czwartek, 30 lipca 2020

Nareszcie!

Dorwałam się do aparatu fotograficznego, w związku z czym zarzucę Was sielankowymi zdjęciami, co nie zawsze (właściwie wcale) oznacza, że perfekcyjnymi. Jednak to jest coś zupełnie innego, niż dokumentowanie rzeczywistości za pomocą telefonu. Na nowo muszę się uczyć, bo wszystko zapomniałam, ale przynajmniej zobaczycie, jak miewa się gumienko i jak wszystko urosło.
Napawam się latem, długimi, pięknymi i ciepłymi wieczorami, które spędzam na tarasie, dopóki całkiem się nie ściemni (na komary mam muggę). Następne pół roku będę za tym tęsknić, już tęsknię. Kiedyś już o tym pisałam - w okolicach sierpnia planuję wiosnę i zaczynam wyobrażać sobie jak to wszystko (gumno i roślinki) będzie wyglądało za pół roku. Co przetrwa, co nie, co urośnie, co rozkwitnie itd. Może to jest metoda na jesienno-zimowy splin? W każdym razie u mnie to działa.
Nie wiem jak to się dzieje, bo i skąd, ale żyję w Kuriozie z wrażeniem, że jestem tu od zawsze, a nie zaledwie od 11 miesięcy.
Sprzątam sobie gumienko od strony "ulicy", od której oddziela mnie gęsty żywopłot niespecjalnie wymiziany, bo nawet gdybym chciała, to nie sięgam. Żywopłot jest tak gęsty, że absolutnie nie widać kto i po której jest stronie i czy w ogóle jest. Tak więc sprzątam sobie, miotłą szuram i nagle słyszę: cześć Hanuś! Cześć i czesio, odpowiadam, do teraz nie wiem komu. Mam pewne podejrzenia, bo był tam też pies, a po psie - jak wiadomo - najłatwiej identyfikuje się ludzi.
Moja miejscowość jest malutka i wszyscy się znają od zawsze. Ewentualnie i sporadycznie dołącza ktoś taki jak ja. Jeśli nie jest psychopatą i kompletnym świrem, wchodzi jak w masełko.
Życie towarzyskie toczy się jakoś tak spontanicznie, bez napinki, zaproszeń i przygotowań. Luzik i normalność. Czego do końca świata życzę Wam i sobie.
Teraz zdjęcia, jak leci - napawałam się aparatem:)

Będą zbiory...


Wiązy wzdłuż płotu sąsiada posadziłam wczesną wiosną. W przyszłym roku będzie zielony mur

Znów się alkoholizuję:)
Kocham mój taras!











Fotel zyskał już pewną renomę. Krąży otóż opowieść, że trzeba odpowiednio wpasować zadek, żeby nie zaklinować go w dziurze... Dodam, że opowieść oparta jest na faktach.

Tyły...

Misterny, pajęczy hamak

Wszystko poza pelargoniami to jest odbicie

Takiego pitaszka uturlałam z gliny kupionej po taniości w Biedrze





Światło o zmierzchu takie, że żaden aparat nie odda...
Na tarasie







Poza tym czyściłam dzisiaj rynny. Rósł w nich mech, mniszki, szczaw, lebioda i coś, czego nie zidentyfikowałam.

poniedziałek, 20 lipca 2020

Nigdy nie jest za późno!

Mam dla Was dzisiaj ekstra opowieść. To opowieść EEG (o ile pamiętam, same dałyśmy jej ksywkę, od inicjałów) - Kury od zarania, aczkolwiek bardziej obserwującej, niż piszącej. W poprzednim poście napisała coś, co nas zaintrygowało i została delikatnie (hrehre) nakłoniona do opowiedzenia tego, co poniżej.
Osobiście jestem pełna podziwu, w zasadzie zbieram szczękę z podłogi. Podziwiam konsekwencję w realizacji pomysłu na życie i konsekwencję, żelazną wręcz, w urządzeniu mieszkania. Jest śliczne! Mój "eklektyzm" zaczyna mnie przytłaczać:). Coś czuję, że idą zmiany...
Historia EEG jest niesamowicie inspirująca, doskonale ilustruje powiedzenie, że nigdy nie jest za późno! Zawsze warto zmienić coś, co nas uwiera, zawsze!

EEG, dziękuję, że zechciałaś podzielić się z nami swoją historią.
Teraz już oddaję Ci głos:
 ***
Związek z ojcem mojej córki trwał 20 lat, nie mieliśmy ślubu, bo ja przez całe życie uprawiałam wieloletnie narzeczeństwa (w sumie takie poważne były 3). I gdyby nie córka, to pewnie zerwałabym się znacznie wcześniej.
A po pięćdziesiątce uświadomiłam sobie, że przecież to jest jedyne moje życie i wolę je spędzić sama, niż w nieudanym związku. I nie mam złudzeń, że jeszcze się z kimś zwiążę; nie jestem atrakcyjna, nie mam czasu na randkowanie i przede wszystkim - nie mam już cierpliwości do mężczyzn. W momencie kiedy brałam kredyt hipoteczny (w sumie cudem dostałam, rzutem na taśmę, chwilę potem musiałabym mieć jakiś wkład własny, którego nie miałam) nie zarabiałam dużo, po odliczeniu 1000 zł na ratę zostawało mi naprawdę tylko na jedzenie i opłaty. Nie miałam forsy na remont mieszkania, ale znalazłam cudne w starej kamienicy, wyremontowane, z kompletnym wyposażeniem kuchni i łazienki w nowe sprzęty, do tego w takim stylu, że innego sama bym nie zrobiła. No miałam farta jednym słowem. Spędziłam tam fajne 5 lat, a jedynym minusem było położenie prawie w centrum Łodzi, zimą było ciepło i miło, do przystanku blisko, ale latem brakowało mi zieleni - poprzednie 20 lat mieszkałam w wielkim ogrodzie (6800 m kw). No i stąd się wzięła desperacja, żeby na wieś. A że w tzw. międzyczasie się ogarnęłam i znalazłam 5 dodatkowych prac, to nagle zaczęłam przyzwoicie zarabiać i nie bałam się wziąć kolejnego kredytu na następne mieszkanie. I jeszcze miałam kupę szczęścia, że koleżanka poznała mnie z fachowcem o wdzięcznej ksywie " Pan Malutki", bo facet potrafi wszystko. Do tego jest zwyczajnie dobrym człowiekiem, bo kończył u mnie prace kiedy już mieszkałam z kotami, no i wymyśliłam sobie jeszcze pomalowanie na niebiesko szafki w kuchni. To była farba wodna, ale jednak trochę śmierdziała. I raptem w pracy dostaję sms-a "kotki zaczęły kichać, zabieram szafkę do siebie". Rozmontował tego metalowego ciężkiego grzmota, wyjął szyby i własnym samochodem osobowym przewiózł szafkę do Łodzi, gdzie ją u siebie w domu pomalował, żeby kotkom nie sprawiać przykrości ! No nie słodkie? Nie wiem co bym bez niego zrobiła, pewno ten remont trwałby do dzisiaj.
Miałam 56 lat i tkwiłam w beznadziejnym związku (jako kucharka, sprzątaczka, utrzymywacz domu z niespecjalnie wysokiej pensji). Córka poszła właśnie na studia, a ja wzięłam kredyt hipoteczny, kupiłam sobie własne 30 metrów kwadratowych i ulotniłam się z dotychczasowego domu.
Strasznie się denerwowałam tym kredytem, no bo a jak zachoruję ? A jak to? A jak śmo? Ale jednak wzięłam.
W zeszłym roku latem odwiedziłam koleżankę na wsi, trochę u niej pomieszkałam z moimi kotami i zadałam sobie pytanie, dlaczego właściwie duszę się w centrum miasta? Najpierw znalazłam 100-letnią chatę, taką na letnisko. Dom był wspaniały, drewniany, malutki i niziutki, miał 100 lat i stał pod stuletnią lipą, która akurat kwitła, pachniała i brzęczała pszczołami, no marzenie, w dodatku miałam w sam raz pieniędzy na kupno. Poprzednia właścicielka mieszkała tam od wiosny do późnej jesieni. I kupiłabym go natychmiast, gdyby nie to, że dom stał w środku wsi, zaraz za płotem była szosa i trochę bez sensu było zamieniać miejski hałas i smród samochodów na taki sam, tylko wiejski. A potem otworzyłam googla i znalazłam powojskowe bloki na skraju tej samej wsi, prawie w lesie. I stwierdziłam, że to jest to - wieś, a odpada mi problem grabienia, odśnieżania, naprawiania cieknącego dachu i podobnych przyjemności, które przerabiałam przez 20 lat w poprzednim życiu. Koleżanka powiedziała, że to powojskowe osiedle, natychmiast zarządziła wyprawę zwiadowczą i pojechałyśmy. Bloki okazały się całkiem porządnie wyremontowane i zadbane, małe, bo tylko dwupiętrowe. Upatrzyłam sobie jeden, bo był najdalej od torów, miał okna na południe, na trawnik cały w stokrotkach, za trawnikiem płot i las. Akurat przy pierwszej klatce stał starszy pan palący papierocha, więc spytałam, czy nie wie, kto by tu chciał sprzedać mieszkanie. A on na to, że jego żona:). On za nic nie chciał sprzedawać, więc sytuacja nie była łatwa. Przeleciałam potem po tych wszystkich parterowych mieszkaniach (parter żeby koty mogły wychodzić), rozwiesiłam we wszystkich klatkach ogłoszenia, no i dupa. Nikt nie chciał sprzedawać. To wprosiłam się do tego pierwszego pana i zaczęłam go poważnie namawiać. Mieszkanie zostało wyremontowane 7 lat wcześniej, miało dobudowany balkon i ogólnie poczułam, że to, albo żadne, muszę w nim zamieszkać! I tym razem nawet się nie przejmowałam, że znowu kredyt ( poprzedni oczywiście niespłacony), no i od grudnia ubiegłego roku mieszkam w lesie, szczęśliwa jak prosię. W mieszkaniu, które sobie upatrzyłam i przekonałam dotychczasowych właścicieli, że marzą o sprzedaniu go właśnie mnie i właśnie natychmiast:). I koty szczęśliwe, bo z balkonu na parterze mogą zejść na trawnik.
Koleżanka wybudowała sobie śliczny domek z drewnianych bali w tej właśnie wsi pod Łodzią i to u niej spędziłam w zeszłym roku 6 miesięcy z kotami. Mieszkałam na piętrze, na dole rezydowało 5 drobnych piesełów koleżanki, a moje koty schodziły do wydzielonej części ogrodu po drewnianych stopniach przykręconych do ściany domu, a z ogrodu po drabinie szły sobie do lasu. Widziałam jakie są szczęśliwe (u mnie w mieszkaniu w Łodzi miały tylko malutki osiatkowany balkon), ja też czułam się jak na wakacjach mimo codziennego dojazdu do pracy i stwierdziłam, że ja też chcę na wieś!
Właściciele mieszkania się zastanawiali. To mocno starsi państwo, mający rodzinę w jednym z podwarszawskich miast. Ona chciała się tam przenieść, on wolał zostać tutaj. Zaczęli szukać w ogłoszeniach i uświadomili sobie, że to są już warszawskie ceny, no i zadzwonili, że jednak nie sprzedają. Się podłamałam, ale postanowiłam, że jeszcze raz do nich pójdę i spróbuję przekonać. No i w czasie tej rozmowy pani stwierdziła "ale pani przecież nie da nam za mieszkanie 200 tysięcy", na co ja "dam". Ta dammm. I pozamiatane, na drugi dzień zadzwonili, że się zgadzają. Oczywiście, że sporo przepłaciłam, ale...
Mój znajomy hodował pszczoły, wydawał duże pieniądze na leki dla nich, jedzenie , itp., a miód, zamiast sprzedawać, rozdawał przyjaciołom. I twierdził, że pszczoły kocha, a do miłości trzeba zawsze dopłacać:) No to ja właśnie już byłam zakochana w tym mieszkaniu i jakby nie miałam wyjścia. Po miesiącu starsi państwo się wyprowadzili, mieszkanie zostało wybebeszone do gołych ścian, mój ukochany Fachowiec Od Wszystkiego zlikwidował 3 ( słownie trzy !) łuki Karwowskiego, pomalował ściany na jedyny słuszny i zbawienny kolor, wyremontował łazienkę, zrobił kuchnię, przecudnej urody parapety, złożył meble, itede, itepe. A jeszcze wcześniej inny pan fachowiec położył parkiet przemysłowy, który zawsze mi się podobał, to pomyślałam, a niech tam, raz się żyje, i tak biorę kredyt na te fanaberie, to co mi tam. Widocznie wszystkie lęki przed zadłużeniem mi się wyczerpały przy pierwszym kredycie, na tamto mieszkanie w mieście. No i 10 grudnia zamieszkałam na wsi. Rano dziarsko maszeruję 1400 m na stację kolejową, bardzo mi to dobrze robi na całego człowieka. Gorzej z powrotami, zwłaszcza teraz - w upale trochę zdycham. Wieś wybrałam właśnie ze względu na połączenie kolejowe z Łodzią, bo tam cały czas pracuję ( w końcu trzeba ten kredyt spłacić), no i też ze względu na koleżankę, bo to zawsze raźniej , jak jest jakaś znajoma dusza w okolicy. Dusza ma do tego samochód, też pracuje w Łodzi, więc czasem się z nią zabieram.
Koty przetrzymałam w domu do kwietnia, w czasie wietrzenia zamykając je w łazience, bo tam mam jedyne drzwi, oprócz wejściowych. A w kwietniu wystawiłam im pod balkon stołek z Ikei i teraz sobie wychodzą w świat, który okazał się nie całkiem przyjazny, bo przychodzą tu wiejskie koty i troszkę leją moje. Muszę je wspierać moralnie przy pomocy szyszek, którymi rzucam w kierunku napastników. Oczywiście nie trafiam, ale jednak trochę pomaga.
No i ogólnie czuję się jak na wakacjach. I gdyby nie jedna sąsiadka, to byłby raj. No i gdyby nie zaraza oczywiście, chociaż akurat zaraza spowodowała, że mniej pracuję i mam wreszcie czas, żeby pomieszkać, bo do lutego wychodziłam z domu o 9, wracałam o 21 i to było bez sensu, a nie potrafiłam sama zrezygnować z tej harówy (forsa, forsa!). W marcu wszystko pieprznęło z hukiem, raptem pracowałam 3 dni w tygodniu, wracałam do domu o 16 i stwierdziłam, że to mi się podoba. Tylko koty były niezadowolone, że im się plączę po mieszkaniu i nie mogą spać. Teraz wróciłam znowu do 5 dni, ale już nie do 21, mam nadzieję, że nie wpadnę znowu w kołowrót. Bo podobno jest też życie pozazawodowe, tak słyszałam, nie wiem, dawno nie prowadziłam :)

I jeszcze coś - w ramach nowego życia zrobiłam sobie pierwszy i jedyny tatuaż, z moimi 5 miłościami:








Uchwyty dla Marii!