czwartek, 30 stycznia 2014

Książki mojego dzieciństwa część 2

Tak jak obiecałam, czas na drugą część wspomnień o ukochanych książkach z dzieciństwa. Na pewno moje wspomnienia są też i częścią waszych:)

Pozostając w sferze literatury angielskiej, czas na „Mary Poppins”, „Kubusia Puchatka”, „Feniksa i dywan”. Ten typ literatury dla dzieci bardzo mi odpowiadał i odpowiada nadal. Duży poziom abstrakcji, ogromne pole dla wyobraźni i to, że wszystko wydawało się możliwe – uwielbiałam to. Nie dziwiły mnie wcale tańce konstelacji gwiezdnych , ożywające rzeźby w parku ani drewniany Noe i jego córki w „Mary Poppins”. To, że wszyscy kłusowali na cukrowych laseczkach w powietrzu czy to, że Janeczka wchodziła w talerz z namalowanym obrazkiem a Mary fruwała na parasolu też było całkiem normalne. Żałowałam tylko, że nie mogłam tego wszystkiego robić razem z nimi. Podobnie fascynujące były przygody dzieci z serii książek „Pięcioro dzieci i coś”, „Historia amuletu” i „Feniks i dywan” Edith Nesbit. „Coś” to był piaskoludek, przedpotopowy stworek, spełniający życzenia , który jednakże miał bardzo zgryźliwy charakter i okropnie marudził. Pięcioro rodzeństwa przeżywało dzięki niemu niesamowite przygody, mogli podróżować w czasie, poznawać inne cywilizacje i oglądać cały świat. Jednak nieopatrznie wypowiadane życzenia często obracały się przeciwko nim. W ostatniej części cyklu dzieci odbywały podróże na latającym dywanie a ich sprzymierzeńcem był cudowny ptak Feniks.

No i klasyka: Kubuś Puchatek.Ale tylko i wyłącznie w genialnym tłumaczeniu Ireny Tuwim. Żadna tam Fredzia Phi-Phi (znów ten nieszczęsny gender!!!!) Tu abstrakcja osiągała szczyty a angielski humor nie zawsze był zrozumiały dla małych dzieci. Ja jednak bawiłam się świetnie, a bohaterowie byli mi bardzo bliscy, zwłaszcza melancholijny Kłapouchy i rozbrykany Tygrysek. Zresztą wszyscy byli rozkoszni i bardzo charakterystyczni: Sowa Przemądrzała (pisząca „ Z Pąwiąszowaniem Urorurorurodzin”), rzeczowy Królik i jego Wszyscy Krewni i Znajomi Królika, zatroskana i trochę nieobecna duchem Mama Kangurzyca, roztargniony Prosiaczek... Sam Puchatek wydawał mi się poczciwy acz nieco tumanowaty ( no powiedzmy mało bystry), ale sam mówił o sobie, że jest misiem o bardzo małym rozumku... Żal mi było zawsze Kłapouchego, który zgubił ogon i miał bardzo pesymistyczny światopogląd... Na zawsze zapamiętam hasło „ A na garnku tak jak drut napisane było MJUT!” Chyba ze trzy lata temu zrobiłam na Boże Narodzenie dla całej rodziny specjalne karteczki z postaciami z "Kubusia", dobranymi stosownie do charakteru osoby i krótką rymowanką, wszyscy się świetnie bawili.

No to wróćmy na polskie podwórko: dwie książki z okresu tuż po wojnie: „Dorota i jej towarzysze” (bynajmniej nie partyjni, na szczęście!) i „Zawsze jakieś jutro”. „Dorota” z pięknymi ilustracjami Antoniego Uniechowskiego, opowieść o powojennych wędrówkach zaradnej dziewczynki, której mama pojechała na Ziemie Odzyskane szukać taty, a ciocia , do której miała się udać Dorotka, również wyjechała spotkać się ze swoim mężem. Ludzie wtedy jeździli, szukali się, rodziny się łączyły, wszyscy byli w jednej wielkiej podróży. Książka opisuje różne przygody Dorotki w drodze, ludzi, którzy jej pomagali a w końcu miejsce, w którym osiadła na dłużej: ni to dom dziecka, ni to prywatny ośrodek dla sierot wojennych, prowadzony przez Czarnulę (a właściwie Teodorę, która nie znosiła swojego imienia) i jej brata, weterynarza. Dorotka zostaje poddana różnym próbom: musi ugotować obiad dla wszystkich ( a jest ich dużo!), musi zajmować się dziećmi ze wsi podczas żniw, pomagać szczepić drzewka w ogrodzie. Ratuje od śmierci kotka Dymka, którego ktoś chciał utopić, sama o mało nie tonąc w bagnie. Zostaje w Sosnówce (bo tak się ten dom nazywał) i czeka na powrót rodziców. Bardzo sympatyczna książka, pisana bez indoktrynacji politycznej, raczej ku pokrzepieniu serc ludzi w trudnych sytuacjach życiowych po wojnie. Ludzie są tam dobrzy i życzliwi, dzieci zaradne i radzące sobie na miarę swoich możliwości, a nawet więcej, bo musiały być wcześniej dorosłe.Myślałam, że tylko ja tak dobrze pamiętam tą książkę i darzę ją sentymentem, ale trafiłam na całą dyskusję w internecie na jej temat, ludzie przypominali sobie nawzajem różne szczegóły, zastanawiali się które wydanie było pełne, a które nie. To naprawdę miłe, że tak wielu osobom zapadło to w pamięć.
No i druga książka „Zawsze jakieś jutro”. Rzecz dzieje się ciut później, chyba w latach pięćdziesiątych. Po śmierci mamy Joasia Uruska trafia do zniszczonego przez wojnę Wrocławia, do przyjaciółki swojej mamy i idzie tu do liceum. Poznaje nowych przyjaciół, (choć z początku trudno) a przede wszystkim Marka Międzyrzeckiego, który staje się bardzo ważną osobą w jej życiu. Najpierw jako wróg, potem jako przyjaciel, a jeszcze później jako być może ktoś więcej... Książka fantastycznie oddaje klimat tamtych lat, życie szkolne, pierwsze uczucia i przyjaźnie. Joasia zresztą swoje życie uczuciowe umie skomplikować do granic możliwości, durząc się przed maturą w studencie Tadeuszu, który porywa ją w wir życia studenckiego, klimat klubów, jazz (może to był już początek lat 60-tych??), wyjazdy na narty... Joasia odchodzi trochę od szkolnych przyjaciół, nie widząc tego co ma pod nosem, czyli Marka i jego uczuć. Ale potem trochę mądrzeje... Czytałam to chyba z dziesięć razy, rozleciało się prawie całkiem, ale jest gdzieś na zakurzonych półkach. Sentymentalna jestem okropnie i sobie niedawno odkupiłam:))
Nie myślałam nawet, że tyle przyjemności sprawi mi pisanie o tych wszystkich książkach i przypominanie sobie nie tylko fabuł, ale i faktów związanych z nimi, z moim dzieciństwem i wczesną młodością. No cóż, starzeję się niechybnie i nieuchronnie... O, taka węgierska książka o pionierach „Zwycięzca pilnie poszukiwany”, czytając ją zjadłam chyba pół pudełka wiśni w czekoladzie i było mi straszliwie niedobrze...

Przepiękny był cykl opowiadań Tadeusza Grabowskiego o zwierzętach, pisany w międzywojniu. Przemądre i uczłowieczone koty i psy zamieszkujące  wspólnie w dużym gospodarstwie i walczące z gospodynią, kawka chodząca za człowiekiem jak pies, owieczka, sroki... Cały zwierzyniec. Najmądrzejsze były psy, Pucek, Bursztynek, Reksio... Przezabawne było spotkanie sprytnych wiejskich kundli (z całym szacunkiem, oczywiście!) z arystokratycznymi psimi gośćmi, Tiuzdejkiem (chart angielski, stąd imię – Tuesday) i Mikaduchną – maltańczykiem, który miał bohaterskie serce w mikrej postaci. Pamiętam jak Pucuś ściągnął kotleciki cielęce, przygotowane dla gości, zupełnie mimochodem i niechcący oczywiście, właściwie to dwa same spadły, a na co komu takie uwalane, a jednego zostawiać jakoś nie wypadało... Do naszego słownika domowego weszło też na stałe określenie „psie perfumy”, których uwielbiali używać bohaterowie opowiadań, a które stanowiły pomyje, zgniłe jarzyny, śmierdzące kości itp. Gdy którykolwiek z naszych kolejnych psów wytarzał się w jakichś świństwach, mama zawsze mówiła, że używał psich perfum.Szczytowym osiągnięciem popisał się tu Muki, który wytarzał się w padlinie i nawet po kąpieli śmierdział upiornie, a tato, chcąc poprawić sytuację, dołożył swoje trzy grosze i pokropił go słynną wodą kolońską „Przemysławka”... Efekt pomieszania tych dwóch zapachów był tak piorunujący, że biedny pies musiał spać na podwórku przez trzy dni, dobrze, że było lato... Ale wróćmy do bohaterów opowiadań, którzy po „wyperfumowaniu” się z lubością przechadzali się między świeżo rozwieszonym praniem, starannie się wycierając, aby na koniec ułożyć się do drzemki na klombie rzadkich kwiatów, sprowadzonych z daleka... Smutne opowiadania pomijałam starannie, płakałam okropnie, gdy jakiemuś zwierzątku działa się krzywda. Zresztą mam to chyba do dziś.
Teraz pora na trochę melancholii i trylogię Natalii Rolleczek „Kuba znad Morza Emskiego”, „Choinka z Monte Bello” i „Wyspa San Flamingo" . Bohaterem wszystkich trzech książek jest Kuba, chłopiec mieszkający w Krakowie w starym domu z dzikim ogrodem. Kłopot polega na tym, że ogród ma zniknąć pod naporem buldożerów i rozbudowy. Kuba próbuje jakoś z tym walczyć i szuka sposobów na ocalenie ogrodu. Poznajemy trochę dziwaczną rodzinę Kuby, dziadków, którzy go wychowywali, jego ciotkę zwaną „Statuą” i jej niepozornego męża, zwariowanego wuja grotołaza i geologa Boromeusza, tylko jakoś nie pamiętam rodziców, mama nie żyła a taty nie było, nie pamiętam dokładnie. W pozostałych częściach Kuba jedzie na wieś po choinkę i odkrywa trochę tajemnic rodzinnych, a potem spędza lato z wujem Boromeuszem i jego kolejną , jak wtedy mówiono, „sympatią”, której nie znosi i której dolewa do mleka jaszczurcze jajeczka... Wszystko dzieje się w latach 60-tych i 70-tych, jest przesycone dużą porcją melancholii i poezji i jakiejś niezwykłości zwykłego świata. Ta niezwykłość to efekt wyobraźni Kuby i autorki, to wspaniała umiejętność nadać zwykłemu życiu rysy baśniowe, a zwykłym, nudnym ludziom nadzwyczajne cechy , o których nikt nie wie. Chyba to trochę tak, że w każdej poczwarce drzemie motyl... Z autorką, Natalią Rolleczek wiąże się zresztą pewna opowieść rodzinna. Otóż wychowywała się ona w Zakopanem, w sierocińcu prowadzonym przez siostry zakonne . Było to bardzo smutne dzieciństwo, zimne, głodne i pełne przemocy. Opisała to w książce „Drewniany różaniec”, która wywołała skandal w swoim czasie. Ale nie o tym chciałam pisać. W czasie wojny i trochę po,moja babcia prowadziła mały sklepik z „artykułami kolonialnymi” w naszym domku. Sklep mieścił się w małym pokoju, wejście było od frontu. A w drugim pokoju mieszkała babcia z córkami, tj. moją mamą i ciocią. Podczas wojny babcia udzielała wielu osobom kredytu i nie liczyła na to, że po wojnie ktoś jej coś zwróci. Natalia Rolleczek była jedyną osobą, która jej odesłała pieniądze z Krakowa.

Nie chcę was straszyć, ale została mi jeszcze trzecia część wspomnień książkowych, tym razem bardziej przygodowych. A więc - Ahoj przygodo i do następnego razu:))))
Mika



poniedziałek, 27 stycznia 2014

Autostop jako forma życia na gorąco



Chcesz poznać prawdziwe życie, zabierz autostopowicza. Ale nie takiego „prawdziwego” w glanach, z wielkim plecakiem na karku i tekturą z napisem „Berlin” trzymaną w rękach. Chodzi o autostopowicza, częściej autostopowiczkę, miejscową, która podróżuje z Pcimia do Koziej Wólki, gdzie żaden autobus nie kursuje, zwłaszcza w sobotę/niedzielę, a jechać mus, bo zarobić można 6 złotych na godzinę w Pcimiu właśnie i tylko w soboty. Pozostaje metoda „na stopa”. Czasem stoi się chwilkę, czasem godzinę, dwie, a czasem dłużej. Dobrze, że robota dorywcza i nikt karty zegarowej nie podbija. Ile przepracujesz, tyle masz.
Można nasłuchać się opowieści czasem gorzkich, czasem śmiesznych, ale zawsze prawdziwych. Takie życie na gorąco.
Jechałam wczoraj z miejscowości J. do miejscowości K., jakieś 25 kilometrów. Autostopowiczka stała na poboczu, u wylotu z miejscowości J. Mróz był siarczysty jak we wczorajszym poście Kretowatej, to zabrałam kobitę, zresztą przeważnie zabieram. W kusej kurteczce, w byle jakich szmacianych rękawiczkach zdążyła trochę zsinieć z zimna. Po drodze opowiedziała mi całe swoje życie, że męża pogoniła, bo ino kumpli przyprowodzoł do picio (odkąd go pogoniła, żyje jej się lepiej, bo wszystko, co zarobi, ma dla siebie i nikt jej niczego nie przepija), że trzech wnuków już mo, że dzieci  dobre, już na swoim sum, ino jedyn, tyn nojmłedszy jeszczy w dumu (pani, dwadzieścia lot mo i żodny dziewuchy. Jak się gu pytum, kiedy wnuki od niegu bydum, to ino się chichro, że so musi na dyski pochodzić i życio użyć). Jak mioł urodziny, to takum miałam z niegu polewke, że pani mówie. Przez tydziń piuł, nie żeby się oboloł, ino już tak się wygupioł, takie kawały opowiodoł, że my z niegu loli!
Jednak najlepsze autostopowiczka zostawiła na koniec. Skoro wspomniała o pracy, to zapytałam:
- A gdzie pani pracuje?
- No za salowum, w sanatorium w K.  
- W sanatorium? Gdzie w K. jest sanatorium i jakie? – zdziwiłam się.
- No jak, pani, dlo tych psychicznych jes.
Od zawsze w mieście K. był SZPITAL dla nerwowo i psychicznie chorych. Widocznie teraz jest to SANATORIUM. Brzmi lepiej, niż szpital, nie da się ukryć.
- Dziwincet dostane na rynke, troche se dorobie w J. przy pieczorkach i na wszysko mum. Na mieszkanie i na życie, bo tak to co bym zrobiuła? Od nikogu się nie prosze. Chocioż powim pani, że robota leko nie jes. Czeba uwożać, żeby z tyłu w łeb nie dostać, bo z niemi to nie wiadumo, nie?
Autostopowiczka wysiadła „przy ty duży, żółty tablicy”, życząc mnie i całej mojej rodzinie zdrowia i szczęścia.
- A jakby pani tu kiedy jachała, to pani wleci na kafke!
Pomyślałam sobie, że jeśli trafię kiedyś do SANATORIUM w K., będę miała znajomości…
W życiu nigdy nic nie wiadomo.
Gdyby niektórzy politycy trochę w ten sposób popodróżowali po kraju, to kto wie? 

A poza tym nie dzieje się nic. Lodutren trzyma się dobrze, co widać poniżej, na załączonych obrazkach:




To drzewo z tyłu, to dzika grusza. Cały rok czekam, kiedy zakwitnie.

czwartek, 23 stycznia 2014

O Hali co adoratora nie chciała



Hala pojawiła się w moim życiu jakieś dwa lata po przeprowadzce. Któregoś jesiennego dnia, wraz z córką stanęła u furtki i rzekła: Jakbym mogła jedne jabłuszko, bo jo wim, ktu je sadziuł. Ino so tak popatrzę. Jabłuszek dostała cały kosz, a że jestem istotą ufną (niektórzy mówią, że naiwną), to i zaprosiłam Halę do ogrodu. Szybko się okazało, że Hala jest ni mniej, ni więcej, a wnuczką pierwszego po wojnie polskiego właściciela domu i spędziła tutaj połowę życia, tu się urodziła, mieszkała z dziadkami i rodzicami, wyprowadziła się dopiero „za mężem”.  Dom kupiliśmy od kolejnych już właścicieli, jakoś nie zagrzali tu miejsca, dom zresztą czas jakiś stał pusty.
Hala jest osobą pragmatyczną, energiczną, konkretną do bólu i bardzo dosadną – to część jej osobowości, niczego nie owija w bawełnę, wali między oczy. Tamtego popołudnia bardzo się wzbraniała, jednak w końcu weszła do domu. Ze wzruszenia uroniła łezkę, chodziła z pokoju do pokoju, pokazując, co gdzie stało i jakie było. Weszła do sypialni i wskazując łóżko, rozemocjonowana powiedziała do swojej córki: „Zobocz,  tutej my mieli wersalkę i tu my cię zrobili!”
Dzień był ciepły, zasiedliśmy z kawką w ogrodzie. Hala umościła się w fotelu i wzrok wzniosła ku górze ze słowami: Pacz, babusia, pacz, jak so teroz siedze na tych twoich zagunkach, tak żeś nos do ty roboty guniuła, ino robota i robota a tero so tu kawkę pije. I co babusia powisz? Ci mówię Hanuś, z tyndy*, jak tyn stół, oż tam do kuńca pyrki, kapucha, buroki, a ty ino rób i rób, a i tak ci dupe szpadlym** przyklepium.  I dalej: Ale żeście so fajnie tu wyrychtowali***, nic nie widać z drogi. A dziadek ino brynczoł****, że cało wieś widzi, czy un w gaciach, czy z gołum dupum, a un ino te jabłonki sadziuł.
Hala mieszka teraz w sąsiedniej wsi. Wiele lat temu w tragicznych okolicznościach została wdową, mąż popełnił samobójstwo i została sama z czworgiem nieletnich dzieci, bez pieniędzy, z długami i rozpoczętą budową domu. Poradziła sobie, z pomocą nastoletnich wtedy synów zdołała własnym sumptem skończyć  dom, spłacić długi wyprzedając co się dało, m.in. upadającą hodowlę świń.  Ma niewielką rentę po mężu, trochę dorabia sprzątaniem, uprawia ogródek, hoduje kurki i  - jak sama mówi – więcej niczego nie potrzebuje. Mieszka teraz z jedną z córek, która zresztą za chwilę wyfrunie z domu. Często do niej wpadam na sokawkę (no, wszystko mum porobiune, teroz (so)kawkę mogę wypić), zawsze coś mi o domu opowie, pokaże stare zdjęcia. A to jak była z kołem emerytów w Poznaniu, mówili, że do tyotru, a tam ino śpiwali, o taki jedny co z tereadorym romansowała, Jezus, Hanuś, jak mi się spać chciało, a nawet ładnie śpiwali. Albo o mężu swoim, że tyn to Hanuś buł, mówie ci, im wincy się w polu naj…ał, tym barzy baby mu się chciało, i o nieco despotycznej chyba babusi, przed którą chowała się w znanym Wam kakuarium.

Dom Hali jest tak wysprzątany, ale tak, że aż. Nie widziałam dotąd takiego porządku. Kurz chyba wyłapuje w powietrzu. Nie mam pojęcia, jakim sposobem można utrzymać taki porządek. Kiedy wpadam na sokawkę, która przeważnie już czeka na serwetkach wykrochmalonych tak, że pękają od tego, palą się przystrojone świece. Czuję się wtedy uhonorowana ponad miarę. Kiedy Hala wpada do mnie, zawsze dzierży w rękach BLACHĘ ciasta i nigdy, przenigdy nie wypuści mnie ze swojego domu bez gościńca. Kiedyś wcisnęła mi dwie golonki i woreczek zamrożonych klusków na szmacie***** ze słowami: Weź, Hanuś, weź dla Twojegu, niech so chłop podje…
Hala ma adoratora. Wyrwał ją na cmentarzu w te słowy: Hala, ty tu samo na tyn cmyntorz przychodzisz, jo tyż sum, może bymy poszli na piwo? I poszli. Ale Hala adoratora trzyma na dystans: Hanuś, po co mi taki stary dziod? Żeby mu gacie prać? A pier… Na piwo to so mogymy iść, ale ni ma to tamto.
Hala jest szczera i autentyczna, niczego nie udaje. Bardzo ją lubię i mamy fajny kontakt. Jest otwarta na świat i sądzę, że to jest jej tajna broń, chociaż o tym nie wie. Jest potwierdzeniem dobrych tradycji i wraca mi wiarę w tutejszych ludzi.
Ps. Z oczywistych względów imię bohaterki zostało zmienione

Słowniczek:
*z tyndy - stąd
**szpadel - łopata
***wyrychtować - zrobić, przygotować, posprzątać
****brynczeć - marudzić, narzekać, zrzędzić
*****kluchy na szmacie - drożdżowe pyzy na parze
To jest to wyrychtowane, przez co wieś nie widzi, czy my w gaciach, czy z gołum dupum


wtorek, 21 stycznia 2014

Ciekawostki botaniczno-zoologiczne w dziwnych i zmiennych okolicznościach przyrody


Wszyscy wiedzą, że klimat się ociepla i w związku z tym jęzor lodowca przykrył połać. Kilka dni temu kwitła pigwa, dzisiaj świat ZA OKNEM wygląda tak:




PRZED OKNEM natomiast orgia!

Widzicie te niewinne, żółto-zielone oczęta? Niech Was nie zwiodą. Dzisiejszy urobek to urwany karnisz.


Storczyk dostałam latem, szybko przekwitł, zrzucił kwiatki i stał taki goły, aż nagle, wtem! Miał 42 pączki, kilka z nich stetrał Czajnik, reszta kwitnie (31 kwiatków) i jeszcze ma zapas! Nie pytajcie, co z nim robię, bo NIC nie robię. Od czasu do czasu (rzadko) podlewam wodą z kranu (1/3 takiej zwykłej filiżanki).
Wiem, że za śniegiem nikt specjalnie nie przepada - poza Moimisynusiamikochanymi. Cieszyły się nim wprawdzie tylko przez 2 dni, ale za to intensywnie.
Plan ogólny pola operacji:
Nie sprzątnęłam wszystkich doniczek, wiem, ale tego śniegu już nie ma!
I akcja:
To nie tak, jak myślicie!
Biednemu zawsze wiatr w uszy...
Z braku pisuaru i kakuaru
Chwilka przerwy

I koniec przerwy...
Ten Wielkirudobiałysynuś to Frodo, a ten Małyrudysynuś to Wałek. Na oknie pod storczykiem Czajnik vel Diabelskie Nasienie oraz Grażynka vel Zouza. Czy ja przypadkiem nie jestem zaślepiona?

sobota, 18 stycznia 2014

And the winner is...



 And the winner is... numer 8, czyli niemieckie gąski w miłosnym uścisku , właścicielka Maja B.! Nagrodą jest portret Dzikiej Kury (nawiasem mówiąc, znakomicie oddający jej charakter), autorstwa Hany, oczywiście. Ten portret:

Na pudle tj. podium na miejscu drugim zameldował się również obiekt nr 14, czyli rzadkiej i wyjątkowej urody dziarski marynarz z Kołobrzegu, nadesłany przez Mnemo.



Medal brązowy otrzymuje obiekt nr 5, czyli stroik wielobranżowy , nader ozdobny i na wszelkie okazje, sfotografowany przez Lidię.



Zdobywczynie srebrnego i brązowego medalu otrzymają niezwykłe smoki korzeniowe, stworzone przez Hanę z lekką pomocą natury. Będą niewątpliwą ozdobą wnętrz lub ogródków, chociaż nie ryzykowałabym wystawiania ich do ogródków, ukradną jak nic, tak jak dzieła Zmęczonego, poza tym są pomalowane temperą i zabezpieczone werniksem wprawdzie, ale ulewy i mycia raczej nie przetrzymają. Ale Mnemo mogłaby np. udekorować Kaczorówkę... Zresztą na pewno obdarowane znajdą dla nich odpowiednie miejsce.
A portret Dzikiej Kury będzie zapewne zdobił salony Mai B. na honorowym miejscu. Ten smok pofrunie do Mnemo:

A smoczuś do Lidki:


Mój cichy faworyt, czyli potworna brokatowa bombka na choinkę w kształcie niewiadomoczego, ze wskazaniem na gimnastyczkę z wodogłowiem, niestety przepadł, żal mi go...

Bardzo dziękujemy za tak liczne eksponaty i tak aktywny udział w naszym konkursie. Wszystkie przedmioty były interesujące, a niektóre wręcz piękne (makatki!!!) W związku z powyższym wszyscy startujący (a raczej wszystkie) otrzymują Honorowe Złote Jaja ! Gratulujemy!
 Kilka osób nie zdążyło nadesłać swoich propozycji, kilka osób nie zdążyło z głosowaniem, kilka osób nie dokopało się do wspaniałych przykładów kiczu pochowanych gdzieś w kufrach i piwnicach, rozważamy więc zorganizowanie drugiej edycji konkursu. Za jakiś czas:)
Fajnie było się z Wami bawić!

czwartek, 16 stycznia 2014

Bardzo długi post z zawiłym rozwiązaniem sensacyjnej zagadki

Noc była ciemna, choć oko wykol. Wiszące nisko czarne chmury zasłaniały księżyc. Mgła tłumiła wszelkie odgłosy z wyjątkiem ponurego wycia dobiegającego z pobliskiego bagniska. Ludzie mówili, że to zawodzenie utopionych w nim kochanków, którzy przed laty uciekając przed gniewem srogich ojców, pośród  oczeretów znaleźli wieczne schronienie. Legenda głosi, że ich dusze może uwolnić śmiałek, który z najpiękniejszym kiczem pod pachą uda się na moczary dokładnie o północy. Śmiałek ów, pokłoniwszy się duchom uwięzionych kochanków wypowiedzieć musi następujące słowa: Dzika kuro, dzika kuro, dzika kuro przybywaj! Oddawszy pokłon czterem stronom świata, Słońcu i Księżycowi, kicz zostawiwszy na rozstaju dróg, kędy wędrowiec zbłąkany jeno zobaczyć go może, śmiałek niechaj na grzędzie zasiędzie i czeka na zrządzenie losu. Dzika kura nie czeka na zbłąkanego wędrowca, przybywa z trzepotem piór i oto, co na rozstaju dróg znajduje:

Numer 1 i ilustrujący go wierszyk:


Kicz, kiczowi jest nierówny,
Czasem bywa ekskluzywny,
Bawi swoim obrzydlistwem,
Igra z człowieka jestestwem.
A ten bucik - bez dysputy,
Ćwiczy na człowieku rzuty.
I przewraca i wywraca
I ze smaku osieraca.
Ale zdobi półki wnętrze,
Choć się z nim niezwykle męczę.
Przebył morza, oceany.
Zasługuje na peany!


Numer 2 (bez wierszyka):

Numer 3 oraz stosowny wierszyk:

Maryjki z plastiku,
w świętych miejscach, na straganach ich bez liku.
Te w domu, przywiezione lat temu wiele,
jako pamiątka dawnych czasów - są, stoją, trwają,
może dłużej niż w jakimś kościele.


Numer 4 (bez wierszyka):


Numer 5 i wierszyk:


Oto stroik wielobranżowy
doskonały zarówno na grobowiec, jak i na stół - dla żony ;)



Numer 6 oraz ilustracja wierszem:
 Anioł Stróż, a może Anielica,
latami trwa z dziećmi ...
O, jakże spokojne ich lica ...




Numer 7 z wierszykiem:

Kotki - wiecznie małe.
Jabłka - wiecznie trwałe.
Muchy - wiecznie żywe.




Numer 8 oraz poemat:

Czy łabądek to czy gąska,
O miłości jeno kląska.




Numer 9 z dwuwierszem na zdjęciu:


Numer 10 i wierszyk na zdjęciu:


Numer 11 z wierszykiem pod spodem (nie dało się go przenieść, bo jest na zdjęciu):

Numer 12 z poezją na zdjęciu:


Numer 13 oraz strofki:


Kiedy tęsknie szukasz kiczu, na procesję idź w Łowiczu,
lub w ogrodzie miej gliniane krasnoludki.
Lub wyhaftuj se makatki, tak jak babki oraz matki,
  powieś w kuchni, a osiągniesz kicz malutki.



Numer 14 (z wierszykiem na zdjęciu):

Numer 15 (bez wierszyka):


Numer 16 i wiersz:


Bajka z morałem starym, jak świat, czyli "nie czyń drugiemu, co tobie nie miłe".

Na strychu w pobliżu książek
Płakała panna bez rączek.

-Gdzież są twe ręce, dzieweczko?!
-Zostały z lubym nad rzeczką.
-Gdzież są twe szaty, dziecino?!
-Walają się pod tarniną.

-Splotę swe włosy w kędziorek
Pochwycę w zęby toporek
Pomoże jasne słoneczko
Dokonać zemsty nad rzeczką.
 


Numer 17 (bez wierszyka):

Numer 18 (bez wierszyka):


Numer 19 i wiersz:


Kitsch odzyskany
Kiczowatych obrazków szukać nam kazano.
Kiczowate wierszyki wymyślać  zadano,
by w ten sposób poezji ducha tu ożywić.
Że brzmi kiczowato, nie ma się co dziwić.
Kicz to nasze motto teraz jest w Kurniku.
Kicz drodzy czytelnicy, kicz dziś na świeczniku!
Kicz  odzyskany spod biurek, zza szaf,
 z czeluści strychowych wychodzi na świat,
Nimfy, odaliski, amorki, krasnale
Pokazujcie wszystko, nie wstydźcie się wcale!
 
Dla większej jasności: to są świeczniki z szyjek od butelek!







 Numer 20: wyjątkowo obejmuje wszystkie trzy poniższe zdjęcia, bo to ta sama szopka, a towarzyszy jej wiersz następujący:


Wielbiłem go skrycie
Całe moje życie
coming out’u pora
wiem z telewizora
przyszła teraz właśnie

Plastik kocham, plastik wielbię
Plastik już umieszczam wszędzie
Plastik tu i plastik tam
Ja z plastiku wszystko mam
Okna i drzwi plastikowe
I panele podłogowe
 I dywany  i obrusy
Plastikowy w oknie kwiat
Wszystko co gra w mojej duszy
Plastikowy cały świat
A do tego też wszystkiego
Plastikowa szopkę mam
I Maryjke i Józefa i anioła anielskiego
Plastikowy jest też i Jezusek sam
Nawet wielbłąd i barany
Są z plastiku wykonane
Plastikowy zawrót głowy
Gładki czysty kolorowy
I do tego się nie niszczy
A wieczorem świeci, błyszczy
Zazdroszczą mi wszyscy







Szopka gra, tańczy i świeci!
 Numer 21(bez wiersza):
św. Michał wg Indian peruwiańskich z wielką giwerą

Numer 22 (bez wierszyka):

Numer 23 (z wierszykiem na zdjęciu):


A na koniec i na deser, poza konkursem, oto co w rzeczonej sprawie pisze Pacjan z Barcelony:

Kicz

Nad kiczem się głowiły tęgie już umysły.

Skąd się słowo wzięło dumali lingwiści.

Zapisali dziesiątki stron filozofowie.

Co powymyślali nie zmieści się w głowie.
Z nadreńskiego  dialektu wywodzi się kicz,

głoszą jedni, a drudzy cóż powiedzieć  mogli?

A drudzy zaś w angielskim słowie szkic,*
 upatrują znów kiczowej etymologii.


Ze szwabskiego kicz ten wyrasta jak nic.

Trzeci głos zabierają  mądrale,

bo  w tym dialekcie to właśnie Kicz

 oznacza także  schlechte Holzware**


Po filozofach na psychologów już czas.

Ci również kiczem niezwykle przejęci,

z ksiąg wydobywają kiczu sens dla mas,
z pomocą socjologów w poszukiwania  zajęci.


Aż tu  zjawia się Abraham Moles,

by z verkitschen*** co brzmi całkiem ładnie

w  swej pracy  „ Psychologie du Kitsch”
pochodzenie kiczu wywodzić dosadnie.


Cóż ma więc znaczyć słówko  to,

co się nam z niczym nie rymuje,

 to jidyszowe słowo- klucz?
To  wcisnąć komuś coś, czego nie potrzebuje


 
*Etymologia słowa Kitsch nie jest do końca jasna. Za F. Avenariusem (artykuł w „Kunstwart“, Rocznik 33 : "Es ist ja klar, dass es mit dem englischen 'sketch' und unserem „Skizze“  und skizzieren zusammen hängt. Zufällig weiß ich aus eigener Erinnerung noch rechtdeutlich, wie das Wort aufkam. Im Anfang der achtzigerJahre war's, und in München);  tu można słowo o Nim przeczytać, ale nie ma tego wiele: http://pl.wikipedia.org/wiki/Ferdinand_Avenarius ) przyjęto, że wywodzi się z angielskiego terminu sketch (niem. Skizze). Na początku dwudziestego wieku  rzeczywiście i handlarze dziełami sztuki (profesja lepiej brzmiąca pod nazwą marszandzi), i malarze nazywali szkicami (potem im „s” w nagłosie zniknęło i zamieniło się słowo w die Kitsche w pluralis) malunki dla szerokiej i niewymagającej publiczności, tanio sprzedawane lub niedrogie „dzieła” - pamiątki dla angielskich i amerykańskich turystów. W niemieckim języku potocznym funkcjonowały terminy oznaczające złą robotę, coś byle jak poskładanego do kupy:

W schwabskim Kitsch oznacza „Holzabfälle, schlechte Holzware“ , czyli jakieś drewniane odpadki lub jakieś źle wykonane przedmioty drewniane.

w Nadrenii kitschen „oberflächlich an einem Holzstück herumschneiden, kraftlos und nicht regelrecht abhauen, Kerben mit schartigem Messer machen“  - tu też tematyka drewniana tyle, że chodzi o czasownik, który znaczy ni mniej, ni więcej tylko byle jak obrabiać, strugać drewno.

**marne wyroby z drewna; niechlujne obrabianie, struganie drewna
*** Według Abrahama Moles’a, w monografii poświęconej zjawisku kiczu (Psychologie du Kitsch, Paris, Denoël, 1977, Kicz, czyli sztuka szczęścia, Warszawa, 1978), termin narodził się w Monachium około roku 1860 roku. Niemieckie wyrażenie potoczne kitschen – o czym było wyżej - oznacza robić coś byle jak, jidyszowe verkitschen natomiast to kombinować, wciskać komuś jakieś dziadostwo, coś czego nie potrzebuje i nie zamawiał, lub coś zamiast tego, co zamawiał. (tyle Pacjan)
  

I w kwestii formalnej: kolejność zdjęć jest przypadkowa, nie ma ona żadnego znaczenia w sprawie. Dla większej demokracji głosujemy anonimowo (sonda na pasku po prawej) na kiczyk, nie na osobę, która go przysłała. Przepiękne wierszyki ilustrują obrazy (nie odwrotnie!), są miłym dodatkiem i nie są kryterium oceny. Nie każdy wszak rymować potrafi, a to przecież tylko zabawa. Głosowanie trwa do do północy, 17 stycznia. Nagrody czekają.
Mamy nadzieję, że nikogo, ani niczego nie przeoczyłyśmy. Gdyby tak się zdarzyło, o wybaczenie upraszamy i rekompensować będziemy.