Dzisiaj będzie o marzeniach. Są przyjemne i budujące, aczkolwiek bujanie w obłokach bywa zgubne. No bo tak: wymarzyłyśmy sobie księcia z bajki, spotykamy go gdzieś na białym koniu w ostępach życia (hrehre, piękna metafora, co nie?) i teoretycznie - z początku zwłaszcza - wszystko gra, ale stopniowo nasz książę nijak nie przystaje do wymarzonego ideału. Znaczy to, że albo on nim nie jest albo bez przerwy porównujemy go do postaci z marzenia i ta konfrontacja wypada nader mizernie. Albo takie marzenie o luksusowym domu, dalekomorskim jachcie itp. gdzieś np. w Toskanii. Wiadomo, że większości z nas takie marzenie nigdy się nie spełni. Nie chodzi mi o to, aby nie marzyć, ale o to, aby marzenie nie stało się źródłem frustracji. Nie chodzi też o to, aby marzenie było "realne", bo nawet semantycznie "marzenie" i "realność" się wykluczają. Rzecz w tym (tak sądzę), aby nie zafiksować się na czymś nie do spełnienia, bo taka fiksacja prowadzi jedynie do zgorzknienia.
Marzyłam i ja. O własnym domu gdzieś na uboczu, gdzie mogłabym uprawiać kawałek ogrodu i bez końca dekorować dom i otoczenie, i żeby nikt mi nie narzucał jak mają wyglądać. Miało być pięknie i sielsko! Wtedy, za głębokiej komuny, takie marzenie pozostawało raczej tylko marzeniem, ale nieoczekiwanie rzeczywistość powolutku zaczęła się zmieniać.
Z pierwszym księciem było blisko, ale wtedy okazało się, że książę kocha niejaką Bożenkę, więc marzyłam dalej. Po latach pojawił się drugi książę (wzdragam się przed nadaniem mu tego arystokratycznego tytułu) i marzenie się spełniło, chociaż raczej na krótko i nie do końca. Wiem to dzisiaj, ale wtedy fruwałam!
Do dzisiaj nie wiem i nigdy się nie dowiem - może jestem singlem w głębi duszy i nie powinnam wchodzić w żadne związki? Jest mi teraz podejrzanie dobrze i niczego mi nie brakuje, a już najmniej kolejnego księcia. Życie tak się potoczyło, że mam swoje wymarzone miejsce na ziemi i spokój, o jakim mi się nie śniło.
Może też zdarzyć się tak, że nasze życie jest marzeniem mamy/taty, wcale nie naszym?Może pokończyliśmy szkoły nie z naszego wyboru, tylko mamy/taty? I wykonujemy nielubiany zawód? Pozakładaliśmy rodziny, bo tego od nas oczekiwano? Bo taka była (i jest) presja społeczna i kulturowa?
Trudno jest odpowiedzieć sobie na takie pytania, zwłaszcza że są nasze dzieci, których nie byłoby, gdyby nie taki czy inny zbieg okoliczności i jakiś książę u boku.
Osobiście nie mam pewności, że o to mi w życiu chodziło. Mam piękną córkę i zawód, który lubię, chociaż marzyłam o innym. Cała reszta poszła, jak poszła, ale obawiam się, że nie jestem w tym odosobniona. Życie to w sumie splot najróżniejszych zbiegów okoliczności i niezupełnie zależnych od nas przypadków.
No. Ale się wymądrzyłam!
Jedno z moich spełnionych marzeń: