wtorek, 22 czerwca 2021

Może nad morze, a w morzu kołek...

Nareszcie. Pochłodniało i popadało. Nad Wielkopolską przeszła nawałnica, jednak gumienko ominęła. Ale i tak się załapałam. Udałam się bowiem z wizytą do wsi oddalonej o jakieś 20 km. Tam rozpętało się pandemonium - obrywało rynny, turlało donice. Zalało dróżki i ulice tak, że nie mogłam stamtąd wyjechać (a zwierzaki same w domu). Jakoś w końcu wyjechałam, klucząc po bezdrożach, miejscami jak amfibia. Jak się okazało wkrótce, był to dopiero początek. Oesssu, różne sytuacje spotykały mnie na drodze, ale potop jeszcze nie. Miałam wrażenie, że jadę korytem rwącej rzeki, woda sięgała powyżej połowy kół. Cudem tylko nie zalało mi silnika, bo tu i tam, na poboczu, tkwiły zalane auta. Możecie sobie wyobrazić, jakiego miałam stracha. 20 km jechałam prawie dwie godziny w głowie mając pływającą Kuriozę i zwierzaki. Szczała dała radę, za co ją wielbię, Kurioza nie popłynęła z prądem, można odetchnąć, chociaż mówią, że to nie koniec.

Ale ja nie o tym. Miało być o morzu, i będzie. Urwałam się na całe dwa dni, co zostało uknute między MM. i kol. D. Zafundowały mi Dziewczyny te dwa dni z okazji urodzin, których w zasadzie nie obchodzę, no ale w takiej sytuacji każdy by je obszedł, prawdaż? MM. pilnowała stada, a ja z kol. D. wyrwałam się na wolność. Moja rodzina i znajomi wszyscy zapsieni/zakoceni i to nie jest proste. Toteż nie ruszałam się nigdzie przez ostatnie 5 lat, może nawet więcej, nie pamiętam. Kocham nad życie moje skarbuńki, ale ograniczają mnie okrutnie. Nie mam jednak wielkich możliwości manewru i trudno, jest, jak jest.

Tak więc pojechałyśmy do Słowińskiego Parku Narodowego, który kol. D. zna jak własną kieszeń - robiła tam badania, zbierała materiały do pracy magisterskiej, aż w końcu zakochała się w tym miejscu na zabój. Nie dziwię się wcale, nie wiedziałam, że tam jest tak pięknie, bo nigdy tam nie dotarłam. Poruszać się można tylko wyznaczonymi trasami, dlatego nie ma tam jeszcze tłumów, straganów, smażalni i innego badziewia, chociaż powolutku zaczyna się pojawiać. Niestety.

Kol. D. przegoniła mnie po wydmach, co było wyczynem heroicznym. Gdyby powiedziała mi co mnie czeka, to - hmmm - nie byłoby poniższych zdjęć. Nie, nie żałuję, chociaż letko nie było. Wydmy mają tam po 40 i więcej metrów wysokości. I są ruchome, więc przejście wyznaczone dzisiaj, jutro może zniknąć. Chciałabym tam wrócić na dłużej i nie w takim upale. Po przejściu przez wydmy, wreszcie dotarłszy do morza, leżałyśmy z cielskiem w wodzie (zadziwiająco ciepłej!), z głową na piasku.

No i tak to. Fajnie jest mieć MM. i kol. D.

To teraz zdjęcia ciurkiem.

Był nawet tort z zaskoczenia, dacie wiarę? A jaki pyszny! Kompletnie się nie spodziewałam. Ani tortu, ani - tym bardziej - pysznego:

 

Dziad blogger nie puszcza mi zdjęć. Może jutro się uspokoi, to uzupełnię.

Ktoś przydepnął mi ogon:


Dzielna kol. D. i ja zaraz za nią:
Czujecie tę wysokość? Takich górek było coś ze sześć. Naiwnie myślałam, że za drzewkami na horyzoncie z prawej jest wreszcie morze. Ale nieee..:

Jeszcze bardziej dzielna kol. D.:
I tu też:
I tu. Jak można się domyśleć, byłam na górze PRZED:

Tu jestem:

Nareszcie!


Piiić!





Takie powykręcane drzewa to tylko nad morzem:




niedziela, 13 czerwca 2021

Ahoj przygodo!

Sport to zdrowie, ale - jak widać - nie zawsze. Wyczynowy to raczej zdrowy nie jest, raczej opłacalny, mnie jednak zapaść z przetrenowania nie grozi. Ani z nadmiaru dochodów:)

Uprawiam survival na miarę możliwości starszych pań (kol. D. zapewne dałaby mi teraz w paszczu). Naiwnie myślałam, że tym razem będzie łatwiej niż poprzednio, bo spływaliśmy tylko rzeką, a tydzień temu było jeszcze jezioro po drodze. O święta naiwności! Rzeczka z pozoru niewinnie meandruje sobie po przepięknych okolicznościach przyrody, jednak niewinnie to ona wygląda tylko z brzegu. Miejscami rozlewa się jak jaka Wisła, miejscami jak potoczek, że ledwo można się przecisnąć nie utknąwszy kajakiem w poprzek. Pełno zakrętów, mielizn, kłód i zielonych mosteczków, co to ani wierzchem, ani pod spodem. Przy takim mosteczku wpakowałam się po kolana w bagno ratując kol. D. przed spłynięciem bez wioseł. Otóż wzięła ona mosteczek od spodu, rozpłaszczywszy się w kajaku jak naleśnik. Mnie się zdawało, że nie da rady, że ueb mi urwie na amen, więc wzięłam mostek wierzchem wygramoliwszy się z kiwającego się na wodzie kajaka. Na brzeg nie dało się wyjść, bo był stromy z 2-metrowym sitowiem i bagienkiem - jak się okazało:). Łatwo nie było. Zwłaszcza, że śmiałam się przy tym wyobraziwszy sobie, jak to musiało wyglądać. Kol. D. przepłynęła i łba jej nie urwało, ale to ja miałam wiosła. Prąd żwawo znosił kajak z kol. D. w środku, a ja gnałam wzdłuż brzegu z wiosłami. Udało się odzyskać kajak z zawartością, ale ja - z rozkosznym mlaśnięciem wpakowałam się w przybrzeżne bagienko. To była pierwsza przygoda. Potem było wyciąganie kajaka z mielizn, kamienne uskoki do przebycia (żeby nie powiedzieć wodospady, hrehre), kilka rozpłaszczeń pod mostkami i kłodami z bobrowych tam i jedna zapora, przez którą trzeba było przenieść kajak. Przy którejś mieliźnie nóżka wpadła mi do dziury pod wodą i skąpałam się do pasa. Kol. D. dodatkowo poślizgnęła się na kamieniu i poleciała po całości. Od góry zlał nas wcześniej ulewny deszcz, tak że kąpiel nie zrobiła już na nas specjalnego wrażenia. Obśmiałyśmy się, bo nic nam nie groziło, rzeczka jest bezpieczna - utopić się nie sposób.

Okoliczności przyrody wynagradzają wszelkie trudy. Naprawdę, nie przesadzam. Niesamowicie bujna zieleń i magiczne światło dają wrażenie odrealnionego wręcz spokoju. W takim miejscu bardzo łatwo być tu i teraz.

Kol. D. zapisała nas na wszystkie spływy w sezonie (w tym Wartą). Na pewno nie zaliczymy wszystkich, bo imprezy współfinansuje gmina, więc nie mamy monopolu. Chyba że będzie niedobór, na co liczymy.

Z narażeniem życia (zwłaszcza aparatu) udało mi się zrobić trochę zdjęć - nie są najlepsze, bo niełatwo je robić z kiwającego się kajaka. No i deszcz sprawił, że zaparował mi obiektyw i na zdjęciach widać krople wody. Ale są. Puszczam mniej więcej od startu.









Tu już lało:











Tu trzeba było się rozpędzić i przeskoczyć tym kawałkiem bez kamieni:











sobota, 5 czerwca 2021

Dzie ja jadę?

Opowiem Wam dwie zabawne historie z życia wzięte. Każdy, absolutnie każdy ma takie anegdoty w zanadrzu. Liczę na to, że podzielicie się nimi i trochę się pośmiejemy.
 
Pierwsza opowieść, to opowieść Danki C.: moi Teściowie rozmawiali w domu po francusku. Szczególnie, kiedy temat był, jak to się mówi, delikatny .
Ojciec czasem używał słowa putain (putain=kurwa). Mama ze skrywanym uśmiechem mówiła wówczas "Stasiek, te tła" (Stasiek, tais-toi=Stasiek, zamknij się) albo "Stasiek, ferm ta busz" (Stasiek, fermes ta bouche= zamknij paszczu)... A ja dodawałam "dzieciaki podsłuchują".

A kiedy ktoś przy ludziach mówił coś głupiego, albo już, już miał się z czymś wypaplać, ja albo mój mąż mówiliśmy "Stasiek te tła" .
 
Moja historia jest taka: miałam wujka Gienka, którego los rzucił do Kołobrzegu, chociaż pochodził z Podkarpacia. Pozostawił tamże serdecznego kumpla od kieliszka, albowiem obaj "lubieli wypić". Któregoś lata kumpel ów przemierzył pociągiem calutką Polskę, by udać się do sanatorium. W Kołobrzegu u Gienka miał popas z przespanką i poranną przesiadką. Panowie ostro popili, pociąg odjeżdżał wcześnie rano, więc musieli się zwlec (przy wydatnej pomocy Ciotki-Małżonki). Nietrudno sobie wyobrazić, jak to mogło wyglądać. Udało się w końcu wypchnąć kumpla na klatkę (najpierw musiał wrócić po buty). Wreszcie zebrał lary i penaty i pognał po schodach w dół. Zatrzymał się wszakże na półpiętrze i zaniepokojony zapytał:
- Ale, Gienek, dzie ja jadę?
Od tego czasu, kiedy nie wiem co zrobić, gdzie pójść lub co rzec i ogólnie jestem zakręcona, mówię (nie ja jedna): ale Gienek, dzie ja jadę?
 
Zdjęcia bez związku, dla uprzyjemnienia przekazu.

Przysięgałam sobie, że w tym roku ze dwie doniczki postawię na tarasie i koniec:

Proza życia, ale tło ładne: