Z wielka radością moszczę dla Owieczki miejsce w Pastelowym Kurniku. A oto co pisze:
Nie mogę wejść do bloga
Rogata Owca, aby zrobić nowy wpis. W końcu wypadałoby tak w Adwencie, po
siedmiu miesiącach milczenia. Jednak nie jest mi to u siebie pisane. Mogę sobie
co najwyżej napisać komentarz. Nowo otwarty Kurnik Dzikich Kur jest natomiast gościnny
nad wyraz. Nawet owcę przyjmą , wymoszczą kącik. W Pastelowym Kurniku jest owca
jak najbardziej grata. W prawdziwym kurniku
niekoniecznie jest gościem pożądanym. W moim rozgniata jajka nosem lub racicą i straszy
kury. Taka bardziej ovis non grata. Jak ja na blogu.
Mika swoim postem o zbliżających się Świętach moich
ulubionych przywołała wspomnienia z
dzieciństwa. Wspominki według niektórych są oznaką starzenia się. Staram już,
nie ma co kryć. Metrykalnie. Mentalnie do starości daleko mi bardzo i to się
chyba nie zmieni. To musi być defekt genetyczny, bo ojciec nigdy mentalnie nie
dorósł. Dzieciństwo miałam całkiem fajne
i pamięć odziedziczyłam po przodkach wyborną. Dom rodzinny był domem - rzec
można bez najmniejszej przesady -
otwartym. Sensu stricte także, bowiem
ogromy klucz złamał się był pewnego dnia w zamku, a ojciec mój, człek
niepraktyczny, nie widział potrzeby wymiany. Tak więc dom był otwarty, a my
udawaliśmy tylko, że drzwi zamykamy, gdy wychodziliśmy z domu. Mieszkaliśmy
przy przystanku autobusowym. Zawsze było tam sporo podróżnych. Tak wywijaliśmy
złamanym kluczem, tak szarpaliśmy się z zamykanymi, a w rzeczywistości z
otwartymi drzwiami, aby wszyscy widzieli, że pozamykane wszystko na cztery
spusty. Dom był więc nie zamykany, aż do naszej przeprowadzki w 1977 roku, do
dnia w którym skończyłam szkołę podstawową i dom przestał być naszym domem,
czyli ponad dziesięć lat. Do czasu kupna mojej małej chałupki na kurzej nóżce,
zwanej przez kolegów z pracy domkiem dla lalek, nazwa „DOM” zarezerwowana była
dla domu naszego dzieciństwa. Dom więc był przybytkiem otwartym, pełnym gości. Moi
Dziadkowie byli też takimi „przyszywanymi” dziadkami dla wielu dzieci, które z
różnych powodów prawdziwych dziadków nie miały. Trochę nas to we wczesnym
dzieciństwie złościło, że obce dzieci
mówią do naszych babciu, dziadku. Wytłumaczono nam jednak i pojęliśmy w mig, w
czym rzecz. W kuchni był stół dla dzieci, przy którym jadaliśmy w towarzystwie
przynajmniej trójki zaprzyjaźnionych dzieciaków. Był też drugi normalnych
rozmiarów, dla dorosłych. W kuchni, która była duża, jadało się codzienne posiłki, bez zbytniej
celebracji czyli o różnych porach. W pokojach dziennych – jeden rodziców z
meblami nowoczesnymi, ale z drewna dębowego (lata sześćdziesiąte), drugi
dziadków z meblami pamiętającymi cesarza Wilhelma II z pewnością – jadało się w
niedziele, święta i podczas wizyt gości. A tych przewijało się przez nasz dom całkiem
sporo. To właśnie w związku z wizytami zdarzały się historie porcelanowe. Przed
przybyciem gości przygotowywano zastawę
stołową odświętną. Obiadową bądź herbacianą lub kawową. Byłam dzieckiem „bardzo
żywym”, prawie fruwającym (stąd może obecność dziś w kurniku nie jest aż tak
bardzo niewłaściwa) i podczas tych nieustających lotów miewałam liczne wypadki.
Nie jestem kruchą istotą, wypadki więc nie czyniły krzywdy mojej cielesnej
powłoce. Dziesiątkowane były natomiast porcelanowe wiana babcine, ciotczyne
(choć ta przezornie część zabrała, gdy już zrozumiała co się święci) i mamine,
których „nawet wojna i pożoga” nie zniszczyły. Co i rusz stłukłam filiżankę,
talerz, kieliszek czy dzbanek, o pięknych karafkach nie wspominając. Bardzo się
starałam unikać tych przykrych wypadków.
Już wtedy lubiłam porcelanowe filiżanki
i talerze, kochałam szkło, mogłam godzinami oglądać znaki manufaktur, dekoracje
pod glazurą, kalkomanie kwiatowe. Cierpiałam
i płakałam nad każdą rozbitą skorupą. Brat podzielał mój żal i smutek (też ma
fioła, nawet większego, bo nawet zawodowo zajmuje się szkłem i ceramiką). Ojcu było wszystko jedno. Jak
to ojcu naszemu. Nie rozczulał się zbytnio nad marnościami tego świata i
zbytkiem. Natomiast Najważniejsze Kobiety
mego życia wylewały łzy i rwały włosy. Mogły godzinami wspominać, kto i kiedy z
której pił herbatę, kto którą lubił, jaki obrus pasował do tego serwisu, jaki
do tamtego, i które łyżeczki były użyte w 1938 roku, w Boże Narodzenie, kiedy „Ciotka
Bartczakowa przyszła z wizytą z Krysią, a Karolina z Izabellą, a Wujo Janiak
tak się zaśmiewał z żartów Hesi” (to cytat, pamiętam do dziś). Nie chciałam „dekompletować
tych wszystkich kompletów”, robić im przykrości. Próbowałam nawet w tamtych
dniach chodzić powoli i na palcach, ale
wtedy najczęściej traciłam równowagę i … lądowaliśmy już razem. Ja i porcelana,
którą chwytałam w locie szukając oparcia. Nastąpił w końcu całkowity zakaz
zbliżania się do kredensu i serwantki. Nie zbliżałam się. Ale nawet gdy tylko
patrzyłam z daleka na te porcelanowe filiżanki i filiżaneczki, i byłam w
stosownej od nich odległości, zaczęły
wypadać z rąk babci albo mamy. Jedynym wyjściem była całkowita izolacja mnie,
tak abym nawet nie patrzyła. Miało to swoje dobre strony. Nie musiałam pomagać
w żadnych przygotowaniach, bo groziło to rozbiciem następnych bardzo
zasłużonych wspomnieniowo egzemplarzy. Problem polegał jednak na tym, że u nas
były one wszędzie. Nawet w spiżarni . W miejscu odosobnienia też była serwantka
z porcelaną i szkłem. Na szczęście ta była zamknięta na kluczyk, aby mnie nie
kusić. Z tych babcinych zbiorów spod klucza mam tylko trzy filiżanki ze
spodkami. Brat ma sześć, cukiernicę, mlecznik i talerz na ciasto. Reszta
została wytłuczona niestety w drobny mak. Porcelana jest wszak krucha, wiadomo
nie od wczoraj. Teraz po latach, gdy jestem u brata i mamy, czasem pytam
specjalnie dlaczego tylko pięć tych filiżanek, a tych cztery. Mama wtedy - mimo
Alzheimera- odpowiada: jak to, nie pamiętasz?. Potłukłaś w dzień imienin taty w
68 roku, tuż przed przyjściem Domagałów. Pamiętam doskonale, ale sprawdzam
tylko mamę.
Na co dzień jadaliśmy
na skromnej, najczęściej białej zastawie (mam jeszcze parę talerzy, wazę,
dzbanki, sosjerki, brat też ma niezły zbiór, większy, bo to on wraz z mamą do swojego
nowego domu zabrał całą prawie zawartość kredensów). Bardzo też przestrzegano
tego, aby kawa biała była w filiżankach odpowiednich, kawa czarna w innych,
mniejszych, herbata w herbacianych. Broń Panie Boże coś pomieszać. Wychowywali
nas terroryści. Stwierdziliśmy to z bratem już dawno temu. Jednak z nostalgią i
miłością wspominam ten terroryzm. Terrorystką jestem też ja. Czym skorupka za
młodu…, czy jakby rzekł ojciec consuetudo
altera natura. Nie jestem z tego dumna, ale cóż… Nie umiem inaczej, a rodzina
przywykła .
Teraz rzadko tłukę porcelanę, ale córce mojej wychodzi to
przednio od dzieciństwa. Nie rwę włosów, choć czasem ciężko mi to przychodzi.
Widzę siebie. Mówię: wiesz, tę bardzo lubił dziadek i uśmiecham się do
wspomnień.
Pacjan z Barcelony vel Owca Rogata
PS. Kochane Niezawodne Dziefczęta i Chłopcy! Zajrzyjcie do Kwiaciarenki: http://kwiaciarenka-lawenda.blogspot.it/ Ona i jej Podopieczni bardzo nas potrzebują!
Wie ktoś, czy mogę przeprowadzić tutaj malutką licytację na rzecz?
`Hana
PS. Kochane Niezawodne Dziefczęta i Chłopcy! Zajrzyjcie do Kwiaciarenki: http://kwiaciarenka-lawenda.blogspot.it/ Ona i jej Podopieczni bardzo nas potrzebują!
Wie ktoś, czy mogę przeprowadzić tutaj malutką licytację na rzecz?
`Hana
Pięknie to opisujesz, Owco.
OdpowiedzUsuń"Niczego mi, proszę pana tak nie żal, jak porcelany.."
OdpowiedzUsuńAle piękny nastrój wprowadziłaś:) Wspomnienia pełne uroku.
Pacjanie, a próbowałaś ty się zalogować do siebie nie jako Pacjan ale jako Owca?
/
Lubię tę piosenkę Miłosza. Ludzie, wspomnienia, przeszłość są jak porcelana Trzeba się z nimi obchodzić delikatnie.
UsuńLubiłam tych moich wariatów i to zwariowane życie. To chyba dlatego.
OdpowiedzUsuńMoi Rodzice nie mieli żadnej materialnej spuścizny, dorabiali się od przysłowiowej łyżeczki, toteż w domu nie było żadnych porcelanowych "świętości". Były za to u mojej ciotki M. w Poznaniu. Czasem jeździłam do niej "na wakacje". Byłam dzieckiem wsi, więc wszystko mnie tam zadziwiało. Ogromne mieszkanie w kamienicy pełne było tajemniczych miejsc i przedmiotów. Podłogi skrzypiały, a już łóżko stojące w wykuszu wprawiało mnie w stan drżączki z zachwytu. Spałam tam, a światło z ulicznych latarni wyprawiało wygibasy na ścianie. Trochę się chyba bałam. Czasem ulicą przejechał samochód, gdzieś zajęczał na szynach tramwaj... Dla mnie, wiejskiego dziecka, te odgłosy były niesamowitą egzotyką. Ciotka miała mnóstwo bibelotów - zbierał je jej mąż. Rozpalały moją wyobraźnię do białości. Miała też gigantyczny kredens, a że małżonek "lubiał wypić", ów kredens służył ciotce za sypialnię. Ciotka M. była bardzo malowniczą postacią. Jako ciekawostkę dodam, że w tej samej kamienicy, piętro wyżej mieszkała Małgorzata Musierowicz. Szkoda, że wtedy nie miałam o tym pojęcia...
OdpowiedzUsuńWow. Pamiętam, jak pisałaś, że ciotka czasem wprowadzała się do kredensu na noc.
UsuńJa miałam ciotkę (nie jedną zresztą) w Łodzi, tę Izabellę, która z Karoliną, jaj matką, przybyła ongiś na wigilię w 1938. Ciotkę Izę odwiedzałyśmy z mamą. Mieszkała na Piotrkowskiej, miała piękne pianino i sunię owczarka collie, która zawsze siadała na sofie i lizała mi ucho. U niej też były celebracje kawowo-herbaciane. Z nią i z Henryką (Hesią) chodziłam do krawcowych, które szyły mi sukienki i palta. A ja chciałam kupować ubrania gotowe w sklepie, jak koleżanki.
O ubraniach popełnię chyba osobny post. Też chciałam jak koleżanki, a mama ubierała mnie wedle swego gustu i możliwości. Wszystkie koleżanki na wsi w fioletowych prochowcach, a ja w kurtce z grubej wełny, z kapturem (zgroza!) i zapinanej na drewniane kołeczki - jaka ja byłam nieszczęśliwa!
UsuńCiotka M. zasługuje przynajmniej na opowiadanie.
Hana, też miałam taką, w brązową kratę :)
UsuńNiezniszczalna :(
No patrzcie, a ja mam taką kurtkę budrysówkę teraz, i bardzo się z niej cieszę. Niezniszczalna.:-)
UsuńA ja mam taką właśnie wełnianą, klasyczną, czerwoną z kościanymi kołeczkami i podpinką w szaroczerwoną kratę. Uwielbiam ją
UsuńPodszewką, nie podpinką. Z podpinką to miałam w dzieciństwie, ale tamta była zielona dla odmiany.
UsuńMoja była grafitowa w białą kratę! A jak się cieszyłam, kiedy udało mi się przysmalić ją o piec u koleżanki! Nic to jednak nie dało. Chodziłam w przysmalonej.
UsuńTa moja, to do koni. One też ją lubią, zwłaszcza te kołeczki i pętelki, a i za kaptur od tyłu łapią i ciągną. Ale się jeszcze trzyma.
UsuńPróbowałam Mika już wszystkiego. Poczekam do świat. Może M. coś zaradzi.
OdpowiedzUsuńPo Rodzicach nie mam wielkich skarbów. Mam część herbacianego serwisu z lat 50 - biały, w drobne kwiatuszki. Dość często spotykany, ale uroczy. Cukiernicę nawet uwieczniłam w pastelach. Pofrunęła jako nagroda w konkursie, ale nie powiem, do kogo, bo to niespodzianka.
OdpowiedzUsuńMama miała też fajny komplet herbaciany z Ćmielowa. Zwyczajny, kość słoniowa i paseczek złoty, ale kształt filiżanek taki, jaki najbardziej lubię. Do dziś mam dzbanek, cukiernicę i trzy filiżanki. Resztę wytłukłam, a srebrne łyżeczki, które zawsze były używane z tym serwisem, po pewnej imprezie na cześć narodzin naszej córci podczas mojej nieobecności ma się rozumieć, pewna nieżyjąca już koleżanka, niech Jej ziemia lekką będzie, zawinęła w obrus i wyrzuciła do zsypu (wynajmowaliśmy mieszkanie w bloku). Uważała się za kobietę wyzwoloną, co to nie będzie sprzątać po imprezach. Mogła choć te łyżeczki zostawić. Zanim wróciłam ze szpitala i przeprowadziłam śledztwo wszystko wywieźli.
OdpowiedzUsuńChybabym szału dostała!!!
UsuńJa dostałam szału.
UsuńJa mam raczej niewiele materialnych pamiątek, trochę po babci, no i szafa po stryju historyku wojskowości (znana ci, skądinąd, Hana). Z serwisu ślubnego babci ocalała waza do zupy (fajans, nie porcelana) i dwa prześliczne kieliszki na długich nóżkach. Posrebrzana cukiernica też jest. No i dwa krzesła secesja wiedeńska:)) Kocham stare przedmioty z historią, tylko chciałabym wiedzieć o nich więcej...
OdpowiedzUsuńHana, wpis o ciotce M. będzie hitem!!!
Domyślam się i czekam niecierpliwie na Historię Ciotki M.
UsuńMuszę zebrać (w głowie) i uporządkować materiały, bo anegdot o Ciotce mnóstwo!
UsuńU nas był "serwis" w takiej nadstawce w pokoju dużym. Stał tam też stół, w okół którego biegałam zawsze dla rozrywki - normalnie nie - jak Dulski;) No i szafki wpadły w rezonans i wszystko spadło (dobrze, że nie mnie na głowę). Została waza i kilka talerzy - nie mówiąc o historii i wiecznie powracających komentarzach;)
OdpowiedzUsuńU mnie by zeszli na zawał. Na bank. Albo popełnili zbrodnię.
UsuńTo jednak wazy są najbardziej odporne na wstrząsy.
UsuńKretowata, od latania w kółko w rezonans? Od marszu miarowego wpadają. Ściungłaś i ściemniasz.
UsuńNo tak - od biegania wokół stołu;) Nie ściągnęłabym całej nadstawki;)
UsuńTy nie ściągnęłabyś? No weź, musiałabym Cię nie znać.
UsuńDobrze, że to nie zdjęcie konkursowe. Brr. Policz wszystkie przedmioty na zdjęciu.:-) U nas też nic z przeszłości się nie zachowało, jeden kubek, parę łyżek, jakieś mebel, ale część z tego i tak poniemiecka, więc...
OdpowiedzUsuńOne są niepoliczalne.
UsuńAgniecha, Ty to masz łeb!
UsuńHana, następny konkurs zrób łatwiejszy. Dla tych nielotnych. Może co wygram.
UsuńDobra Pacjanie. Np. zdjęcie Ogniomistrza z młodości i teraźniejsze z poleceniem: znajdź 7 różnic.
UsuńI to ma być łatwe?
UsuńOj, widziałam, nie mogę brać udziału w tym konkursie;)
UsuńNic nie szkodzi Kretowata, zdeformujemy.
UsuńDobra Pacjanie. To zrobię "znajdź 5 różnic".
UsuńCo Ty znowu, zrób "Kto to jest"?
UsuńZa łatwe. Chyba że dla niepoznaki będę to ja.
UsuńTa z drugiego zdjęcia w poprzednim wpisie?
UsuńNie, z pierwszego! Mówię przecież, że dla niepoznaki!
UsuńNajwyżej nic nie wygram.
OdpowiedzUsuńOwieczko, dasz radę! Nie poddawaj się!
OdpowiedzUsuńMika, spać pojszłaś?
OdpowiedzUsuńNie, tak se latam tu i tam:)
UsuńTo dobrze. Siądź wreszcie na grzędzie, bo ja chyba się oddalę na nocny wypas.
UsuńDoczytałam i tu. Fantastyczne wspomnienia. :)
OdpowiedzUsuńCzuję, że będę dziś miała gęste sny...
Uściski nieustające, babeczki drogie drące. :)
PS. Oczywiście i ja czekam na opowiadanie o Ciotce M. Pomieszkiwanie rzeczonej w kredensie rozpaliło moją wyobraźnię, nie powiem...
Prawie jak u Stryjeńskiej która, kiedy urodziły się jej bliźnięta, żeby móc pracować, zamykała je w szufladzie.
UsuńAch, to były komody i to były szuflady...sama taką pamiętam, choć nie od środka.
Maja
Kredens musiał być niemały, albo ciotka niewielka.
UsuńJedno i drugie.
UsuńNaprawdę, to była oryginalna osobowość! W dodatku byłam jej ulubienicą i chrześniaczką - własnych dzieci nie miała.
OdpowiedzUsuńTaaak, to by mi się zgadzało. Bo jakoś tak... coś mi się przysłowie jedno przypomina od razu, że niedaleko Ciotka M. od jabłoni (parchatej rzecz jasna) pada, czy jakoś tak to szło. Albo całkiem na odwyrtkę. ;)
UsuńA wiesz, jak tak mówisz, to mi się zgadza to i owo. Ale nie mam takiego fajnego kredensu. No i Ciotka miała 3 legalnych mężów i kilku nielegalnych, ale po kolei - nie, żeby wiarołomna była. A ja utkłam na drugim i to nielegalnym!
OdpowiedzUsuńAle do Czacza przecie masz niedaleko, to może sobie taki kredensik wygmerasz kiedy. :) W kwestii liczby legalnych tudzież nielegalnych mężów niczego nie sugeruję. Czy pan Nielegalny mnie słyszy? Bo jakby co (oczywiście tfu!), to nie ja. ;)
OdpowiedzUsuńWygmerać to nie sztuka, sztuka to zmieścić (kredens do spania oczywiście). Nielegalny jest w porzo, mogę spać w łóżku. Tak długo jest nielegalny, że właściwie już jest na legalu przez zasiedzenie.
OdpowiedzUsuńKredens można zadaszyć i ustawić w ogródku, będzie z niego domek.
UsuńWidziałam takie cudo, ale zrobione ze starego warsztatu tkackiego.
UsuńMamy dosyć dziwnych rzeczy w ogrodzie!
UsuńAle widzisz, może taki kredens skusiłby krasnoludki, i wyniosłyby się z Twojej szafy.
UsuńAgniecha, po raz kolejny muszę Cię skomplementować za wybitną inteligencję! O ja głupia! A to takie proste!
UsuńNadejszła jednakowoż na mnie pora, chociam kura nocna. Dobranoc na dzisiaj!
OdpowiedzUsuńRzekłaś. A pchły na noc! :)
UsuńCześć :)
OdpowiedzUsuńHano, ze zbiórką kasy na blogu uważałabym, i odradzała. Może to być podciągnięte pod publiczną zbiórkę, a na to trzeba mieć pozwolenie. Najlepiej przedmiot na aukcję wstawić do jakiejś zaprzyjaźnionej fundacji, i zaznaczyć, że mają to przekazać na konkretny cel. Moja znajoma z W-wy chorująca na sm zbierała pieniądze na lek. Któryś z czytaczy ją chyba podesrał, i bujała się po sądach chyba z pół roku. Albo robią jakieś przesiewowe kontrole .
Tego się obawiałam, niestety, chociaż liczyłam (nadal liczę), że jest jakiś sposób, ograniczenie do jakiejś kwoty na przykład. Do Fundacji już poszło, wiem, że tak można, ale przecież im więcej, tym lepiej.
UsuńHalo!!! Jest na sali prawnik???
Hana, popatrz tam, i ewentualnie skontaktuj się z Małgorzatą. Ona chyba rozwiązała Twój problem.
Usuńhttp://toskania.matyjaszczyk.com/2013/12/mikoajkowy-prezent.html
Dzięki Agniecha, już paczę.
UsuńZa bardzo to zagmatwane. To ja jednak wyślę co tam mam do fundacji.
UsuńW moim domu niestety starej porcelany nie było. Były za to srebra. To jedyne rzeczy, które w czasie repatriacji rodzina mego taty zabrała uciekając od ruskich do Polski. Zostawili tam cały majątek, łącznie z ogromnym wyposażonym domem i sklepami, którego niestety nie można było odzyskać. jak myślę, ile tam pięknych rzeczy, mebli, naczyń zostało, to jeszcze dziś ściska mnie w dołku. W zasadzie to nawet zdjęć żadnych stamtąd nie ma. Mój tata, jeszcze jak żył, chciał tam (Wilno, Grodno) pojechać. Mnie tam nie ciągnie w ogóle. Serce by mi pękło, gdybym zobaczyła ten dom, który tak dobrze znam z opowieści babci i taty. Owieczko, moja mama bardzo lubiła porcelanę. Były dwa komplety - jeden do herbaty a drugi do kawy, i pojedyncze filiżanki zbierane przez mamę. Ja też uwielbiam porcelanę. Szczególnie tę starą. Albo produkcji manufaktury Łomonosowskiej. Filiżanki zostały mi po mamie, natomiast spodki do nich osobiście wytłukłam, i od lat dobieram i dobrać nie mogę. Ostatnio w zasadzie nie tłukę. O dziwo tak mi się refleks wyćwiczył, że jak coś spada, to w locie łapię :) Naprawdę :) Ale niedawno jednak spadła mi moja najulubieńsza, bardzo piękna filiżanka do kawy. I obtłukło się uszko. Kawalątek już dolepiłam. Aha, przypomniało mi się. Z tej repatriacji zostały mi po dziadkach dwa talerzyki z grubej białej porcelany produkowane w Niemczech hitlerowskich. Na obydwu jest ten sam znak firmowy, ale na jednym z nich jest też swastyka !
OdpowiedzUsuńJa miałam po stryju chochlę ze swastyką, rozleciała się w tym roku...
UsuńDobrze jej tak!
UsuńMój Tata miał podobną przeszłość. Repatriacja odarła Dziadków ze wszystkiego, chociaż nie było tego wiele. Wylądowali w Polsce zachodniej, we wsi zagubionej pośród tysięcy hektarów lasu. Pięknie tam, ale wtedy okoliczności przyrody nie miały większego znaczenia. Trzeba było się z nimi zmagać, a nie podziwiać. Porcelana specjalnie się nie przydawała, chociaż i tak jej nie mieli.
OdpowiedzUsuńPamiętacie może, że w latach komuny lansem było pośród mniej wyrafinowanych pod względem gustu ludzi, posiadanie kryształów. W mieszkaniu moich rodziców stała tego cała masa- wazoniki, samochodziki, i inne cuda wianki- wszystko kryształowe. Od małego miałam do tych kryształów awersję. Te kryształy trzeba było czyścić. Do akcji czyszczenia, oczywiście na 5 minut przed świętami, a jakże :-) byłam również włączana. Nigdy nie udało mi się żadnego potłuc, czego z całego serca załuję ;-) Przy tym czyszczeniu setki razy wyobrażałam sobie, jak wychodzę na balkon i spuszczam kryształowy wazon z czwartego piętra. I patrzę, jak on rozbija się na miliard kawałeczków. Nigdy swoich pragnień nie zrealizowałam, ponieważ zawsze gdzieś miałam w głowie, że mama te kryształy kocha.
OdpowiedzUsuńMieliśmy też jeden porcelanowy serwis, który jak jakaś świętość, stał za szybą kredensu i nigdy w życiu nie był użyty (do dziś tak stoi). To filiżanki z lat 50-tych, mają sygnaturę, ale nie pamiętam, jakiej są produkcji. Dla odmiany, tych filiżanek nie wolno było mi tknąć nawet palcem. Zachwycałam się nimi, jako mała dziewczynka. Były na zewnątrz całe różowe, niczym dusza lalki Barbie, a wnętrze miały złote. Szalałam na ich punkcie, wpatrywałam się w nie, jak krowa w malowane wrota. Mama zawsze mówiła, że dostanę je po jej smierci. Nie, nie życzyłam mamie tego, tak daleko moje pragnienia nie sięgały.
Dziś, kiedy w domu stoją rosenthale i inne bawarie, patrzę na te badziewne różowo-złote filiżanki i skóra mi cierpnie na myśl, że kiedyś będą moje :-) Chociaż, kto wie, czy dziś nie mają jakiejś wartości kolekcjonerskiej. Oj, chyba zadzwonię do mamy i zapytam o sygnaturę :-)
Chyba wiem, o jakich filiżankach piszesz. U nas ich nie było, ale w którymś z zaprzyjaźnionych domów tak i też się w nie wgapiałam namiętnie... Ale żeby tak ani jednego malusieńkiego kryształka nie trzasnąć??? U nas była tylko jedna misa z kryształu, jakiś niechciany prezent i mama odetchnęła z ulgą, kiedy ktoś ją rozbił.
UsuńJa wgapiałam się w obraz u sąsiadki. Mam go w głowie do dzisiaj, wyrył mi się w zwojach na zawsze. Obraz przedstawiał nimfy w odblaskowo różowych sukienkach, z wiankami kwiecia na blond długich włosach. Część nimf siedziała wdzięcznie wygięta w łodzi sunącej po rzece, część pląsała pod girlandami róż na brzegu. Za łodzią majestatycznie sunęły łabędzie. Omatulu, jak mnie fascynował ten obraz! Jak mnie zachwycał! Jak nachodziłam sąsiadkę, żeby sobie popatrzeć! Tak mi się wrył ze szczegółami, że mogłabym go namalować. Ale to nie będzie to samo...
OdpowiedzUsuńA swoją drogą, nigdy nie rozumiałam i do dziś nie rozumiem, dlaczego kryształy musiały być takie brzydkie? Jak jeden przecież szpetne były do bólu zębów. Tyle zmarnowanego towarku!
Kryształy wcale nie musiały być brzydkie i nie były. Ja odziedziczyłam po przodkach teścia cudowny wazon w bordowe kwiaty/liście (barwione szkło, nie malowane), wykończony delikatnymi złoceniami, które po prawie 100 latach zostały nienaruszone oraz również piękną kobaltową karafkę podróżną nakrywaną szklanicą. Kocham te kryształy, bo są niepowtarzalne. W mojej serwantce stoi również prześliczny porcelanowy serwis kawowy z dzbankiem, cukiernicą i mlecznikiem, prezent ślubny mojej mamy, która brała ślub w 1937 roku. W ogóle go nie ruszam, nawet nie myję :D Mam wielki szacunek do tego typu pamiątek rodzinnych, stoją w gablocie, jak w muzeum :D Z innych śliczności zachowała się srebrna secesyjna łopatka do ciasta z ornamentem irysa. W domu rodzinnych wszystkie te przedmioty były używane (i myte 2 x do roku:D), ale u mnie zamykane na kluczyk, bo sierściuchy rządzOM. Ostatnio pozbawiły mnie równie starej śledziarki.
UsuńPrzepraszam, że tak sobie podglądam, ale temat wywołałyście niezmiernie dla mnie interesujący i nie strzymałam.
Serdecznie pozdrawiam Barbara
Ach dziewczęta, Wy tu się bawicie, a ja dziś byłam bardzo grzeczna i zakazałam sobie netu...do teraz:))
OdpowiedzUsuńJa tak, jak Owca miałam "słomiane ręce", co w nie wzięłam to zaraz z nich wylatywało. Oj bolała dupa czasem bolała, choć nie tłukły się żadne porcelany ani kryształy. Takich to u nas nie było. Były za to serwisy z cienkim złotym prążkiem i kielonki cieniutkie ( różnej wielkości i kształtu) ze złotymi kwiatkami. Wszystko oczywiście w oszklonym kredensie i używane od święta. Najgorsze to było przed świętami, te serwisy i kielonki trza było myć i wycierać do błysku. A najbardziej to lubiłam do ciotek chodzić na imieniny, miały w stołowym ogromny welurowy tapczan, chyba zielony, a na nim najcudniejsze poduszki. Jedna była okrągła, różowa, marszczona a w środku stał jeleń, druga czarna z chwostami na czterech rogach haftowana w wypukłe, naturalnej wielkości truskawki. Urzędowałam na tym tapczanie z tyłu za siedzącymi gośćmi i godzinami wrzepiałam się w jelenie na rykowisku, które z wisiały za tym tapczanem na ścianie. To było takie troszkę jakby olejne, troszkę popękane, wydawało mi się cudne. A czasami, ciocie i wujek i reszta, wtedy ludzie po 30 i 40 - tce, uruchamiali adapter na takim radio na górze ( radio z zielonym oczkiem było) i tańczyli w parach jakieś kawałki puszczane z pocztówek dźwiękowych. Czasami na tym tapczanie zasypiałam bo było tam ciepło, pachniało jedzeniem. Ale , jak przyjechały kuzynki z miasta to bawiłyśmy się w chowanego po pokojach, bo tak były usytuowane, że można było latać na okrągło. I śmiałyśmy się, jak wujkowie coraz bardziej wstawieni zaczynali śpiewać, klepać się po plecach i całować. Z latami rodzinne imprezy przestały być takie rozrywkowe, część wujków szybko przeniosła się w zaświaty, kuzynki wyrosły i imprezy zrobiły się typowo posiadówkowe. Tak było.
O, o, radio z zielonym oczkiem też pamiętam. Też chodziłam do sąsiadki jelenie oglądać i jeszcze miała takiego celuloidowego murzynka w falbaniastej sukience. Że o białym pudelku zrobionym na szydełku jako osłona na butelkę to nie wspomnę! Miało się ten gust...
UsuńJakbym te poduchy w truskawki widziała. Jak to dziecku niewiele trzeba do szczęścia! A im brzydsze, tym lepiej! Taka w dziecku naturalna ludyczność. Potem zamienia ja w jakieś dizajny.
OdpowiedzUsuń