wtorek, 29 kwietnia 2014

Ogród z widokiem

Pomyślicie, że mnie pofyrtało. Po części możecie mieć rację, bo ja znów o ogrodzie. Dzisiaj jest tak pięknie, że nie mogę się powstrzymać. Nie mogę uruchomić komputera, w którym są starsze zdjęcia - to wymaga fachowej interwencji. Pokazałabym zdjęcia "sprzed", wtedy może moje ogrodnicze pofyrtanie nie wydawałoby się takie znów bardzo pofyrtane. Między polowymi pracami (dzisiaj wydzieram perz, aby posadzić bazylię, majeranek, lawendę i przepikować cynie) siadam z sokawką i sycę oko. Dla kogoś z zewnątrz mój ogród to żadne cudo. Jednak dla mnie i owszem - to ósmy cud świata zważywszy, że 7 lat temu nie było tu niczego! Dosłownie niczego, poza starymi drzewami owocowymi za domem i jedną stareńką czereśnią przed. Z niepokojem na nią patrzę, bo chyba jej dni są policzone. Ale na razie trwa. Zastaliśmy 6 tysięcy metrów zakopanych wszędzie śmieci, pustki, pokrzyw, perzu, ze starą gruszą i kilkoma krzewami dzikiego bzu. Teraz to się (trochę) zmienia, ale kiedyś na wsi nikt sobie głowy ogrodem nie zawracał. Miały być zagunki, a na nich to, co da się zjeść. Nie jestem ogrodnikiem, moja wiedza ciągle jest mikra. Działam w dużej mierze intuicyjnie, a że ziemia tu słaba i gliniasta, sadzę to, co ma szanse przetrwać (iglaki, derenie, tawułki, lilaki, byliny z płytkimi korzeniami). Żadnych cudów-wianków. Cuda-wianki były na początku, kiedy to z zapałem neofity rzuciłam się na sklepy ogrodnicze. Utopiłam masę kasy i trudu, ale chciałam mieć szalejący kwieciem busz, natychmiast, już! Przyroda jednak wie co robi i szybko skorygowała moje botaniczne zapędy. Nie ustrzegłam się podstawowego błędu początkującego ogrodnika - wszystko rośnie zbyt blisko siebie. Na początku wydawało mi się, że zanim w ogóle to zacznie jakoś wyglądać, ja będę to podziwiać od spodu... Tymczasem 7 lat minęło jak z bicza trzasł i proszę, oto jest. A i tak mam wieczny niedosyt, zwłaszcza, kiedy naoglądam się cudów w internecie.
To wklejam zdjęcia i lecę do perzu. Pojutrze zjadą goście na otwarcie sezonu i będę się zajmować życiem towarzyskim.
Stareńka czereśnia
Anemony
Te same anemony, ale z bzem
Od strony kakuaru z klonem-samosiejką
Od strony guazu
Mleczna aleja

Aleja wiklinowa
Schody z prawej prowadzą na strych obory. Ścieżkę na wprost wydeptały psy obsikując w galopie zapomniałam jak się nazywa ten iglaczek
Tu gdzie te zwisłe jałowce jest ohydna, wysoka, betonowa podmurówka. Stoi na niej pień z żurawiem - to daje obraz jej wysokości
Arboretum i ulubione psie kakatorium. Z tyłu sąsiad
Widok na sad, na pierwszym planie z prawej wiąz turkiestański, który nieustająco zachwalam
I jeszcze sad z antonówką. Nie kwitła w tym roku, za to reszta oszalała...
A tak zarasta wikliną płot/zasieki na Wałka
Widok na kakuar i gruszę oraz na ławeczkę, na której zasiadam z sokawką. Ogród schodzi w dół i mam widok prawie na całość
Ja to mam życie, co? Czego i Wam życzę. Pięknej majówki!

niedziela, 27 kwietnia 2014

SUPLEMENT TULIPANOWY

No to teraz ja się raz mogę pochwalić co to u mnie kwitnie . Moje tulipanki dostały szwungu i kwitną przepięknie. To co prawda tylko jedna grządka pod ścianą , ale wyglądają ślicznie. Codziennie sobie siedzę i się gapię tak z pół godziny...
No to proszę:







Cudne, nieprawdaż ?
A te poniżej przysłała nam Mnemo. Rosną u Niej pod blokiem. No, ale jeśli taki pałac nazywa się blokiem, to i tulipanów musi być stosowna ilość:)









sobota, 26 kwietnia 2014

ZAPOMNIANY PODRÓŻNIK

Nie tylko zresztą podróżnik, ale i żołnierz, dyplomata, pisarz, orientalista, znawca i miłośnik pięknych kobiet... A nawet autor sztuki teatralnej "Harun al-Raszyd" (Kalif z Bagdadu) , do której muzykę skomponował w 1931 Witold Lutosławski, podówczas jeszcze student matematyki, którą jednak wkrótce porzucił dla muzyki. To był chyba drugi utwór Lutosławskiego, a więc prawie debiut kompozytorski. Ale o kim mowa? Mowa o zapomnianym dziś pisarzu JANUSZU MAKARCZYKU.


zdjęcie: Wikipedia

  Najpierw może garść szczegółów z jego bogatej biografii, choć żył nie tak długo, bo zmarł w wieku 59 lat w 1960 roku. Jako młody chłopiec brał już udział w obronie Lwowa w 1919 roku. Rok później wraz z Dywizją Piechoty Górskiej gen. Andrzeja Galicy brał udział w walkach pod Sokółką, Kuźnicą Białostocką, Grodnem. W 1923 ukończył Wydział Prawno-Ekonomiczny na Uniwersytecie Poznańskim. Tuż po ukończeniu studiów rozpoczął swoją karierę dyplomatyczną jako urzędnik konsulatu w Chicago , jednocześnie studiując filozofię na Sorbonie (nie wiem jak on to zrobił, ale zrobił!). Pływał także na statkach handlowych jako zwykły marynarz i stąd jego najciekawsze opowieści.
 Potem pracował jako dyplomata w Jerozolimie, w MSZ, w Lidze Morskiej i Kolonialnej. W 1934 roku był głównym autorem unikalnej umowy z Liberią (wówczas jednym z zaledwie trzech niepodległych państw Afryki) , dającą Polsce rynki zbytu, dostawy towarów rolnych i wyjście na ocean. Niestety wielkomocarstwowe i kolonialne zapędy naszych polityków uniemożliwiły zawarcie tej umowy. Zbyt była dla nich równoprawna, a Liberia wszak miała być tylko zwykłą kolonią polską, a nie jakimś tam partnerem. Makarczyk bardzo boleśnie odczuł te ataki i całą historię opisał w książce "Widziałem i słyszałem, wspomnienia podróżnicze" z 1957 r.  
W 1939 roku został zmobilizowany i walczył w artylerii przeciwlotniczej w okolicach Sandomierza. Ranny, trafił do niewoli w Oflagu w Murnau, gdzie prowadził tajne wykłady z historii Arabów i polityki kolonialnej. Po wyzwoleniu wrócił do Polski i podjął pracę w MSZ, pół roku nawet był dyplomatą na placówce w Kairze, jednak zachorował na paratyfus i musiał wrócić do kraju. W 1947 wystąpił ze służby dyplomatycznej i przeniósł się do Krakowa, gdzie zrobił doktorat i pracował na UJ w Katedrze Orientalistyki. Dopiero wtedy na dobre zajął się publicystyką i pisarstwem, bardzo lubił przyjeżdżać do Zakopanego, gdzie świetnie mu się pisało. Najczęściej w Domu Pracy Twórczej "Halama", który zasługuje na osobną monografię, dziwię się, że nikt dotąd tego nie zrobił. Był tu właśnie, gdy zmarł Julian Tuwim. 
Pisał artykuły, felietony, opowiadania, wspomnienia, książki dla młodzieży, a nawet sztuki teatralne. Największym powodzeniem cieszyły się jego książki podróżnicze, przybliżające egzotyczne światy, dla zwykłych ludzi wtedy zupełnie niedostępne. 

 Na jego książki trafiłam w dzieciństwie, mama miała jego zbiór opowiadań "Siostra zjedzonego człowieka" . Zafascynowały mnie historie przez niego opisywane, nieprzeciętni ludzie, których spotykał na swojej drodze, zawikłane historie ich życia i uczuć, rozliczne femmes fatales. Przepięknie pisał o kobietach, z atencją, przedwojennym szarmem i dowcipem, nigdy nie przekraczającym granic dobrego smaku. Znane są jego powiedzenia i aforyzmy dotyczące kobiet, na przykład "Całowanie nagiej kobiety w rękę jest stratą czasu" albo "Kobietę piękną możesz całować bez końca i nigdy nie trafisz w to samo miejsce" :)) I może już mniej eleganckie: "Piękna kobieta jest jak kaczka - za dużo na jednego, za mało na dwóch."  Kobiety były głównymi bohaterkami jego opowiadań , nawet tytuły książek o tym mówią: " Kobieta zawsze płaci", "13 kobiet", "Po prostu kobieta"... 
Pisał piękną polszczyzną (przedwojenne wykształcenie klasyczne!) i  z dużą erudycją. Chciałam tu zacytować fragment z opowiadania "Kobieta zawsze płaci". Cytat zaczyna się od opinii panny Ginaux, która była guwernantką naszego bohatera w dzieciństwie: "... ze słów panny Ginaux wynikało, że mam twarz stosowną w sam raz na okazję Wielkiego Piątku, ale zupełnie niemożliwą do noszenia na inne dni roku. Po prawdzie z taką twarzą w ogóle na codzień chodzić nie można.  Kobiety mają dobre serca. Wiele kobiet, którym o tym opowiadałem, starało się naprawić krzywdę, jaką mi panna Ginaux wyrządziła, bo w duszy dziecka musiało to wytworzyć jakiś uraz. Jestem naprawdę wdzięczny tym paniom, które wypędzały ze mnie mój kompleks jak tam i czym mogły, ale jednak coś pozostało, i tym tłumaczę sobie moją skromność w obejściu z przedstawicielkami płci pięknej, którym nigdy nie chciałem narzucać tak nieurodziwej persony." Czyż nie urocze? I z lekka filuterne:))

imageworld.pl autor: tyszek

Chicago, Paryż, Jerozolima, Tokio,  Kair, Liban, Grecja, Bliski Wschód, Brazylia, Borneo, Indochiny,  Hawaje, Bali, Chiny... Gdzież ten człowiek nie był i czego nie widział... A wszystko przekazywał poprzez losy ludzi, których spotykał na swojej drodze, ludzie byli dla niego najważniejsi. Świat stał przed nim wtedy otworem. Taki świat, którego już nie ma, który możemy tylko oglądać na starych filmach i o którym możemy czytać np właśnie u Makarczyka. Żałuję, że zmarł w sumie tak młodo, cóż to jest teraz 59 lat! A mógł jeszcze tyle opowiedzieć...
 Ktoś sobie o nim niedawno przypomniał i jeden z jego aforyzmów znalazł się wśród tematów na próbną maturę: " Są książki, o których trzeba wiedzieć, o których wypada wiedzieć, i wreszcie takie, o których można nie wiedzieć." Do jakich tekstów literackich odniósłbyś te słowa? Uzasadnij swój wybór. Nie wiem, czy moje uzasadnienie uznano by za wystarczające...

Zachęcam bardzo do lektury i przeniesienia się w inne czasy i w inny, piękniejszy może świat?
Jeżeli ktoś miałby ochotę, to mogę użyczyć "Siostrę zjedzonego człowieka" i "Róże z piasku" za pomocą poczty, chociaż chyba do końca jej ufać nie można...

Przy pisaniu korzystałam z Wikipedii, stamtąd też zdjęcie autora, jak również z bloga Mirosława Cieślika z MSZ
 http://www.msz.gov.pl/pl/aktualnosci/blogi/miroslaw_cieslik/lektury_nadobowiazkowe__dyplomata__ktory_umial_pisac_jak_nikt

piątek, 25 kwietnia 2014

Ksiuty za kakuarem

Mika szykuje na jutro post taki więcej uduchowiony i intelektualny, to ja się wstrzelę z gupotkami, jak zwykle. Odkryłam otóż tajemne życie za kakuarem. To znaczy odkryłam je już dawno, ale teraz nabrało rumieńców. Panowie jaszczurowie zwinkowie przybrali szatę godową, którą trudno według ludzkich kryteriów nazwać rumieńcem. Jednak w jaszczurczym świecie niewątpliwie jest to rumieniec, a nawet gorączka! Panowie z bezbarwnej brązoszarości przeszli do jaskrawej zieleni, aby żadna jaszczurcza piękność ich broń Boże nie przeoczyła. Za kakuarem od zawsze leżą na kupce stare dachówki i jaszczurki pod nimi mieszkają, a jak tylko zaświeci słońce - wygrzewają się na ich powierzchni. Zawsze tam są. Wcale nie było łatwo o dobre zdjęcie, bo czujne są i zwinne - jak to zwinki. Najlżejszy szmer i błyskawicznie znikają.
Ponadto zakwitła nasza stara, dzika grusza. Czekam na ten moment cały rok. Wczoraj pod wieczór zbierało się na burzę i niesamowite światło wydobyło z gruszy piękno zapierające dech w piersiach:
Zbiera się na burzę

To białe wirujące wokół gruszy, to płatki kwiatów na wietrze




Jest i jabłoń (jedna z sześciu) specjalnie dla Ewy. Oj, będzie urodzaj!

Jaszczurki z rumieńcem przydybałam dzisiaj:


Tupajka, co to za ogon?
Frodo oczywiście krok w krok za mną, co nie ułatwiało sesji zdjęciowej:

Naoglądałam się wczoraj skalnych ogrodów w internecie i mam szerokie plany. Zaczęłam skromnie:
Tu informacja dla Tupai: to są jakieś może ze 3 metry kwadratowe (góra). Przelicza się je na 4 taczki perzu






Ogród skalny jeszcze nieskończony, ale najgorsza robota za mną. Teraz tylko posadzę byliny i wyczyszczę z perzu ten kawałek do ściany. Tam jest beton, niestety. Sama nie wiem, co lepsze: beton, czy perz? Na betonie mogę przynajmniej jakieś doniczki poustawiać.
Fantastycznego weekendu!
PS. Mika, mój post to tylko zapchajdziura, nie myśl sobie, że Ci się upiecze:)))

czwartek, 24 kwietnia 2014

Kto widział taki tort?

Jak już wszyscy wiedzą, na weselu byłam i niewiele piłam. Zaczęło się nietypowo, bo Państwo Młodzi na weselną ucztę przypłynęli żaglówką. Toteż restauracja, czyli Dom Weselny musiał być nad wodą. I był. Przypłynęli więc, Pan Młody dzielnie wiosłował, bo wiatru nie było zupełnie, choć piękne, czerwone żagle na maszcie (nie)powiewały. Trochę się pewnie zmachał, ale co tam! Na skrzydłach miłości niesiony nie takie rzeczy zrobiłby dla ślicznej Panny Młodej. Pragnienie ugasił szampanem i przystąpiliśmy wszyscy do wesela właściwego. Jego ukoronowaniem był tort, który - co podkreślam z całą mocą - całkowicie sama, własnymi rękami upiekła i przyozdobiła moja Kuzynka, a mama Panny Młodej. Nie był to Jej pierwszy taki tort, druga córka albowiem za mąż poszła rok temu i też miała podobny. Wszystko na nim jest jadalne, wszystkie te lukry, kwiatki i co tylko tam znajdziecie. Kwiaty są z cukru, wiem, bo jadłam, żeby sprawdzić. Kuzynka robiła go trzy tygodnie. Był bezowy, piekła więc bezy i suszyła je z odpowiednim wyprzedzeniem. I robiła ręcznie te girlandy, róże, listki i listeczki. Zwróćcie uwagę zwłaszcza na niezapominajki! Ja tkwię w osłupieniu do dzisiaj. Dodam tylko, że moja Kuzynka nie jest cukiernikiem. Ludzką duszą się zajmuje, chociaż nie jest też księdzem. Takie ma cukiernicze hobby i nie jest ono jedyne. Utalentowana jest!
Tort wjechał o północy w oparach "suchego lodu" - wrażenie było piorunujące! Niestety, opary opadły i naszym oczom ukazał się tort z kompletnie oklapniętymi girlandami, wszystko malowniczo siadło i spłynęło. Chociaż przyznam się, że kiedy go zobaczyłam w stanie już oklapniętym, to i tak mi się podobał - nadal był piękny. Dopiero na zdjęciach sprzed katastrofy w pełni doceniłam kunszt, który uszedł wraz z oparami suchego lodu. Okazało się otóż, że mądrzy panowie z restauracji wsadzili tort do chłodni. Widocznie temperatura była zbyt niska, wszystko zamarzło, a kiedy wjechało do pomieszczenia, w którym było ciepło, natychmiast i malowniczo spłynęło!
Czujecie rozpacz i bezradność mojej Kuzynki? Na szczęście jest osobą pogodną, więc szybciutko przeszła nad tym do porządku dziennego. Przykre to było okropnie, masa pracy i włożonego w nią serca dosłownie odpłynęła w niebyt, ale w końcu to tylko tort. Nie ma jednak tego złego, co nie wyszłoby na dobre, zwłaszcza mnie. W ramach przeprosin szef kuchni podarował Kuzynce piękną, dużą, dębową beczkę, która stała w knajpie. A my załapaliśmy się na piękną, olbrzymią (400-litrową!), dębową beczkę po "Starce", która stała w ogrodzie u Kuzynki, bo nie zmieściła się do piwniczki.
I jak tu nie wierzyć w palec opatrzności?
Więcej nie nawijam. Patrzcie i przełykajcie ślinkę, bo cała ta katastrofa na smak tortu nie miała żadnego wpływu. Został pożarty, bo był pyszny!
Osobiście nie mam więcej pytań. A Wy?

środa, 23 kwietnia 2014

Znów o tych zwierzakach

Nie będzie dzisiaj o weselu, o weselu będzie dopiero wtedy, gdy dostanę zdjęcie tortu. Dzisiaj będzie znów o tych zwierzakach i trochę o kwiatkach, nuuuudy...
No dooobra, uchylę rąbka tajemnicy. To jest prezent ślubny autorstwa Mojego:

Ale teraz to już o tych zwierzakach. Bitwa o szufladę oczywiście:

Ha, ha, ha! Ta szuflada była, jest i będzie MOJA!


Wałek obszczekuje traktor, dlatego go nie ma.
Poza tym nie dzieje się nic. U księgowej byłam poPITolić trochę, zahaczyłam o jeden sklep i oczywiście nie wytrzymałam, chociaż - jak co roku - obiecałam sobie, że dopiero po zimnej Zośce, że nie będę tyrpać tych ciężkich donic w tę i nazad. Byłam asertywna w stosunku do siebie i mam do tyrpania tylko trzy donice. Za to ciężkie.

Begonie i pelargonia jeszcze przed posadzeniem. Dostały wielkie i ciężkie donice. Jedną w kształcie ślimaka.

Świąteczna dekoracja. Ten kij z tyłu i butelka na kamyczkach to przeoczenie.
 
Nazajutrz po weselu zajmowałam się trzebieniem z bratków ogrodu Kuzynki. Rozsiewają się same i ma ich łany!

Tu jest znany Wam kakuar w wiosennej odsłonie

Skrzynka bratków mi nie wystarczyła

Na pierwszym planie świątecznej dekoracji fajna huśtawka z Czacza. Wózek z tyłu to też przeoczenie.
 Następny wpis będzie o torcie. Chyba, że Mika coś fajnego napisze. Dobrze mówię, Mika?