsala, odzew Korona”, „Jam nie Babinicz, jam Kmicic...” , że o „Jędruś, ran twoich nie godnam całować!” nie wspomnę. No i oczywiście „Ociec, prać?” Ciekawa jestem, jakie są wasze ulubione filmy świąteczne??

A jak już wszyscy pojechali, a ja sobie siedziałam spokojnie przy komputerze z psem u boku, nagle usłyszeliśmy szum i brzęk w drugim pokoju, po czym okazało się, że choinka leży na podłodze a bańki się potłukły... A wcześniej urwałam kabelek od lampek... Całe szczęście, że najstarsze, prawie 50-letnie bombki zostały umieszczone na gałązkach w wazonie:)))
No i takie te Święta były, trochę pechowe, trochę fajne, trochę dziwne. A jak Wam minęły?
Mika

P.S. Hanuś, dostałam nową patelnię! Ale starej bez uchwytu nie wyrzucę!!!!



poniedziałek, 23 grudnia 2013

Żarcik taki! Wczorajszy post był przedostatni!

Uwaga! Z ostatniej chwili! Wiem, że los zwierząt nie jest Wam obojętny, pomóżmy Ori http://pelnialatawdomutymianka.blogspot.com/ i temu maleńkiemu! Zastanówcie się, pomyślcie, roześlijcie! Proszę!


Jak tu nie kochać internetu? Bez niego nie poznałabym osobiście Kretowatej, Miki, Mnemo, Owieczki, Majki od Bajki i Was Wszystkich - wirtualnie na razie, ale wierzę, że to tylko kwestia czasu. Bez Waszej zachęty nie odważyłabym się założyć bloga (obecność Miki na łamach dodaje mi otuchy), nie bawiłabym się tak dobrze, nie śmiałabym się tak często do rozpuku, nie uruchomiłabym inwencji i wyobraźni, aby pisać spirytuliki, fraszki, powieści i inne wierszyki (za udostępnienie łamów dziękuję Kretowi i Mnemo), nie wiedziałabym, czym karmi się kociaczka i nie wzruszałabym się do łez (Anko Wrocławianko, dziękuję także za JolkęM.), nie wiedziałabym, że można kochać zwierzęta tak bardzo, jak Ori, nie zakochałabym się w przecudownych zabawkach Eduszki i ogoniastych sukienkach Złotego Kota oraz w dekoracjach i w wiaderku Magdy, nie wiedziałabym, że malutkie husky to takie ślicznoty (dzięki, Paulina!), nie mówiąc o charakternych konikach i poczuciu humoru Agniechy. Do dziś żyłabym w nieświadomości dotyczącej upraw permakulturowych, gdyby nie Gorzka Jagoda, nie mówiąc o setce rasowych kurek, psach, kotach, gęsiach i kaczorku Boni. Musiałabym żyć nie wiedząc, że topinambur jest jadalny i że tak się nazywa (dzięki Ondrasza!), a już najmniejszego pojęcia nie miałabym o żubrach, gdyby nie Lidka. Od Riannon wiem, że nie można bać się marzeń, a od Ilony, że trzeba za nimi iść. Inkwizycja pokazała mi, że miłość i odwaga mogą (się) góry przenosić, a Tupaja, że pozory mylą – pod wyłysiałym trawnikiem może być przepiękny, kamienny bruk.
Mario, Gosiu, Ewo, dziękuję z miłe słowa i Waszą obecność.
Mam nadzieję, że o nikim nie zapomniałam.
Życzę Wam mnóstwa pozytywnych przeżyć, niekoniecznie związanych TYLKO z internetem, śmiechu do rozpuku, życzę Wam dobrego życia i dobrych dni, życzę Wam ganeczku, na którym można przysiąść na chwilę i popatrzeć w niebo.
Mocno życzę tego Orszulce, która oczy sobie z tęsknoty wypłakuje na obczyźnie.
Spokojnych Świąt!
Hana

PS. W galerii są nowe prace. Tak tylko napomykam...

Ja mogę się za pomocą półtorej ręki (półtora?, 1,5?) podpisać pod tym, co napisała Hana. Internet dał mi mnóstwo radości i zabawy, pozwolił spotkać (i wirtualnie i w rzeczywistości) wspaniałe dziewczyny i kobiety. Od każdej mogę się czegoś nauczyć i dowiedzieć, że o wspólnych zabawach i pogaduchach przy darciu wirtualnego pierza nie wspomnę.
Dziewczyny drogie, dziękuję Wam za obecność i sympatię, dziękuję za wsparcie przed operacją i za to, że jesteście takie, jakie jesteście.
Cieszę się też, że mogę razem z Haną współtworzyć Pastelowy Kurnik, daje mi to dużo przyjemności. Hanuś, nawet nie wiesz, ile radości dało mi spotkanie Ciebie i Twojego, dziękuję Komuś z Góry, że tak to ułożył.
A teraz już opłatek w garść, łamię się z Wami wszystkimi, życząc i Wam i sobie radosnych, szczęśliwych i niezapomnianych Świąt, podczas których będziemy mogły też odpocząć , cieszyć się wszystkimi drobiazgami i obecnością bliskich oraz zwierzaków. A Zwierzakom bez Domów, życzę, aby jak najszybciej te domy znalazły - chylę głowę przed Ori i Anką Wrocławianką, trzymajcie się!

I niech się Wasze marzenia spełnią...

Mika

niedziela, 22 grudnia 2013

Ostatni post przed Świętami

Nie zrobiłam pedicuru (jak Mnemo), ani dekupaży (jak Kretowata, zresztą nie potrafię), zrobiłam za to bigos. Duuużo bigosu, bo ja tak mam. Jeśli w kuchni, to nigdy na raz. Tyle tylko, że na koniec, zamiast słodkiej papryki, sypnęłam szczodrze chili. Teraz mam duuużo bardzo ostrego bigosu. Ale co tam, będziemy mocno zapijać.
Przymuszona okolicznościami musiałam udać się do Pobliskiej Metropolii, aby kupić kapustkę na ten nieszczęsny bigosik. Jakoś nie czuć tam Świąt. Przepychanki: pani tu nie stała, właśnie, że stałam, poszłam zoboczyć na mięso! Ja byłam pierwsza (5 osób w kolejce!), pani jej nie obsługuje, nie stała! Sklep wygląda, jakby przeszło po nim tornado, a na parkingu wolna amerykanka, zajeżdżanie sobie drogi, zajmowanie miejsc, wymuszanie, przymuszanie, nikt nikomu niczego nie ustąpi. Siłą rzeczy człek (ja) drugiego policzka nie nastawia. Apres nous, le deluge - po nas, panie, choćby potop! Nie jestem oryginalna i nie pierwszy raz zadaję sobie pytanie, gdzie podziała się magia Świąt? Czy w ogóle była? Może to tylko magia dzieciństwa?
Z ulgą (jak zawsze) wróciłam na gumno. Wyszłam na ganek pięknie przez Mojego wypucowany, usiadłam na ławeczce. Wokół cisza, jak makiem zasiał, niebo usiane gwiazdami, powietrze nawet nie drgnie. Pomyślałam, że nie potrzebuję świąt, żeby poczuć się świątecznie i że mam absolutnie wszystko. I nic już więcej nie napiszę, bo zrobi się rzewnie i ckliwie.
Magię Świąt natomiast wyczuł Wałek w sąsiedztwie. Wykorzystał moment i otwartą bramę, udał się do sąsiada, zabrał psu z kojca dużą kość i wrócił z nią do domu, bo niby dokąd miałby z nią pójść? Podstępem kość została mu odebrana, ale sąsiadowi nie oddaliśmy.
To już nie szalejcie Dziefczynki w Waszych pięknych kuchniach, wyjdźcie na ganek i popatrzcie na gwiazdy.

piątek, 20 grudnia 2013

Bajka dla Majki


Dziś chciałam Wam przesłać drugą bajkę, w wersji nieco świątecznej:)) Napisałam ją w prezencie dla Mai, która się pojawia w naszych komentarzach. Majeczko, pozdrawiam!!!
To mówiła Mika.
Teraz mówię ja, Hana. Mika ma w komputerze wirusa, który blokuje Jej większość czynności tamże, dlatego korzysta z mojego pośrednictwa.
A teraz już bajka.

Była sobie raz Majeczka , ni dziewczynka, ni babeczka. Żyła sobie spokojnie, do pewnego momentu, kiedy to dziwne a niesamowite zdarzenia w jej życiu zaistniały. Majka kochała bardzo zwierzęta, a szczególnie psy. Miała też swojego, suczkę Małą, o dość cholerycznym charakterze, jak to u jamników bywa. To znaczy to raczej Mała miała Maję, szczerze mówiąc, bo to ona rządziła w domu. Poszły pewnego pięknego zimowego dnia na spacer. Mała biegała zachwycona po śniegu , tropiąc wytrwale ślady  i szczekając na ptaki, które oczywiście niewiele sobie z tego robiły. Maja wygrzewała się w promieniach zimowego słońca, myśląc o prezentach pod choinkę. . Nagle ciszę przerwało szaleńcze szczekanie Małej, która stała przed kępą krzaków i darła, pardon, mordę, jak oszalała. Majka prędko podbiegła do niej, zdenerwowana, co też Mała znalazła. Jakież było jej zdziwienie, gdy zobaczyła w krzakach ogromne, kremowe jajo. „O matko jedyna, co to mogło znieść takie jajo??? Przecież u nas nie ma strusi na wolności!” pomyślała. A jajo było tak duże, jak cztery strusie jaja. „Co tu robić, co robić?” myślała gorączkowo. „Przecież go tu nie zostawię tak na pastwę losu! No nic, biorę, a potem zobaczymy.” Dobrze, że miała ze sobą plecak, bo jajo było naprawdę ciężkie.
 Gdy dotarły z Małą do domu, Maja była porządnie zmęczona. „O matko, co za ciężar!” jęknęła.”Muszę trochę odpocząć, a potem się tym zajmę”. I położyła się na chwilę na łóżku. Odpłynęła w krainę snów szybciutko, a ocknęła się, słysząc jakąś szamotaninę i popiskiwanie. Zobaczyła, że plecak się rusza, a Mała chodzi naokoło niego zjeżona , z podkulonym ogonem i popiskuje ze strachem. „O Boże, co tam jest???” zawołała przerażona. Nagle plecak się otworzył pod naporem siły z wewnątrz i  dało się słyszeć westchnienie ulgi. „No nareszcie!” powiedziało to  coś, co się wykluło z jaja i powolutku zaczęło wyłazić z plecaka. Najpierw ukazała się zielona łapa ze sporymi pazurami, a potem łebek z grzebieniem na czubku, równie zielony.
Wyglądało to mniej więcej tak:

„Ratunku!” krzyknęła Majka (to znaczy myślała, że krzyknęła, bo ledwo mogła wydać z siebie głos). Porwała Małą na ręce, a zielony łebek powiedział: „Ej, spokojnie, ja psów nie jadam, sierść włazi w zęby.” I uśmiechnął się szeroko, prezentując imponujące uzębienie. „No nie bój, się, to taki żarcik głupi był” dodał, widząc przerażenie Mai. „Aaaale kto ty jesteś???” wyjąkała Majka. „No co ty, nie widać?? Smoczek przecież!” przedstawił się. „Ale przecież smoki nie istnieją!” powiedziała. „Tere fere, a ja to co? Nie istnieję? Dobre sobie!” fuknął i obraził się. Zaczął wyłazić tyłem z plecaka. Grzebień biegł przez całe ciało, a na plecach poruszały się małe skrzydełka. A oczy smoka były błękitne jak niebo.
Powoli zaczął rozprostowywać kości:

„Taki smok z niebieskimi oczami to nie może być zły” pomyślała Majka. „No dobra, nie złość się”, powiedziała pojednawczo. „Ale co ja mam z tobą zrobić?” „Mnie się twoje mieszkanie podoba, znajdę sobie jakiś cichy kącik i już” powiedział Smoczek. „Jak to i już?! Ty tu chcesz mieszkać??” zawołała. „A co? Nie znasz zasad kochana, bajek ci w dzieciństwie nie czytali, czy co? Kto bierze jajo, ten się opiekuje smoczkami aż dorosną.” Maja jęknęła i ciężko opadła na fotel. Mała tymczasem wyrwała się z jej objęć i pobiegła na swoje posłanie, po czym przyniosła najładniejszą zabawkę jaką miała i położyła przed Smoczkiem.
„No widzisz, ona chce mieć kolegę!” powiedział Smoczek. A ponieważ, jak już mówiliśmy, w domu rządziła Mała,   więc Smoczek został. „ A co ty jadasz?” „ Wszystko, a najbardziej lubimy rzodkiewki z chrzanem. Wiesz, chrzan wyostrza chuch, a przecież musimy potem ziać ogniem. Tylko mi nie proponuj żadnych baranów z siarką, to byłoby bardzo nie na miejscu.” powiedział Smoczek. „No co ty, do głowy by mi nie przyszło!” uśmiechnęła się Majka, bo już polubiła małego zielonego Smoczka o niebieskich oczach.
  No i Smoczek został. Zaprzyjaźnił się z Małą i spali razem na posłanku. Oglądał z Majką filmy i grali sobie w warcaby (Smoczek wygrywał, bo trochę oszukiwał, ale tylko trochę). Gdy chciał iść na spacer, Majka ubierała go w futerko z kapturkiem, żeby ludzie myśleli, że to duży pies. Pani w sklepie tylko się dziwiła, dlaczego Majka kupuje tyle chrzanu i rzodkiewki. Czas mijał, jak to on lubi robić, chociaż czasem chciałoby się ten czas zatrzymać. Skrzydełka na plecach Smoczka robiły się coraz większe, a jego błękitne oczy coraz smutniejsze.
Aż przyszedł Ten Dzień...

 Smoczek od rana był nieswój, nie chciał nawet rzodkiewek ani zabawek Małej. „Czy ty nie chory jesteś?” zapytała zaniepokojona Majka. „Nie, ale mi smutno. Muszę dzisiaj odejść.” powiedział. „Jak to odejść????????” zapytała. „Po prostu, dorosłem. A dorosłe Smoki muszą żyć samodzielnie, daleko od ludzi. Już czas.” powiedział ze smutkiem, a niebieskie oczy zaszkliły się smoczymi łzami.  „Nie płacz, bo ja tego nie zniosę!” zawołała, też przez  łzy. „No nie ma wyjścia.” siąknął Smoczek.    Nagle się rozpogodził „ Ale wiesz, będę cię odwiedzał w snach. Inaczej nie dam rady, ale będę ci się śnić. A na pożegnanie zabiorę cię z Małą w podróż na moim grzbiecie! Tylko musimy pójść na tą łąkę, gdzie mnie znalazłaś.”  Ubrali więc po raz ostatni futerko spacerowe (fakt faktem, trochę już było przykrótkie i ogon wystawał) i poszli we trójkę na łąkę. Smoczek zrzucił futerko i rozprostował swoje skrzydła na całą szerokość. A były już imponujące!  „No to siadajcie!”  zawołał. I polecieli w stronę gór, ponad lasami i łąkami. Domki były malutkie, ludzie jeszcze mniejsi, a psów w ogóle nie było widać. Maja wiedziała, że tego lotu nigdy nie zapomni, tak jak i Smoczka o błękitnych oczach. Zrobili ogromne koło w powietrzu i wrócili na łąkę. „Żegnaj Smoczku, a raczej Smoku.” Uśmiechnęła się smutno - „Bądź dzielnym i odważnym Smokiem” . „Dziękuję ci za wszystko, a szczególnie za rzodkiewki i chrzan!” roześmiał się od ucha do ucha. „Nie martw się, przyśnię ci się na pewno!” Pomachał skrzydłami i odleciał. Maja z Małą stały i patrzyły w niebo, aż Smok stał się małą kropeczką na tle gór.
„To był najpiękniejszy prezent gwiazdkowy w moim życiu...” pomyślała Majka -   „Idziemy do domu, Mała. Pusto będzie bez niego. Ale cóż, takie życie.” powiedziała . Ale Małej przy niej nie było... Stała przy kępie krzaków i czemuś się przyglądała, machając radośnie ogonem...

Ciąg dalszy wszyscy znamy. A Maja kupiła sobie piżamę w zielone smoki i gdy w niej spała, miała piękne, smocze sny. I znacznie lepiej rozumiała dzieci, które jej opowiadały przedziwne historie  (bo była bardzo zdolnym psychologiem i wyspecjalizowała się w pomaganiu dzieciom).

                                                                        KONIEC
Życzę wszystkim pięknych i tajemniczych prezentów pod choinką!
Mika            

wtorek, 17 grudnia 2013

Życie codzienne mojej Ciotki



Ciotka M. była barwnym ptakiem, osobowością niebanalną,  nietuzinkową i malowniczą. To najstarsza siostra mojej Mamy (a było ich w domu jedenaścioro!), rocznik 1914. Jako bardzo młoda dziewczyna popłynęła do Ameryki na Batorym. Opowieści o tym strasznie rozpalały moją wyobraźnię, zwłaszcza, że  tuż przed wybuchem wojny, w pełni świadoma tego faktu, wróciła do kraju, chyba ostatnim przed wojną kursem Batorego. Czekał na nią stęskniony narzeczony. Jak wieść rodzinna niesie, bardziej był stęskniony za dolarami, niż za narzeczoną. Związek więc nie przetrwał,  ale cóż – było za późno. Ameryka przewijała się w jej opowieściach całe życie i do jego końca przechowywała w szafie resztki tamtej świetności.  
Uwielbiałam grzebać w tej szafie. Miała tam bowiem różne skarby: jakieś suknie z cekinami, niezwykłe torebki, jakieś boa z piór, szale… Szafa wydzielała specyficzny zapach będący mieszaniną perfum i pudru. Przyjemnie kojarzył mi się z tajemniczym, niedostępnym i egzotycznym światem.
Ciotka M. była utalentowana plastycznie. Jeszcze przed wojną skończyła Szkołę Kenara w Zakopanem.  Gdyby nie wojna, kto wie, co robiłaby w życiu? Niewątpliwie miała złote ręce, spod których wychodziły arcydzieła haftu, koronki, obrusy, ale nade wszystko – klockowe serwety i serwetki. Nigdy nie pojęłam tej sztuki, do dziś nie pojmuję, jak można opanować te pierdyliony szpuleczek zwisających wokół wałka. Lubiłam się przyglądać, jak ręce Ciotki M. przerzucały szpulki z niebywałą zręcznością. Potem sprzedawała te cudeńka koleżankom i koleżankom koleżanek. Na szczęście mam kilka serwetek, nie wszystko zginęło w pomroce dziejów.
Lubiła dzieci, chociaż własnych nie miała. Dla mnie była trochę jak babcia, której nie zdążyłam poznać. Już po wojnie zamieszkała z pierwszym mężem w starej kamienicy, w ogromnym mieszkaniu z wykuszami i mieszkała tam aż do śmierci, zmieniali się tylko mężowie. Pierwszy mąż był podobno fajnym i mądrym facetem. Nie znałam go, bo nie mogłam ( w ten sposób daję do zrozumienia, że nie jestem aż tak stara). Niestety, ten mąż „lubiał wypić” i odszedł z tego świata przedwcześnie. A kiedy wypił, bywał energiczny. Ciotka M. była malutka, więc chowała się wtedy do ogromnego kredensu. Miała tam pościel, może i nocną lampkę? W każdym razie niejeden małżeński kryzys w nim przetrwała.
We wdowieństwie Ciotka M. wytrwała dość długo nawet. Byli różni narzeczeni po drodze, ale ja ich nie pamiętam. Jakoś tak w latach 70 chyba, pojawił się niejaki L., małżonek nr 2. Był dużo od Ciotki M. starszy. Nie pamiętam go inaczej, niż siedzącego przy stole ze wzrokiem utkwionym w dal. Wyglądał jak mumia, przerażał mnie. Nigdy nic nie mówił. Jeśli nie siedział przy stole, stał na balkonie w kapeluszu na głowie, niezależnie od pogody i pory roku. Ciotka M. strasznie się wtedy wkurzała twierdząc, że stoi tam i patrzy na kobiety.  Coś było na rzeczy, bo Ciotka M. szybko przeniosła się za szafę w kuchni. Nie wiem dlaczego, kredens ciągle tam przecież był.
Mój wprawdzie nie znał L. osobiście, ale zna o nim opowieści. Kiedy bierze ogrodowy kapelusz i wychodzi na zewnątrz, mówi, że idzie popatrzeć na kobiety.
Za czasów L. moja Mama namówiła Ciotkę M., aby z części kuchni zrobiła sobie łazienkę, której tam nie było. Była tylko toaleta. Ciotka M. niechętna była wszelkim zmianom. Kuchnia była duża, zastawiona garnkami, garnuszkami i wszelakim dobrem. Ciotka M. albowiem nie lubiła pozbywać się czegokolwiek. Zamiast łazienki, skończyło się na wstawieniu do kuchni wanny, na której natychmiast znalazł się jakiś blat stanowiący dodatkową powierzchnię do zastawiania.
Ciotka M. była też mistrzem kuchni. Gotowała pysznie i w myśl zasad Ćwierciakiewiczowej. Jej śledzie w śmietanie pamiętam do dzisiaj, wzór to niedościgły.  A jak piekła! Mieszkała w centrum miasta, blisko uczelni. Często wpadałam do niej w przerwie między zajęciami, zawsze miała coś dobrego. I mawiała wtedy: „Jedz dziecko, jedz, nie utyjesz, to sam ser” (miała na myśli sernik z kopy jaj i kilograma masła).
Była też kompletną ignorantką jeśli chodzi o motoryzację. Można było podprowadzić ją do ciężarówki zamiast do syrenki, którą wówczas jeździł mój Tata, nie widziała różnicy. Kiedyś jechała z moimi Rodzicami (syrenką właśnie) do Jarosławia, do rodziny. Straszny kawał drogi, jechali coś ze trzy dni, jak to syrenką. Potem Ciotka M. opowiadała, że widziała, jak W. (mój Tata) się zdrzemnął, ale nie chciała nic mówić…
Wykazała się też niebywałą intuicją i przenikliwością, kiedy przyjechała podziwiać moją nowo narodzoną córkę. Spojrzała do łóżeczka i rzekła: „Oj, jaka ona podobna do J. (ojca).  Ale może wyrośnie?” Wyrosła.
Ciotka M. była malutka, filigranowa. Z czasem jednak krasnoludki w tym wielkim kredensie zrobiły swoje. Mieszkaliśmy wtedy pod miastem, przy dwupasmowej szosie. Ciotka M. często do nas przyjeżdżała, a moim obowiązkiem było po wizycie odprowadzić ją na przystanek. Dwupasmówkę rozdzielają podwójne bariery. Ruch był wtedy nikczemny, spokojnie można było przejść przekraczając barierkę. Ciotka M. wszakże miała fobię, żeby nie spóźnić się na autobus, więc wychodziła ze 20 minut wcześniej, a mieszkaliśmy bliziutko przystanku. Siłą rzeczy autobus ZAWSZE jej uciekał i nie przyjmowała do wiadomości, że to jest poprzedni. Któregoś razu zobaczyła, że autobus jedzie, ruszyła więc biegiem. Z racji wzrostu barierki brała pod spodem. Tym razem z jakiegoś powodu zaklinowała się tam na amen… Oj, naszarpałam się trochę, zanim ją wydostałam, ale na autobus (właściwy) i tak zdążyła.
Mogłabym tak długo. Ciepło bardzo wspominam Ciotkę M. Odeszła za wcześnie.
Nie będę Was dręczyć, ale może ktoś zgadnie? To łatwe...
PS. Moja patera tak rozpaliła Wasze zmysły i umysły, że dorzucam jeszcze jedną jej wersję. Tym razem nie trzeba zgadywać.

niedziela, 15 grudnia 2013

Czy twój aniołeczek wyprowadził już psa?

Nie mogę zmilczeć, no nie mogę! Usłyszałam dziś w radiu dwie informacje, które mnie co najmniej zbulwersowały, a jedna nawet przestraszyła.
Zapewne nie odkrywam Ameryki, nie wynajduję prochu, ale może wyważam otwarte drzwi. Usłyszałam otóż o istnieniu portalu pt. askfm - mam nadzieję, że nie robię mu reklamy. Nie miałam pojęcia o jego istnieniu i nie to mnie zbulwersowało. Wiem, że internet to nie tylko pastelowe kurniki, sielskie zagrody i pracownie utkane ze snów, chociaż szkoda. Portal ten jest przeznaczony dla młodych ludzi, albowiem okazuje się, że facebook i inne nasze klasy są już passe i w ogóle dla starców. Askfm to portal "społecznościowy" dla bardzo młodych ludzi - nastoletnich. Na facebooku jest mama, tata, brat i dziadek, a tam wręcz przeciwnie. I to jest to! Hulaj dusza i jazda bez trzymanki! Żadnych ograniczeń, prywatności, blokad, haseł, nic! Wszystko co powiesz, pokażesz i zrobisz widzą WSZYSCY. Oczywiście natychmiast tam zajrzałam, choć niezbyt dogłębnie (trzeba założyć konto), ale wystarczająco, żeby zobaczyć o co chodzi. A więc nasze kochane dzieciaczki, nasze aniołeczki, wzorowi uczniowie obrzucają się tam błotem, ćwiczą się w hejterstwie, pokazują cycki i resztę, posługują się językiem, który trudno zakwalifikować do jakiejkolwiek grupy (językowej). To jest rynsztok liczący sobie - o ile dobrze usłyszałam - 18 milionów członków! Możliwe, że się przesłyszałam, bo nie chce mi się wierzyć. Gówniarze potrafią tam tak zaszczuć upatrzoną ofiarę, że popełnia ona samobójstwo z jakiegoś błahego powodu - np. z powodu pryszcza na tyłku. Wątkami wiodącymi i w zasadzie jedynymi (na tyle, na ile zdołałam się zorientować) są: wygląd zewnętrzny, seks, kasa, idole - jacyś obleśni faceci i laski wyglądające jak prostytutki.
Jestem wstrząśnięta tym bardziej, że to nie są dzieciaki z patologicznych środowisk! To nasze dzieci! Dobrze wychowane, wyprowadzające psa na spacer, "normalnie" funkcjonujące - jak się okazuje, pozornie.
W tej oto chwili dziękuję Bogu, że moja córka jest już dorosła, a i wnuków nie widać, to nie muszę się martwić. Jak Wy to robicie Dziewczyny z Nastoletnimi Dziećmi? Co robicie, żeby nie zwariować i nie zrobić z domu pierdla o zaostrzonym rygorze? Przecież nie ma od tego ucieczki. Można nie mieć w domu internetu, można jakieś blokady pozakładać (obejdą!), a to i tak psu na budę. Internet ma każdy dzieciak w telefonie.
To jest pokolenie, które za 20 lat wystartuje w wyborach do parlamentu i nie tylko? Szczęśliwie będę już za stara, żeby się tym przejmować. Ale moja córka nie... Quo vadis świecie, że tak patetycznie zakrzyknę!?
Odpowiedzią na to pytanie jest poniekąd druga informacja, która mnie dzisiaj i rozśmieszyła, i zbulwersowała.
Ronaldo dokonał otwarcia muzeum poświęconego jemu samemu! To ci postać wybitna, wzorzec z Sevres i autorytet! Aż chciałabym zobaczyć muzealne eksponaty: przepocone skarpetki, buciki piłkarskie nieco zużyte, majtasy, które miał na tyłku podczas meczu, w które to majtasy kopnął go inny jakiś autorytet, grzebień zaklejony żelem do włosów? Tak więc część świata zmierza tam właśnie - do muzeum, oglądać przepocone skarpetki, a druga część do galerii - bynajmniej nie sztuki. Jakie to krzepiące, prawda?
O tempora, o mores!

Zapominamy teraz o skarpetkach Ronaldo i jego grzebieniu z lusterkiem.

Zima wprawdzie jeszcze trwa, ale już z górki. W każdym razie u nas dojrzewają poziomki..

sobota, 14 grudnia 2013

Owca w kurniku albo słoń w składzie porcelany



Z wielka radością moszczę dla Owieczki miejsce w Pastelowym Kurniku. A oto co pisze:
Zdjęcie dla podbicia nastroju. Tak mamy w Kurniku.

Nie mogę wejść do  bloga Rogata Owca, aby zrobić nowy wpis. W końcu wypadałoby tak w Adwencie, po siedmiu miesiącach milczenia. Jednak nie jest mi to u siebie pisane. Mogę sobie co najwyżej napisać komentarz. Nowo otwarty Kurnik Dzikich Kur jest natomiast gościnny nad wyraz. Nawet owcę przyjmą , wymoszczą kącik. W Pastelowym Kurniku jest owca jak najbardziej grata. W prawdziwym kurniku  niekoniecznie jest gościem pożądanym. W moim  rozgniata jajka nosem lub racicą i straszy kury. Taka bardziej ovis non grata. Jak ja na blogu.
Mika swoim postem o zbliżających się Świętach moich ulubionych przywołała  wspomnienia z dzieciństwa. Wspominki według niektórych są oznaką starzenia się. Staram już, nie ma co kryć. Metrykalnie. Mentalnie do starości daleko mi bardzo i to się chyba nie zmieni. To musi być defekt genetyczny, bo ojciec nigdy mentalnie nie dorósł.  Dzieciństwo miałam całkiem fajne i pamięć odziedziczyłam po przodkach wyborną. Dom rodzinny był domem - rzec można bez najmniejszej przesady  - otwartym.  Sensu stricte także, bowiem ogromy klucz złamał się był pewnego dnia w zamku, a ojciec mój, człek niepraktyczny, nie widział potrzeby wymiany. Tak więc dom był otwarty, a my udawaliśmy tylko, że drzwi zamykamy, gdy wychodziliśmy z domu. Mieszkaliśmy przy przystanku autobusowym. Zawsze było tam sporo podróżnych. Tak wywijaliśmy złamanym kluczem, tak szarpaliśmy się z zamykanymi, a w rzeczywistości z otwartymi drzwiami, aby wszyscy widzieli, że pozamykane wszystko na cztery spusty. Dom był więc nie zamykany, aż do naszej przeprowadzki w 1977 roku, do dnia w którym skończyłam szkołę podstawową i dom przestał być naszym domem, czyli ponad dziesięć lat. Do czasu kupna mojej małej chałupki na kurzej nóżce, zwanej przez kolegów z pracy domkiem dla lalek, nazwa „DOM” zarezerwowana była dla domu naszego dzieciństwa. Dom więc był przybytkiem otwartym, pełnym gości. Moi Dziadkowie byli też takimi „przyszywanymi” dziadkami dla wielu dzieci, które z różnych powodów prawdziwych dziadków nie miały. Trochę nas to we wczesnym dzieciństwie złościło,  że obce dzieci mówią do naszych babciu, dziadku. Wytłumaczono nam jednak i pojęliśmy w mig, w czym rzecz. W kuchni był stół dla dzieci, przy którym jadaliśmy w towarzystwie przynajmniej trójki zaprzyjaźnionych dzieciaków. Był też drugi normalnych rozmiarów, dla dorosłych. W kuchni, która była duża,  jadało się codzienne posiłki, bez zbytniej celebracji czyli o różnych porach. W pokojach dziennych – jeden rodziców z meblami nowoczesnymi, ale z drewna dębowego (lata sześćdziesiąte), drugi dziadków z meblami pamiętającymi cesarza Wilhelma II z pewnością – jadało się w niedziele, święta i podczas wizyt gości. A tych przewijało się przez nasz dom całkiem sporo. To właśnie w związku z wizytami zdarzały się historie porcelanowe. Przed przybyciem  gości przygotowywano zastawę stołową odświętną. Obiadową bądź herbacianą lub kawową. Byłam dzieckiem „bardzo żywym”, prawie fruwającym (stąd może obecność dziś w kurniku nie jest aż tak bardzo niewłaściwa) i podczas tych nieustających lotów miewałam liczne wypadki. Nie jestem kruchą istotą, wypadki więc nie czyniły krzywdy mojej cielesnej powłoce. Dziesiątkowane były natomiast porcelanowe wiana babcine, ciotczyne (choć ta przezornie część zabrała, gdy już zrozumiała co się święci) i mamine, których „nawet wojna i pożoga” nie zniszczyły. Co i rusz stłukłam filiżankę, talerz, kieliszek czy dzbanek, o pięknych karafkach nie wspominając. Bardzo się starałam  unikać tych przykrych wypadków. Już wtedy  lubiłam porcelanowe filiżanki i talerze, kochałam szkło, mogłam godzinami oglądać znaki manufaktur, dekoracje pod glazurą, kalkomanie kwiatowe.  Cierpiałam i płakałam nad każdą rozbitą skorupą. Brat podzielał mój żal i smutek (też ma fioła, nawet większego, bo nawet zawodowo zajmuje się  szkłem i ceramiką). Ojcu było wszystko jedno. Jak to ojcu naszemu. Nie rozczulał się zbytnio nad marnościami tego świata i zbytkiem. Natomiast  Najważniejsze Kobiety mego życia wylewały łzy i rwały włosy. Mogły godzinami wspominać, kto i kiedy z której pił herbatę, kto którą lubił, jaki obrus pasował do tego serwisu, jaki do tamtego, i które łyżeczki były użyte w 1938 roku, w Boże Narodzenie, kiedy „Ciotka Bartczakowa przyszła z wizytą z Krysią, a Karolina z Izabellą, a Wujo Janiak tak się zaśmiewał z żartów Hesi” (to cytat, pamiętam do dziś). Nie chciałam „dekompletować tych wszystkich kompletów”, robić im przykrości. Próbowałam nawet w tamtych dniach  chodzić powoli i na palcach, ale wtedy najczęściej traciłam równowagę i … lądowaliśmy już razem. Ja i porcelana, którą chwytałam w locie szukając oparcia. Nastąpił w końcu całkowity zakaz zbliżania się do kredensu i serwantki. Nie zbliżałam się. Ale nawet gdy tylko patrzyłam z daleka na te porcelanowe filiżanki i filiżaneczki, i byłam w stosownej od nich odległości,  zaczęły wypadać z rąk babci albo mamy. Jedynym wyjściem była całkowita izolacja mnie, tak abym nawet nie patrzyła. Miało to swoje dobre strony. Nie musiałam pomagać w żadnych przygotowaniach, bo groziło to rozbiciem następnych bardzo zasłużonych wspomnieniowo egzemplarzy. Problem polegał jednak na tym, że u nas były one wszędzie. Nawet w spiżarni . W miejscu odosobnienia też była serwantka z porcelaną i szkłem. Na szczęście ta była zamknięta na kluczyk, aby mnie nie kusić. Z tych babcinych zbiorów spod klucza mam tylko trzy filiżanki ze spodkami. Brat ma sześć, cukiernicę, mlecznik i talerz na ciasto. Reszta została wytłuczona niestety w drobny mak. Porcelana jest wszak krucha, wiadomo nie od wczoraj. Teraz po latach, gdy jestem u brata i mamy, czasem pytam specjalnie dlaczego tylko pięć tych filiżanek, a tych cztery. Mama wtedy - mimo Alzheimera- odpowiada: jak to, nie pamiętasz?. Potłukłaś w dzień imienin taty w 68 roku, tuż przed przyjściem Domagałów. Pamiętam doskonale, ale sprawdzam tylko mamę.
 Na co dzień jadaliśmy na skromnej, najczęściej białej zastawie (mam jeszcze parę talerzy, wazę, dzbanki, sosjerki, brat też ma niezły zbiór, większy, bo to on wraz z mamą do swojego nowego domu zabrał całą prawie zawartość kredensów). Bardzo też przestrzegano tego, aby kawa biała była w filiżankach odpowiednich, kawa czarna w innych, mniejszych, herbata w herbacianych. Broń Panie Boże coś pomieszać. Wychowywali nas terroryści. Stwierdziliśmy to z bratem już dawno temu. Jednak z nostalgią i miłością wspominam ten terroryzm. Terrorystką jestem też ja. Czym skorupka za młodu…, czy jakby rzekł ojciec consuetudo  altera natura. Nie jestem z tego dumna, ale cóż… Nie umiem inaczej, a rodzina przywykła .
Teraz rzadko tłukę porcelanę, ale córce mojej wychodzi to przednio od dzieciństwa. Nie rwę włosów, choć czasem ciężko mi to przychodzi. Widzę siebie. Mówię: wiesz, tę bardzo lubił dziadek i uśmiecham się do wspomnień.
Pacjan z Barcelony vel Owca Rogata

PS. Kochane Niezawodne Dziefczęta i Chłopcy! Zajrzyjcie do Kwiaciarenki:  http://kwiaciarenka-lawenda.blogspot.it/ Ona i jej Podopieczni bardzo nas potrzebują!
Wie ktoś, czy mogę przeprowadzić tutaj malutką licytację na rzecz?
`Hana