sobota, 14 grudnia 2013

Owca w kurniku albo słoń w składzie porcelany



Z wielka radością moszczę dla Owieczki miejsce w Pastelowym Kurniku. A oto co pisze:
Zdjęcie dla podbicia nastroju. Tak mamy w Kurniku.

Nie mogę wejść do  bloga Rogata Owca, aby zrobić nowy wpis. W końcu wypadałoby tak w Adwencie, po siedmiu miesiącach milczenia. Jednak nie jest mi to u siebie pisane. Mogę sobie co najwyżej napisać komentarz. Nowo otwarty Kurnik Dzikich Kur jest natomiast gościnny nad wyraz. Nawet owcę przyjmą , wymoszczą kącik. W Pastelowym Kurniku jest owca jak najbardziej grata. W prawdziwym kurniku  niekoniecznie jest gościem pożądanym. W moim  rozgniata jajka nosem lub racicą i straszy kury. Taka bardziej ovis non grata. Jak ja na blogu.
Mika swoim postem o zbliżających się Świętach moich ulubionych przywołała  wspomnienia z dzieciństwa. Wspominki według niektórych są oznaką starzenia się. Staram już, nie ma co kryć. Metrykalnie. Mentalnie do starości daleko mi bardzo i to się chyba nie zmieni. To musi być defekt genetyczny, bo ojciec nigdy mentalnie nie dorósł.  Dzieciństwo miałam całkiem fajne i pamięć odziedziczyłam po przodkach wyborną. Dom rodzinny był domem - rzec można bez najmniejszej przesady  - otwartym.  Sensu stricte także, bowiem ogromy klucz złamał się był pewnego dnia w zamku, a ojciec mój, człek niepraktyczny, nie widział potrzeby wymiany. Tak więc dom był otwarty, a my udawaliśmy tylko, że drzwi zamykamy, gdy wychodziliśmy z domu. Mieszkaliśmy przy przystanku autobusowym. Zawsze było tam sporo podróżnych. Tak wywijaliśmy złamanym kluczem, tak szarpaliśmy się z zamykanymi, a w rzeczywistości z otwartymi drzwiami, aby wszyscy widzieli, że pozamykane wszystko na cztery spusty. Dom był więc nie zamykany, aż do naszej przeprowadzki w 1977 roku, do dnia w którym skończyłam szkołę podstawową i dom przestał być naszym domem, czyli ponad dziesięć lat. Do czasu kupna mojej małej chałupki na kurzej nóżce, zwanej przez kolegów z pracy domkiem dla lalek, nazwa „DOM” zarezerwowana była dla domu naszego dzieciństwa. Dom więc był przybytkiem otwartym, pełnym gości. Moi Dziadkowie byli też takimi „przyszywanymi” dziadkami dla wielu dzieci, które z różnych powodów prawdziwych dziadków nie miały. Trochę nas to we wczesnym dzieciństwie złościło,  że obce dzieci mówią do naszych babciu, dziadku. Wytłumaczono nam jednak i pojęliśmy w mig, w czym rzecz. W kuchni był stół dla dzieci, przy którym jadaliśmy w towarzystwie przynajmniej trójki zaprzyjaźnionych dzieciaków. Był też drugi normalnych rozmiarów, dla dorosłych. W kuchni, która była duża,  jadało się codzienne posiłki, bez zbytniej celebracji czyli o różnych porach. W pokojach dziennych – jeden rodziców z meblami nowoczesnymi, ale z drewna dębowego (lata sześćdziesiąte), drugi dziadków z meblami pamiętającymi cesarza Wilhelma II z pewnością – jadało się w niedziele, święta i podczas wizyt gości. A tych przewijało się przez nasz dom całkiem sporo. To właśnie w związku z wizytami zdarzały się historie porcelanowe. Przed przybyciem  gości przygotowywano zastawę stołową odświętną. Obiadową bądź herbacianą lub kawową. Byłam dzieckiem „bardzo żywym”, prawie fruwającym (stąd może obecność dziś w kurniku nie jest aż tak bardzo niewłaściwa) i podczas tych nieustających lotów miewałam liczne wypadki. Nie jestem kruchą istotą, wypadki więc nie czyniły krzywdy mojej cielesnej powłoce. Dziesiątkowane były natomiast porcelanowe wiana babcine, ciotczyne (choć ta przezornie część zabrała, gdy już zrozumiała co się święci) i mamine, których „nawet wojna i pożoga” nie zniszczyły. Co i rusz stłukłam filiżankę, talerz, kieliszek czy dzbanek, o pięknych karafkach nie wspominając. Bardzo się starałam  unikać tych przykrych wypadków. Już wtedy  lubiłam porcelanowe filiżanki i talerze, kochałam szkło, mogłam godzinami oglądać znaki manufaktur, dekoracje pod glazurą, kalkomanie kwiatowe.  Cierpiałam i płakałam nad każdą rozbitą skorupą. Brat podzielał mój żal i smutek (też ma fioła, nawet większego, bo nawet zawodowo zajmuje się  szkłem i ceramiką). Ojcu było wszystko jedno. Jak to ojcu naszemu. Nie rozczulał się zbytnio nad marnościami tego świata i zbytkiem. Natomiast  Najważniejsze Kobiety mego życia wylewały łzy i rwały włosy. Mogły godzinami wspominać, kto i kiedy z której pił herbatę, kto którą lubił, jaki obrus pasował do tego serwisu, jaki do tamtego, i które łyżeczki były użyte w 1938 roku, w Boże Narodzenie, kiedy „Ciotka Bartczakowa przyszła z wizytą z Krysią, a Karolina z Izabellą, a Wujo Janiak tak się zaśmiewał z żartów Hesi” (to cytat, pamiętam do dziś). Nie chciałam „dekompletować tych wszystkich kompletów”, robić im przykrości. Próbowałam nawet w tamtych dniach  chodzić powoli i na palcach, ale wtedy najczęściej traciłam równowagę i … lądowaliśmy już razem. Ja i porcelana, którą chwytałam w locie szukając oparcia. Nastąpił w końcu całkowity zakaz zbliżania się do kredensu i serwantki. Nie zbliżałam się. Ale nawet gdy tylko patrzyłam z daleka na te porcelanowe filiżanki i filiżaneczki, i byłam w stosownej od nich odległości,  zaczęły wypadać z rąk babci albo mamy. Jedynym wyjściem była całkowita izolacja mnie, tak abym nawet nie patrzyła. Miało to swoje dobre strony. Nie musiałam pomagać w żadnych przygotowaniach, bo groziło to rozbiciem następnych bardzo zasłużonych wspomnieniowo egzemplarzy. Problem polegał jednak na tym, że u nas były one wszędzie. Nawet w spiżarni . W miejscu odosobnienia też była serwantka z porcelaną i szkłem. Na szczęście ta była zamknięta na kluczyk, aby mnie nie kusić. Z tych babcinych zbiorów spod klucza mam tylko trzy filiżanki ze spodkami. Brat ma sześć, cukiernicę, mlecznik i talerz na ciasto. Reszta została wytłuczona niestety w drobny mak. Porcelana jest wszak krucha, wiadomo nie od wczoraj. Teraz po latach, gdy jestem u brata i mamy, czasem pytam specjalnie dlaczego tylko pięć tych filiżanek, a tych cztery. Mama wtedy - mimo Alzheimera- odpowiada: jak to, nie pamiętasz?. Potłukłaś w dzień imienin taty w 68 roku, tuż przed przyjściem Domagałów. Pamiętam doskonale, ale sprawdzam tylko mamę.
 Na co dzień jadaliśmy na skromnej, najczęściej białej zastawie (mam jeszcze parę talerzy, wazę, dzbanki, sosjerki, brat też ma niezły zbiór, większy, bo to on wraz z mamą do swojego nowego domu zabrał całą prawie zawartość kredensów). Bardzo też przestrzegano tego, aby kawa biała była w filiżankach odpowiednich, kawa czarna w innych, mniejszych, herbata w herbacianych. Broń Panie Boże coś pomieszać. Wychowywali nas terroryści. Stwierdziliśmy to z bratem już dawno temu. Jednak z nostalgią i miłością wspominam ten terroryzm. Terrorystką jestem też ja. Czym skorupka za młodu…, czy jakby rzekł ojciec consuetudo  altera natura. Nie jestem z tego dumna, ale cóż… Nie umiem inaczej, a rodzina przywykła .
Teraz rzadko tłukę porcelanę, ale córce mojej wychodzi to przednio od dzieciństwa. Nie rwę włosów, choć czasem ciężko mi to przychodzi. Widzę siebie. Mówię: wiesz, tę bardzo lubił dziadek i uśmiecham się do wspomnień.
Pacjan z Barcelony vel Owca Rogata

PS. Kochane Niezawodne Dziefczęta i Chłopcy! Zajrzyjcie do Kwiaciarenki:  http://kwiaciarenka-lawenda.blogspot.it/ Ona i jej Podopieczni bardzo nas potrzebują!
Wie ktoś, czy mogę przeprowadzić tutaj malutką licytację na rzecz?
`Hana

77 komentarzy:

  1. "Niczego mi, proszę pana tak nie żal, jak porcelany.."
    Ale piękny nastrój wprowadziłaś:) Wspomnienia pełne uroku.
    Pacjanie, a próbowałaś ty się zalogować do siebie nie jako Pacjan ale jako Owca?
















    /

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Lubię tę piosenkę Miłosza. Ludzie, wspomnienia, przeszłość są jak porcelana Trzeba się z nimi obchodzić delikatnie.

      Usuń
  2. Lubiłam tych moich wariatów i to zwariowane życie. To chyba dlatego.

    OdpowiedzUsuń
  3. Moi Rodzice nie mieli żadnej materialnej spuścizny, dorabiali się od przysłowiowej łyżeczki, toteż w domu nie było żadnych porcelanowych "świętości". Były za to u mojej ciotki M. w Poznaniu. Czasem jeździłam do niej "na wakacje". Byłam dzieckiem wsi, więc wszystko mnie tam zadziwiało. Ogromne mieszkanie w kamienicy pełne było tajemniczych miejsc i przedmiotów. Podłogi skrzypiały, a już łóżko stojące w wykuszu wprawiało mnie w stan drżączki z zachwytu. Spałam tam, a światło z ulicznych latarni wyprawiało wygibasy na ścianie. Trochę się chyba bałam. Czasem ulicą przejechał samochód, gdzieś zajęczał na szynach tramwaj... Dla mnie, wiejskiego dziecka, te odgłosy były niesamowitą egzotyką. Ciotka miała mnóstwo bibelotów - zbierał je jej mąż. Rozpalały moją wyobraźnię do białości. Miała też gigantyczny kredens, a że małżonek "lubiał wypić", ów kredens służył ciotce za sypialnię. Ciotka M. była bardzo malowniczą postacią. Jako ciekawostkę dodam, że w tej samej kamienicy, piętro wyżej mieszkała Małgorzata Musierowicz. Szkoda, że wtedy nie miałam o tym pojęcia...

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Wow. Pamiętam, jak pisałaś, że ciotka czasem wprowadzała się do kredensu na noc.
      Ja miałam ciotkę (nie jedną zresztą) w Łodzi, tę Izabellę, która z Karoliną, jaj matką, przybyła ongiś na wigilię w 1938. Ciotkę Izę odwiedzałyśmy z mamą. Mieszkała na Piotrkowskiej, miała piękne pianino i sunię owczarka collie, która zawsze siadała na sofie i lizała mi ucho. U niej też były celebracje kawowo-herbaciane. Z nią i z Henryką (Hesią) chodziłam do krawcowych, które szyły mi sukienki i palta. A ja chciałam kupować ubrania gotowe w sklepie, jak koleżanki.

      Usuń
    2. O ubraniach popełnię chyba osobny post. Też chciałam jak koleżanki, a mama ubierała mnie wedle swego gustu i możliwości. Wszystkie koleżanki na wsi w fioletowych prochowcach, a ja w kurtce z grubej wełny, z kapturem (zgroza!) i zapinanej na drewniane kołeczki - jaka ja byłam nieszczęśliwa!
      Ciotka M. zasługuje przynajmniej na opowiadanie.

      Usuń
    3. Hana, też miałam taką, w brązową kratę :)
      Niezniszczalna :(

      Usuń
    4. No patrzcie, a ja mam taką kurtkę budrysówkę teraz, i bardzo się z niej cieszę. Niezniszczalna.:-)

      Usuń
    5. A ja mam taką właśnie wełnianą, klasyczną, czerwoną z kościanymi kołeczkami i podpinką w szaroczerwoną kratę. Uwielbiam ją

      Usuń
    6. Podszewką, nie podpinką. Z podpinką to miałam w dzieciństwie, ale tamta była zielona dla odmiany.

      Usuń
    7. Moja była grafitowa w białą kratę! A jak się cieszyłam, kiedy udało mi się przysmalić ją o piec u koleżanki! Nic to jednak nie dało. Chodziłam w przysmalonej.

      Usuń
    8. Ta moja, to do koni. One też ją lubią, zwłaszcza te kołeczki i pętelki, a i za kaptur od tyłu łapią i ciągną. Ale się jeszcze trzyma.

      Usuń
  4. Próbowałam Mika już wszystkiego. Poczekam do świat. Może M. coś zaradzi.

    OdpowiedzUsuń
  5. Po Rodzicach nie mam wielkich skarbów. Mam część herbacianego serwisu z lat 50 - biały, w drobne kwiatuszki. Dość często spotykany, ale uroczy. Cukiernicę nawet uwieczniłam w pastelach. Pofrunęła jako nagroda w konkursie, ale nie powiem, do kogo, bo to niespodzianka.

    OdpowiedzUsuń
  6. Mama miała też fajny komplet herbaciany z Ćmielowa. Zwyczajny, kość słoniowa i paseczek złoty, ale kształt filiżanek taki, jaki najbardziej lubię. Do dziś mam dzbanek, cukiernicę i trzy filiżanki. Resztę wytłukłam, a srebrne łyżeczki, które zawsze były używane z tym serwisem, po pewnej imprezie na cześć narodzin naszej córci podczas mojej nieobecności ma się rozumieć, pewna nieżyjąca już koleżanka, niech Jej ziemia lekką będzie, zawinęła w obrus i wyrzuciła do zsypu (wynajmowaliśmy mieszkanie w bloku). Uważała się za kobietę wyzwoloną, co to nie będzie sprzątać po imprezach. Mogła choć te łyżeczki zostawić. Zanim wróciłam ze szpitala i przeprowadziłam śledztwo wszystko wywieźli.

    OdpowiedzUsuń
  7. Ja mam raczej niewiele materialnych pamiątek, trochę po babci, no i szafa po stryju historyku wojskowości (znana ci, skądinąd, Hana). Z serwisu ślubnego babci ocalała waza do zupy (fajans, nie porcelana) i dwa prześliczne kieliszki na długich nóżkach. Posrebrzana cukiernica też jest. No i dwa krzesła secesja wiedeńska:)) Kocham stare przedmioty z historią, tylko chciałabym wiedzieć o nich więcej...
    Hana, wpis o ciotce M. będzie hitem!!!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Domyślam się i czekam niecierpliwie na Historię Ciotki M.

      Usuń
    2. Muszę zebrać (w głowie) i uporządkować materiały, bo anegdot o Ciotce mnóstwo!

      Usuń
  8. U nas był "serwis" w takiej nadstawce w pokoju dużym. Stał tam też stół, w okół którego biegałam zawsze dla rozrywki - normalnie nie - jak Dulski;) No i szafki wpadły w rezonans i wszystko spadło (dobrze, że nie mnie na głowę). Została waza i kilka talerzy - nie mówiąc o historii i wiecznie powracających komentarzach;)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. U mnie by zeszli na zawał. Na bank. Albo popełnili zbrodnię.

      Usuń
    2. To jednak wazy są najbardziej odporne na wstrząsy.

      Usuń
    3. Kretowata, od latania w kółko w rezonans? Od marszu miarowego wpadają. Ściungłaś i ściemniasz.

      Usuń
    4. No tak - od biegania wokół stołu;) Nie ściągnęłabym całej nadstawki;)

      Usuń
    5. Ty nie ściągnęłabyś? No weź, musiałabym Cię nie znać.

      Usuń
  9. Dobrze, że to nie zdjęcie konkursowe. Brr. Policz wszystkie przedmioty na zdjęciu.:-) U nas też nic z przeszłości się nie zachowało, jeden kubek, parę łyżek, jakieś mebel, ale część z tego i tak poniemiecka, więc...

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Agniecha, Ty to masz łeb!

      Usuń
    2. Hana, następny konkurs zrób łatwiejszy. Dla tych nielotnych. Może co wygram.

      Usuń
    3. Dobra Pacjanie. Np. zdjęcie Ogniomistrza z młodości i teraźniejsze z poleceniem: znajdź 7 różnic.

      Usuń
    4. Oj, widziałam, nie mogę brać udziału w tym konkursie;)

      Usuń
    5. Nic nie szkodzi Kretowata, zdeformujemy.

      Usuń
    6. Dobra Pacjanie. To zrobię "znajdź 5 różnic".

      Usuń
    7. Co Ty znowu, zrób "Kto to jest"?

      Usuń
    8. Za łatwe. Chyba że dla niepoznaki będę to ja.

      Usuń
    9. Ta z drugiego zdjęcia w poprzednim wpisie?

      Usuń
    10. Nie, z pierwszego! Mówię przecież, że dla niepoznaki!

      Usuń
  10. Owieczko, dasz radę! Nie poddawaj się!

    OdpowiedzUsuń
  11. Odpowiedzi
    1. Nie, tak se latam tu i tam:)

      Usuń
    2. To dobrze. Siądź wreszcie na grzędzie, bo ja chyba się oddalę na nocny wypas.

      Usuń
  12. Doczytałam i tu. Fantastyczne wspomnienia. :)
    Czuję, że będę dziś miała gęste sny...

    Uściski nieustające, babeczki drogie drące. :)

    PS. Oczywiście i ja czekam na opowiadanie o Ciotce M. Pomieszkiwanie rzeczonej w kredensie rozpaliło moją wyobraźnię, nie powiem...

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Prawie jak u Stryjeńskiej która, kiedy urodziły się jej bliźnięta, żeby móc pracować, zamykała je w szufladzie.
      Ach, to były komody i to były szuflady...sama taką pamiętam, choć nie od środka.
      Maja

      Usuń
    2. Kredens musiał być niemały, albo ciotka niewielka.

      Usuń
  13. Naprawdę, to była oryginalna osobowość! W dodatku byłam jej ulubienicą i chrześniaczką - własnych dzieci nie miała.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Taaak, to by mi się zgadzało. Bo jakoś tak... coś mi się przysłowie jedno przypomina od razu, że niedaleko Ciotka M. od jabłoni (parchatej rzecz jasna) pada, czy jakoś tak to szło. Albo całkiem na odwyrtkę. ;)

      Usuń
  14. A wiesz, jak tak mówisz, to mi się zgadza to i owo. Ale nie mam takiego fajnego kredensu. No i Ciotka miała 3 legalnych mężów i kilku nielegalnych, ale po kolei - nie, żeby wiarołomna była. A ja utkłam na drugim i to nielegalnym!

    OdpowiedzUsuń
  15. Ale do Czacza przecie masz niedaleko, to może sobie taki kredensik wygmerasz kiedy. :) W kwestii liczby legalnych tudzież nielegalnych mężów niczego nie sugeruję. Czy pan Nielegalny mnie słyszy? Bo jakby co (oczywiście tfu!), to nie ja. ;)

    OdpowiedzUsuń
  16. Wygmerać to nie sztuka, sztuka to zmieścić (kredens do spania oczywiście). Nielegalny jest w porzo, mogę spać w łóżku. Tak długo jest nielegalny, że właściwie już jest na legalu przez zasiedzenie.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Kredens można zadaszyć i ustawić w ogródku, będzie z niego domek.

      Usuń
    2. Widziałam takie cudo, ale zrobione ze starego warsztatu tkackiego.

      Usuń
    3. Mamy dosyć dziwnych rzeczy w ogrodzie!

      Usuń
    4. Ale widzisz, może taki kredens skusiłby krasnoludki, i wyniosłyby się z Twojej szafy.

      Usuń
    5. Agniecha, po raz kolejny muszę Cię skomplementować za wybitną inteligencję! O ja głupia! A to takie proste!

      Usuń
  17. Nadejszła jednakowoż na mnie pora, chociam kura nocna. Dobranoc na dzisiaj!

    OdpowiedzUsuń
  18. Cześć :)
    Hano, ze zbiórką kasy na blogu uważałabym, i odradzała. Może to być podciągnięte pod publiczną zbiórkę, a na to trzeba mieć pozwolenie. Najlepiej przedmiot na aukcję wstawić do jakiejś zaprzyjaźnionej fundacji, i zaznaczyć, że mają to przekazać na konkretny cel. Moja znajoma z W-wy chorująca na sm zbierała pieniądze na lek. Któryś z czytaczy ją chyba podesrał, i bujała się po sądach chyba z pół roku. Albo robią jakieś przesiewowe kontrole .

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Tego się obawiałam, niestety, chociaż liczyłam (nadal liczę), że jest jakiś sposób, ograniczenie do jakiejś kwoty na przykład. Do Fundacji już poszło, wiem, że tak można, ale przecież im więcej, tym lepiej.
      Halo!!! Jest na sali prawnik???

      Usuń
    2. Hana, popatrz tam, i ewentualnie skontaktuj się z Małgorzatą. Ona chyba rozwiązała Twój problem.

      http://toskania.matyjaszczyk.com/2013/12/mikoajkowy-prezent.html

      Usuń
    3. Dzięki Agniecha, już paczę.

      Usuń
    4. Za bardzo to zagmatwane. To ja jednak wyślę co tam mam do fundacji.

      Usuń
  19. W moim domu niestety starej porcelany nie było. Były za to srebra. To jedyne rzeczy, które w czasie repatriacji rodzina mego taty zabrała uciekając od ruskich do Polski. Zostawili tam cały majątek, łącznie z ogromnym wyposażonym domem i sklepami, którego niestety nie można było odzyskać. jak myślę, ile tam pięknych rzeczy, mebli, naczyń zostało, to jeszcze dziś ściska mnie w dołku. W zasadzie to nawet zdjęć żadnych stamtąd nie ma. Mój tata, jeszcze jak żył, chciał tam (Wilno, Grodno) pojechać. Mnie tam nie ciągnie w ogóle. Serce by mi pękło, gdybym zobaczyła ten dom, który tak dobrze znam z opowieści babci i taty. Owieczko, moja mama bardzo lubiła porcelanę. Były dwa komplety - jeden do herbaty a drugi do kawy, i pojedyncze filiżanki zbierane przez mamę. Ja też uwielbiam porcelanę. Szczególnie tę starą. Albo produkcji manufaktury Łomonosowskiej. Filiżanki zostały mi po mamie, natomiast spodki do nich osobiście wytłukłam, i od lat dobieram i dobrać nie mogę. Ostatnio w zasadzie nie tłukę. O dziwo tak mi się refleks wyćwiczył, że jak coś spada, to w locie łapię :) Naprawdę :) Ale niedawno jednak spadła mi moja najulubieńsza, bardzo piękna filiżanka do kawy. I obtłukło się uszko. Kawalątek już dolepiłam. Aha, przypomniało mi się. Z tej repatriacji zostały mi po dziadkach dwa talerzyki z grubej białej porcelany produkowane w Niemczech hitlerowskich. Na obydwu jest ten sam znak firmowy, ale na jednym z nich jest też swastyka !

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ja miałam po stryju chochlę ze swastyką, rozleciała się w tym roku...

      Usuń
  20. Mój Tata miał podobną przeszłość. Repatriacja odarła Dziadków ze wszystkiego, chociaż nie było tego wiele. Wylądowali w Polsce zachodniej, we wsi zagubionej pośród tysięcy hektarów lasu. Pięknie tam, ale wtedy okoliczności przyrody nie miały większego znaczenia. Trzeba było się z nimi zmagać, a nie podziwiać. Porcelana specjalnie się nie przydawała, chociaż i tak jej nie mieli.

    OdpowiedzUsuń
  21. Pamiętacie może, że w latach komuny lansem było pośród mniej wyrafinowanych pod względem gustu ludzi, posiadanie kryształów. W mieszkaniu moich rodziców stała tego cała masa- wazoniki, samochodziki, i inne cuda wianki- wszystko kryształowe. Od małego miałam do tych kryształów awersję. Te kryształy trzeba było czyścić. Do akcji czyszczenia, oczywiście na 5 minut przed świętami, a jakże :-) byłam również włączana. Nigdy nie udało mi się żadnego potłuc, czego z całego serca załuję ;-) Przy tym czyszczeniu setki razy wyobrażałam sobie, jak wychodzę na balkon i spuszczam kryształowy wazon z czwartego piętra. I patrzę, jak on rozbija się na miliard kawałeczków. Nigdy swoich pragnień nie zrealizowałam, ponieważ zawsze gdzieś miałam w głowie, że mama te kryształy kocha.
    Mieliśmy też jeden porcelanowy serwis, który jak jakaś świętość, stał za szybą kredensu i nigdy w życiu nie był użyty (do dziś tak stoi). To filiżanki z lat 50-tych, mają sygnaturę, ale nie pamiętam, jakiej są produkcji. Dla odmiany, tych filiżanek nie wolno było mi tknąć nawet palcem. Zachwycałam się nimi, jako mała dziewczynka. Były na zewnątrz całe różowe, niczym dusza lalki Barbie, a wnętrze miały złote. Szalałam na ich punkcie, wpatrywałam się w nie, jak krowa w malowane wrota. Mama zawsze mówiła, że dostanę je po jej smierci. Nie, nie życzyłam mamie tego, tak daleko moje pragnienia nie sięgały.
    Dziś, kiedy w domu stoją rosenthale i inne bawarie, patrzę na te badziewne różowo-złote filiżanki i skóra mi cierpnie na myśl, że kiedyś będą moje :-) Chociaż, kto wie, czy dziś nie mają jakiejś wartości kolekcjonerskiej. Oj, chyba zadzwonię do mamy i zapytam o sygnaturę :-)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Chyba wiem, o jakich filiżankach piszesz. U nas ich nie było, ale w którymś z zaprzyjaźnionych domów tak i też się w nie wgapiałam namiętnie... Ale żeby tak ani jednego malusieńkiego kryształka nie trzasnąć??? U nas była tylko jedna misa z kryształu, jakiś niechciany prezent i mama odetchnęła z ulgą, kiedy ktoś ją rozbił.

      Usuń
  22. Ja wgapiałam się w obraz u sąsiadki. Mam go w głowie do dzisiaj, wyrył mi się w zwojach na zawsze. Obraz przedstawiał nimfy w odblaskowo różowych sukienkach, z wiankami kwiecia na blond długich włosach. Część nimf siedziała wdzięcznie wygięta w łodzi sunącej po rzece, część pląsała pod girlandami róż na brzegu. Za łodzią majestatycznie sunęły łabędzie. Omatulu, jak mnie fascynował ten obraz! Jak mnie zachwycał! Jak nachodziłam sąsiadkę, żeby sobie popatrzeć! Tak mi się wrył ze szczegółami, że mogłabym go namalować. Ale to nie będzie to samo...
    A swoją drogą, nigdy nie rozumiałam i do dziś nie rozumiem, dlaczego kryształy musiały być takie brzydkie? Jak jeden przecież szpetne były do bólu zębów. Tyle zmarnowanego towarku!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Kryształy wcale nie musiały być brzydkie i nie były. Ja odziedziczyłam po przodkach teścia cudowny wazon w bordowe kwiaty/liście (barwione szkło, nie malowane), wykończony delikatnymi złoceniami, które po prawie 100 latach zostały nienaruszone oraz również piękną kobaltową karafkę podróżną nakrywaną szklanicą. Kocham te kryształy, bo są niepowtarzalne. W mojej serwantce stoi również prześliczny porcelanowy serwis kawowy z dzbankiem, cukiernicą i mlecznikiem, prezent ślubny mojej mamy, która brała ślub w 1937 roku. W ogóle go nie ruszam, nawet nie myję :D Mam wielki szacunek do tego typu pamiątek rodzinnych, stoją w gablocie, jak w muzeum :D Z innych śliczności zachowała się srebrna secesyjna łopatka do ciasta z ornamentem irysa. W domu rodzinnych wszystkie te przedmioty były używane (i myte 2 x do roku:D), ale u mnie zamykane na kluczyk, bo sierściuchy rządzOM. Ostatnio pozbawiły mnie równie starej śledziarki.
      Przepraszam, że tak sobie podglądam, ale temat wywołałyście niezmiernie dla mnie interesujący i nie strzymałam.
      Serdecznie pozdrawiam Barbara

      Usuń
  23. Ach dziewczęta, Wy tu się bawicie, a ja dziś byłam bardzo grzeczna i zakazałam sobie netu...do teraz:))
    Ja tak, jak Owca miałam "słomiane ręce", co w nie wzięłam to zaraz z nich wylatywało. Oj bolała dupa czasem bolała, choć nie tłukły się żadne porcelany ani kryształy. Takich to u nas nie było. Były za to serwisy z cienkim złotym prążkiem i kielonki cieniutkie ( różnej wielkości i kształtu) ze złotymi kwiatkami. Wszystko oczywiście w oszklonym kredensie i używane od święta. Najgorsze to było przed świętami, te serwisy i kielonki trza było myć i wycierać do błysku. A najbardziej to lubiłam do ciotek chodzić na imieniny, miały w stołowym ogromny welurowy tapczan, chyba zielony, a na nim najcudniejsze poduszki. Jedna była okrągła, różowa, marszczona a w środku stał jeleń, druga czarna z chwostami na czterech rogach haftowana w wypukłe, naturalnej wielkości truskawki. Urzędowałam na tym tapczanie z tyłu za siedzącymi gośćmi i godzinami wrzepiałam się w jelenie na rykowisku, które z wisiały za tym tapczanem na ścianie. To było takie troszkę jakby olejne, troszkę popękane, wydawało mi się cudne. A czasami, ciocie i wujek i reszta, wtedy ludzie po 30 i 40 - tce, uruchamiali adapter na takim radio na górze ( radio z zielonym oczkiem było) i tańczyli w parach jakieś kawałki puszczane z pocztówek dźwiękowych. Czasami na tym tapczanie zasypiałam bo było tam ciepło, pachniało jedzeniem. Ale , jak przyjechały kuzynki z miasta to bawiłyśmy się w chowanego po pokojach, bo tak były usytuowane, że można było latać na okrągło. I śmiałyśmy się, jak wujkowie coraz bardziej wstawieni zaczynali śpiewać, klepać się po plecach i całować. Z latami rodzinne imprezy przestały być takie rozrywkowe, część wujków szybko przeniosła się w zaświaty, kuzynki wyrosły i imprezy zrobiły się typowo posiadówkowe. Tak było.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. O, o, radio z zielonym oczkiem też pamiętam. Też chodziłam do sąsiadki jelenie oglądać i jeszcze miała takiego celuloidowego murzynka w falbaniastej sukience. Że o białym pudelku zrobionym na szydełku jako osłona na butelkę to nie wspomnę! Miało się ten gust...

      Usuń
  24. Jakbym te poduchy w truskawki widziała. Jak to dziecku niewiele trzeba do szczęścia! A im brzydsze, tym lepiej! Taka w dziecku naturalna ludyczność. Potem zamienia ja w jakieś dizajny.

    OdpowiedzUsuń