Na szczęście wczoraj aparat jeszcze działał i mam kilka zdjęć z wyprawy do dzieciństwa, na którą - spontanicznie - udałyśmy się z MM. Miejsce to znajduje się około 40 km stąd. Jest to nieduża wieś o nazwie Chełmno. Kiedy wyprowadziliśmy się stamtąd, ja miałam osiem lat, MM trzynaście.
Chełmno słynie z tego, że znajduje się tam najwyższe bodaj wzniesienie w Wielkopolsce, 131 m n.p.m i jest to pagórek kemowy na wysoczyźnie morenowej (Wikipedia). Jak zwał, tak zwał, wysoko jest - wspięłyśmy się z niejakim trudem i właśnie tam, w kulminacyjnym miejscu (widokowym) zaciął się aparat. Mam jednak wcześniejsze zdjęcia, sprzed wspinaczki, bo drugą atrakcją Chełmna jest pałac. I my, MM i ja, w tym pałacu mieszkałyśmy! Ale zanim to się stało, należał on do Raczyńskich, a potem, aż do II Wojny, do niemieckiej rodziny von Lehmann-Nitsche. Dziś, niestety, obraca się w ruinę, jak większość wielkopolskich pałacyków, a jest ich tu mnóstwo.
Bramy były pozamykane na siedem spustów, ale co to dla nas.
W tę oto bramę (z lewej) Mama wjechała nowiutkim samochodem pt. Syrena. Podobno pomyliła gaz z hamulcem:) |
Na balkonie bawiłam się z Hanią w dom. To nie zdarzało się często. Tylko wtedy, gdy mama Hani wietrzyła na balustradzie dywan. Było to więc wielkie wydarzenie! Pod balkonem jest sala balowa - nie pamiętam jej. Chyba dzieci tam nie wpuszczano. Przed pałacem był zadbany klomb z kamiennym muchomorem pośrodku. Oczywiście nie ma śladu ani po jednym, ani po drugim.
To jest lewa strona pałacowego frontu. Przez tę przepiękną werandę można było przejść przez pałac "na przestrzał". Po lewej mieszkała rodzina dyrektora tamtejszego PGR z czwórką dzieci - wtedy moich towarzyszy zabaw. MM miała towarzystwo we wsi i tam się głównie szlajała, o ile nie tarabaniłam się za nią.
Boszszsz, jak mi sie podoba ta weranda! Bardzo dobrze ją pamiętam, nie zmieniła się.
Tę wieżę dobudowano w 1933 roku. Nikt (z dzieci) nie wiedział co w niej jest, w związku z tym krążyły na jej temat przedziwne pogłoski.
Teraz idziemy w prawo i...
Otwarte okno na górze, to była nasza kuchnia i stąd Mama rzucała mi chleb z masłem i cukrem. Dalej jest okno od pokoju MM i mojego, a jeszcze dalej była jadalnia.
Skręcamy za węgieł i tam widzimy ścianę, którą MM obrzuciła packami błota, gdyż raziła ją świeżo położona elewacja. Oj, ale się działo!
Skręcamy jeszcze raz i (otwarte, na górze) mamy okno od sypialni małżeńskiej rodziców, potem łazienka i kuchnia:
Tak wygląda pałac z tyłu:
Nie dało się wejść do środka, szkoda...
Następnie wspięłyśmy się na górę, skąd w dzieciństwie szusowało się na sankach. Co "odważniejsi" szusowali z samej góry, z "trzeciego rowka". Zbocze było przecięte uskokami, dla nas to były rowki. Nie było to ani mądre, ani bezpieczne. Nikt się nie zabił, chociaż raz mało brakowało, bo jedna z koleżanek MM rąbnęła głową w płot, który (idiotycznie zresztą) stał u stóp naszego stoku.
Ze spaceru pod górkę mam tylko to:
Bardzo żałuję, bo roztaczał się stamtąd przepiękny widok. I nie mam zdjęć kapliczki, która nadal tam jest, chociaż zdewastowana. Poniższe zdjęcie pochodzi z Wikipedii. Teraz kaplica wygląda gorzej:
Przy kaplicy był cmentarzyk z niemieckimi grobami, przypuszczalnie rodziny von Lehmann-Nitsche. Nie ma po nim śladu, wszystko zarosła trawa i chaszcze.
Nie muszę mówić, że kapliczka to był młyn na dziecięcą wyobraźnię. Krążyły o niej niesamowite historie, wszystkie oczywiście straszne. Pamiętam coś o białym koniu, który tam się ukazywał, ale szczegółów nie pomnę. Może MM pamięta więcej.
Miło tak sobie powspominać. Zadziwiające, ile człowiekowi się przypomina sytuacji, szczegółów, dialogów nawet, jakby to było wczoraj.
I żal, i miło - to chyba jest właśnie nostalgia...
Ja takie wycieczki robie pare razy w roku, bo w krainie dzieciństwa zostali pochowani babcia z dziadkiem i rodzice moi. Iżal, i miło. Tez tak to odczuwam.
OdpowiedzUsuńWiesci z frontu remontowego umiarkowanie pozytywne. Może do zimy bedzie kuchnia i łazienka. I prąd w nowej instalacji.
A tak na marginesie, to teraz mieszkam 340 m n.p.m. Pastwisko górne jest na 410 metrach.
Pozdrawiam Kurnik!
Ojacie Izydoru, codziennie się wspinasz?
OdpowiedzUsuńdruga
OdpowiedzUsuńLilka, jest podium!
OdpowiedzUsuńCzy to znaczy żem czecia?
OdpowiedzUsuńCzeciaś, Marta, czeciaś!
UsuńChociaż nie do końca, łeb w łeb z AMP.
UsuńMamy nastepne ksiezniczki, ktore za mlodu mieszkaly w palacach, Grazynka Wenezuelska tez chwalila sie zyciem palacowym. Ja mialam okazje palacowania jedynie podczas urlopu z dziadkami, z ktorymi jezdzilam do wojskowego osrodka wczasowego do Karwic kolo Drawska Pomorskiego. Tam wlasnie stal uroczy palacyk, z ktorego wykwaterowano jasniepanstwo i oddano we wladanie wojsku. Cudne miejsce, a wokolo same poligony i zywego ducha.
OdpowiedzUsuńAMP., to był pierwszy pałac w moim życiu, potem były jeszcze dwa!
OdpowiedzUsuńFajnie mialyscie. Ja mieszkalam tylko w normalnych kamienicach, potem w bloku.
UsuńO matko, jakie fajne wspomnienia z dzieciństwa. Ja nie mieszkałam w pałacu, ale w starym, drewnianym domu, mieszkało nas 3 rodziny. Miałam 13 lat, jak u jednej sąsiadki wybuchł gaz i...dobrze, że miała dużo szaf, bo dach zatrzymały szafy, a ściany poszły na sąsiednie podwórka. Pamiętam, jak było pomalowane i gdzie stał każdy mebel, tak u nas, jak i u obydwu sąsiadów. Dziś nie ma śladu, że był tam dom, została tylko studnia.
OdpowiedzUsuńBezowa, to było tam, w Krośnie? I co wtedy z Wami się stało?
UsuńTak, ja z Krosna nie ruszyłam się dalej niż 10 km, na drugi koniec miasta. Jak rozpierduchał się dom, dostaliśmy na pniu zastępcze mieszkanie w prywatnej kamienicy, do którego właściciele nie chcieli wpuścić, dopiero w milicją. Mieszkaliśmy tam półtora roku, potem tato dostał z Huty szkła mieszkanie, nóweczkę w nowo wybudowanym bloku w którym mieszkam od 1972 r. i tu umrę. Nam się nic nie stało w czasie wypadku, ale sąsiadka była bardzo mocno poparzona.
UsuńNo cóż ... co mi tam do Was, żadnego pałacu w mym życiu nie zamieszkiwałam ;) Ale w blokach też nigdy nie mieszkałam ... ciekawe czy powinnam żałować czy nie :)
OdpowiedzUsuńAtaboh, może stąd wzięło się moje upodobanie do przestrzeni, ogrodów i zieleni?
UsuńKażde miejsce ma swoje wady i zalety, jak wszystko w życiu:)
Dawno nie stałam na pudle to i uczucie miłe. Musiałaś mieć rewelacyjne dzieciństwo. Dla mnie, miejskiego dzieciaka wielkim wydarzeniem był wyjazd na wieś i spędzanie tam wakacji. Jaka to była wolność! Sentymentalna się robisz. Ja też byłabym przepędzając swoje pierwsze lata w takim pięknym otoczeniu. Szkoda, że te wszystkie tego typu budynki, których faktycznie tam, w Pyrlandii pełniusieńko, niszczeją. Piszesz, że wyobraźnia pracowała...hrehre, jak u każdego dziecioka. U ciebie ale ( to wtrącanie a l e też charakterystyczne dla pyr :) ) ta wyobraźnia dalej pracuje. Ona tam się kształtowała. Miałaś ( MM też ) wielkie szczęście. Chyba tam byłam z tobą ? ( ze dwa razy ).
OdpowiedzUsuńPiękne wspomnienia, a weranda wielkiej urody. Szkoda, że pałac niszczeje, bo na pewno byłoby dobrze go uratować. Że też aparat musiał się zaciąć właśnie na górze.
OdpowiedzUsuńEwa2, widzę tę werandę całą w kwieciu. W wyobraźni, bo wtedy też nie była ukwiecona. Bardzo chciałabym wejść do środka.
UsuńMam nadzieję, że to drobiazg jakiś w aparacie, jakieś ustawienia czy cuś. Ja już nie mogie bez aparatu!
To chyba jakieś zboczenie. Ten ganek z tyłu aż się prosi o donice!
UsuńLilka, nie, byłaś w drugim MOIM pałacu. Też było pozamykane, ale przymierzam się do włamu, jak tutaj. Ten drugi pałac to było moje najbujniejsze dzieciństwo, bo w Chełmnie byłam malizna. Dobrze wiem którędy można tam wejść, mimo kłódek ba bramie.
OdpowiedzUsuńAle że co? Zwykły włam? Jeśli tam się dostaniesz i przejdziesz spokojnie wszystkie zakamarki to nie będziesz mogła zasnąć w nocy. Wszystko będzie ci przelatywać jak film. Jesteś gotowa na takie emocje? :)
UsuńLilka, pewnie! Pfff... co to dla mnie za emocje!
UsuńNo miłe przecie ale w końcu emocje.
UsuńWow, ale,miałyscie ciekawe tereny
OdpowiedzUsuńDo mieszkania i zabaw.budynek nie wyvlada,na totalnie zrujnowany, zal , ze niszczeje.
Dora, dzięki okolicznościom przyrody nie nudziłam się w dzieciństwie.
UsuńWiększość tutejszych pałacyków Tak wygląda. A jest ich w Wielkopolsce mnóstwo, praktycznie w każdej większej wsi. W czasie komuny przeważnie miały tam swoje siedziby PGR-y, więc jakoś to wyglądało. Może nikt sobie nie zawracał głowy konserwatorem zabytków i odtwarzaniem detali architektonicznych, ale przynajmniej nic nie niszczało. Po upadku komuny i PGR-ów wszystko opustoszało i niszczało. Potem ktoś kupił lub znalazł się właściciel, powiesił tabliczkę "teren prywatny" i na tym koniec.
Rujnacja i u nas, wiele pieknych obiektów niszczeje,a PGR też swoje uczyniły,nikt nie dbał o wygląd, co sie dało to zostało rozkradzione, zwiedzamy duzo takich miejsc i serce się kroi.Szczesciem niektóre trafiają w prywatne ręce i juz wygladają dobrze, ale to kropla w morzu potrzeb.No i do takich obiektów juz nie wejdziesz,chyba ,ze to hotel.
UsuńW kapliczce za naszych czasów odbywały sie jeszcze nabożeństwa "majowe" - w Chełmnie nie ma kościoła. Uwielbiałam je. Nie odbywał ich ksiądz, tylko jakieś kobitki ze wsi maiły kapliczkę i potem zawodziły w niej maryjne pieśni. Jakie to było piękne! Pamietam jeszcze resztki nagrobków na cmentarzyku wokół kapliczki, były tam niemieckie nazwiska. Nic nie zostało. A cmentarzyk i kapliczka w naszej dziecięcej wyobraźni urastały do wymiarów czegoś, co dzisiejsze dzieci w większości znaja jedynie z gier komputerowych. A myśmy tam bywali w realu - trzeba było sie odważyć po zmierzchu, wtedy widziało sie najbardziej przerażające rzeczy. Rzeczywiście, ciekawe, że jak mówi Hana, najczęściej w tych opowieściach przewijał się biały koń. Nie wiem co w białym koniu jest przerażającego, ale nas przerażał. Hana nie pamięta sali balowej, a ja pamietam. Odbywały sie tam za naszych czasów dożynki i wesela wiejskie. Jedno z nich pamiętam szczególnie. W dniu wesela utopiło sie w niezabezpieczonej gnojówce małe nieślubne dziecko panny młodej. Ale wesele już było opłacone, więc cóż... Pamiętam jak ludzie mówili, że panna młoda tańczyła, ale bardzo smutno. Mówili tez, że kto wie czy nie pomogła opatrzności, albo opatrzność jej pomogła, nie pamiętam dokładnie.
OdpowiedzUsuńŁomatusieńko ! MM, jakie opowieści! Skoro koń a nie jakieś straszydła przewijały wam się w opowieściach, to może ten koń występował w przekazach ustnych tamtejszej ludnosci. Może odegrał kiedyś jakąś ważną rolę w tej społeczności. Opowiadane po chałupach bajania trafiały do was w nieco zmienionej postaci. Łał, też bym się bała :)
UsuńLilka, biały koń jest tajemniczy, przeważnie wyłania się z mgły i ma czerwone, przekrwione oczy.
Usuń...jak to kun!
UsuńNo i obowiązkowo pianę toczy.
UsuńMarta, o matkubosku, nie pamiętałam, że to dziecko utonęło w dniu wesela!
OdpowiedzUsuńO matko, co za historia!2
OdpowiedzUsuńDokładnie w dniu wesela Hana i dlatego zaś nie mozna było juz wesela odwołać. Ludziska długo o tym gadali we wsi. Zdania, zdaje sie były podzielone.
OdpowiedzUsuńMarta, wyobrażam sobie, że gadali. Ale nie wyobrażam sobie wesela. Zawsze można odwołać!
OdpowiedzUsuńSmuto tanczyła, no widzę to normalnie.Moze troche podkoloryzowane te opowiesci, bo jak tu w ogole tanczyc w takim momencie,jak z jakiegos filmu scena.
UsuńA mnie tak czesto przeprowadzali, ze nic z dziecinstwa nie pamietam! Dopiero jak mialam 9 lat, to zasiedlismy na du..
OdpowiedzUsuńDobrze, ze mam duzo zdjec od niemowlaka, bo moglabym przypuszczac, ze mnie z ochronki zabrali juz duza :)))
Trzydziesta druga! alternatywny podium! lece czytac i ogladac.
OdpowiedzUsuńOpakowana, bardzo alternatywny! Za to jesteś na nim pierwsza!
UsuńBasia, a jesteś pewna, że to Twoje zdjęcia? Hrehre, przepraszam, żarcik taki...
OdpowiedzUsuńJej, ale historia z tym weselem i śmiercią dziecka, niemalże symboliczne memento mori!
OdpowiedzUsuńPamiętam, że jako dziecko bałam się wilków i chyba wiem dlaczego.
Ewa2, dlaczego? Z powodu bajek i filmów?
UsuńFilmów wtedy dzieci nie oglądały, bajkę znałam tylko o Czerwonym Kapturku i jakoś mnie nie przerażała. To był chyba skutek opowieści,legendy o Matce Boskiej Gromnicznej, która obroniła przed wilkami rodzinę. Miało to miejsce na drodze, którą trzeba było przejść od stacji kolejowej do domu babci, a pusto tam było i przed świętami BN na ogół ciemno.
UsuńPięknie tam! I urokliwie bardzo. No to jaśniepanienki wycierały pałacowe kąty, że ho ho! ;) A poważnie to super dzieciństwo i fantastyczne wspomnienia.
OdpowiedzUsuńMoje dziecięctwo upływało pół na pół w bloku i stuletniej, wiejskiej chaupie. W sumie dobrze, że rodzina miała tylko dwuizbową chaupę z komorą i szopą na ściel a nie pałace, bo pałace nacjonalizowano, a chaupa się ostała przy rodzinie po dziś dzień (rodzicielskie gumno).
U nas był chleb ze śmietaną i cukrem. Do dziś lubię i sobie czasem ten rarytet wsuwam. Co prawda czuję od razu jak mi cholesterol we wszystkich frakcjach wzrasta kosmicznie ale co tam! Tylko chlebuś musi być taki super świeży z chrupiącą, najlepiej lekko przypaloną skórką.
Psie, pałace na szczęście nie były nasze, więc nie było co zabierać.
UsuńO jedzeniu chrupiącego chlebusia nie rozmawiamy, dobrze?
Wiem, że nie Wasze, ale sama pisałaś, że po wojnie zabrane rodzinie właścicieli. Cóż, taka była smutna rzeczywistość. Jednak musiało im się serce krajać, jak widzieli późniejszą dewastację. Nie tym młodszym, tylko tym starszym, którzy pamiętali. Potem los tych ślicznych obiektów zależał od światłości zarządcy. Jedni starali się jednak ocalić, inni farbą olejną zamalowywali dębowe boazerie i skuwali sztukaterie. Na Dolnym Śląsku pełno takich zabytkowych pałacyków. Potem, po '89 próbowano wciskać te nieruchomości dawnym właścicielom, jakby ci spali na kasie i stać ich było na horrendalne koszty utrzymania i remontu. Rzeczywistość się zmieniła w XX wieku strasznie i niestety wiatr historii hula po ruinach. Chyba taka kolej rzeczy choć to smutne. Dość zabawnie przedstawione jest to w książkach Evżena Boćka (które już tu były kiedyś przywoływane w Kurniku) Dziennik kasztelana, Ostatnia arystokratka i inne.
UsuńNa pociechę - niektórym pałacykom się udało. Na przykład temu w mojej wiosce. Ale już zabytkowy spichlerz stojący obok nie miał tyle szczęścia. Póki PGR działał spichlerz był użytkowany i zadbany, potem już nie. Po powodzi kupił go jakiś cwaniak za grosze od gminy, dociągnął kabel z prądem, bo taki był wymóg i wziął wielgachny, taniutki kredyt popowodziowy, który umarzano po dwóch latach, jak się regularnie spłacało. No i tyle gościa widzieli, a spichlerz popada w ruiną...
Basiu, ja jakies takie wyraźniejsze wspomnienia mam gdzieś od ok. 5 roku życia. Pamiętam na przykład, jak Mama w nocy jechała rodzić Hanę - wyobrażacie to sobie??????
OdpowiedzUsuńPsie, a wiesz jakie były koszty zamieszkiwania na pałacach? Dzieciaki ze wsi cały czas się pastwiły nad tym, że sie "wywyższają", ze po miastowemu gadają itp. Skutkiem tego prawie do perfekcji opanowałyśmy gwarę poznańską ku utrapieniu rodzicieli którzy kompletnie nie rozumieli naszych problemów.
OdpowiedzUsuńJa tego na co dzień nie doświadczałam, ale jak przyjeżdżałam na wieś, to też byłam ta miastowa. Dziwadło po prostu. I jeszcze moja Mama o bujnej wyobraźni, co to się może dziecku stać w tym dzikim wiejskim świecie pełnym zagrożeń, nie pozwalała mi niemal na nic. Pamiętam, jak mnie posadził wujek na furze z sianem - razem z innymi dziećmi, a moja Mama z pola do stodoły szła koło tej furmanki i ryczała ku uciesze wsi. Potem na szczęście trochę znormalniała i uwierzyła, że trudno utopić się w nawet najbardziej rwącej, górskiej rzece kiedy nurt sięga po kostki ;)))
UsuńLiznęłam ci ja tego dualizmu istnienia w świecie, nawet więcej niż chciałam. Ale potem zaprzyjaźniłam się z "dzieckami", bo to była taka kolonia na uboczu i ze mną było wszystkiego sześcioro. Ale gwara u mnie też była tępiona.
Potem z troski o zdrowie Mamusi po prostu jej się za dużo nie mówiło... Wpiszcie sobie w google "kościół w Łodygowicach" (tylko nie w Łod. Górnych ale samych Łodygowicach) i zobaczcie sobie Dziewuchy na zdjęciu schody tego kościoła.
UsuńO tu dobrze widać tylko sobie trzeba zdjęcia powiększyć:
http://www.polskaniezwykla.pl/web/place/11935,lodygowice-drewniany-kosciol-sw--sw--szymona-i-judy-tadeusza-(1634-1635).html
http://www.wikiwand.com/pl/Ko%C5%9Bci%C3%B3%C5%82_%C5%9Bw._Szymona_i_%C5%9Bw._Judy_Tadeusza_w_%C5%81odygowicach
http://www.katalog.beskidia.pl/lodygowice_koscioly_parafia_swietych_app_szymona_i_judy_tadeusza.html
To kolega nas po tych schodach zwoził na wuesce (WSK) dziadka :))))
Stąd chyba rozwinięcie nazwy WSK czyli Wiejski Sprzęt Kaskaderski.
No niech się wszystkie diabelskie młyny po wszystkich wesołych miasteczkach chowają.
A potem Jacek siedzieć na rzyci nie mógł jak go ojce (czyli rodzice i dziadek) dorwali. Nie żeby ktoś się przejmował naszym bezpieczeństwem, tylko benzyna była na kartki ;D
Marta, a jak mieli gości, to kazali nam się gwarą popisywać!
OdpowiedzUsuńNo, i pękali ze śmiechu. A potem tłumaczyli kiedy można gwarą, a kiedy nie. Pamiętam, że czasem mi sie myliło.
OdpowiedzUsuńMarta, a ja pamiętam, ale to już z DRUGIEGO pałacu, jak dzieciaki ze wsi turlały się ze śmiechu szczególnie przy zwrocie "nie szkodzi". Musiała to być dla nich kwintesencja "pańskości" i "miastowości". Szybko wsiąknęłam w tzw. środowisko, nie miałam z tym problemu.
OdpowiedzUsuńJakie fajne dziecinstwo. Miejsca do zabawy duzo, kapliczka, bialy kun, dziecko w gnojowce....oj dzialo sie!
OdpowiedzUsuńa ta weranda od razu me oko przyciagua....nie daloby sie rozebrac i przewiezc i odremontowac.... Dokladam te werande do mojego domu z marzen, znaczy modyfikuje te moja werande na szerokosc domu na te z Waszego palacu ino troche szersza zeby spelniala wymagania ;)
Nigdy nie mieszkalam w bloku, ale do zabawy dlugo bylam sama.
Za to moj Tatko od wojny i reformy do konca zycia nie podjechal nawet pod swoj dom (mial zakaz byc w promieniu cos 20km, ale do Plocka cichcem jezdzil czasem).
Ja namiastke takiego miejca mialam w Ciechocinku, u ojca krzesnego, stary dom, czesciowo drewniany, duza weranda, ale do nich nie nalezala, za to m ieli super sien oraz kuchnie kaflowa z fajerkami...ten zapach drewnianego domu i drewna pod kuchnia - jeszcze pamietam.
a aparat jest wredna zaraza!
Hana - opowiiadaj o n astepnych palacach, ale jusz jusz!
Opowiem, ino bez wizytacji i zdjęć to kicha...
UsuńNie da sie wizytacji odbyc?
UsuńNo to jam też panienka z pałacu ! Mój tato był głównym księgowym w PGR, a później w tzw. Kombinacie ( kilka PGR-ów). Od kiedy pamiętam, mieszkaliśmy w "pałacu"- nie był tak wielki jak twój, mieszkały w nim 3 rodziny:na parterze kierownik i my, a na pierwszym piętrze magazynier i strychy oraz wieki magiel z kamieniami ! W piwnicy była wielka kuchnia z wielkim piecem na trzy paleniska i wędzarnią. Pamiętam świniobicia i wędzenie kiełbas i szynek przed świętami. Wokół był niewielki park, sąsiedzi mieli ganek , przed którym rosły dwie wielkie lipy. Tam urodził się mój najstarszy syn. Pod koniec lat 80 rodzice wyprowadzili się do mniejszego mieszkania w trójrodzinnym domu też z ogrodem, ale służby :) Pałac przeszedł w ręce dzierżawcy, który później wykupił cały PGR. Nie zmarnował tego, ostatnio otworzyli agroturystykę :) Byłam, widziałam, podoba mi się, może kiedyś prześlę zdjęcia :) BDB
OdpowiedzUsuńBDB, Siostro! Gdzie był ten pałac?
OdpowiedzUsuńNo własnie - BDB - Siostro - gdzie?
OdpowiedzUsuńJest ! Piotrkosice koło Sułowa ,oczywiście w Dolinie Baryczy :)
OdpowiedzUsuńTak się spieszyłam, że z konta pana mąż wysłałam
UsuńBDB, szukaj zdjęć!
UsuńBDB - Dolina Baryczy - kojarzy mi sie poetycko, literacko, w ogóle cudnie. I zupełnie nie znam. Powiedz coś więcej proszę.
UsuńZdjęcia teraźniejsze zrobię, jak do mamy pojadę :) z właścicielami się znamy, więc chyba pozwolą :)
UsuńBDB - juz czekam
UsuńBDB, powiedz, że wyłącznie w celach poznawczych, zresztą to prawda. Reklamę im zrobisz.
UsuńNie wiem czy uda mi się sfotografować i w ogóle zobaczyć trzeci pałać, bo niedawno tamtędy przejeżdżałam. Remontuje się, jest nowy mur. Wiem jak go podejść od strony jeziora i może się uda.
Marta, tam jest przepięknie i nie tak daleko. Stawy Milickie i ptaki. Jak mi znów któregoś dnia odpali, wsiądziemy do szczały i pojedziemy.
UsuńBDB, szukałam w internecie, ale nie znalazłam zdjęć żadnych:( Jedź i rób!!!
UsuńBDB, ja też nie znalazłam. Tylko pałac w Sułowie - to ten?
UsuńWpiszcie- noclegi majątek Niwa :) to jest nasz strych :))))
UsuńA ptaszki możesz pooglądać 4 km od mojego domu :) staw Jamnik. Trochę dalej, rowerami ok 15 km dojedziemy do tzw. tamy Goeringa- jaz Niezgoda :)zapraszam :)
UsuńBDB, to kuszące...
Usuńmoże w tym roku też będą grzyby ...:)
UsuńBDB, przy tej suszy, wątpię w grzyby.
UsuńSuszone na pniu. Jakże praktycznie.
UsuńBogusia - ladny ten strych!!
UsuńKrysiu, a jadalnię w piwnicy widziałaś ? W tle koni widać też dom, choć niektóre budowle typu wiaty są nowe.
UsuńPiekny dom, ale tylko na jednym zdjęciu bardziej go widać, w kazdym razie, cudnie mieszkac w takich miejscach.Mnie nie było dane.
UsuńWidze tu,te niemieckie stare domy, pałacyki, dworki, niemal w kazdej wsi, koscioły, piekne zadbane obiekty , czesto wąłsnie zamiesskałe te posesje ,ale hociaz z daleka monza popatrzec.
UsuńBogusia - widzialam, widzialam, ale mam slabosc do strychow. wielka! moglabym mieszkac na niewysokim strychu.
UsuńHana, jakie przepiękne pałacowe wspomnienia! Szkoda takiego budynku, ale ten dach wygląda jak nie tak dawno kładziony, może jeszcze coś z tym zrobią? Czekam też na następny pałac:))) Kaplica naprawdę budzi niesamowite skojarzenia. Przypomniały mi się moje lęki w kwestii wilków zamieszkałych za ołtarzem w Starym Kościółku przy Kościeliskiej... Przeszło mi dopiero jak Tato poprosił zakonnicę opiekującą się ołtarzem, żeby mnie przeprowadziła z tyłu ołtarza i pokazała, że nijakich wilków tam nie ma. Trzymałam kurczowo Tatę za rękę, drugą ręką wczepiłam się w habit zakonnicy i jakoś przeszłam, ciekawość była silniejsza. A po wilkach ani śladu.
OdpowiedzUsuńBDB, też piękne wspomnienia pałacowe, fajnie, że możemy jeszcze wspominać takie rzeczy jak wędzenie kiełbas i magiel:))
Mika, wokół pałacu nie spotkałyśmy żywej duszy, żadnych ludzkich śladów, nawet wandalizmu. Nic, wymarłe miejsce.
OdpowiedzUsuńPojadę do drugiego pałacu, to niedaleko, muszę tylko odzyskać aparat.
Kapliczka leży na uboczu, mniej więcej w połowie wysokości góry, nie widać jej, dopiero kiedy się na nią wlezie. Wokół nic, tylko krzaki i drzewa. I ten cmentarz...
Piękny ten Twój pałac !!! Niesamowite jest to, że w nim mieszkałaś i masz najpiękniejsze wspomnienia z dzieciństwa. Gdy widzisz to miejsce w tak opłakanym stanie - to pewnie serce Cię boli ?
OdpowiedzUsuńJa zakochana jestem w takich budynkach. A nie można go kupić ? Ogromna szkoda, że budowla tak sobie stoi i niszczeje...
Ula, trudno mi nazwać te emocje. Nie, nie aż tak, żeby pękało serce. Pewnie byłoby inaczej, gdyby to był dom rodzinny. A to był tylko przystanek, a ja byłam małym dzieckiem.
OdpowiedzUsuńPałac może ktoś kupił, bo wszędzie wiszą stosowne tabliczki i kłódki na drzwiach, a okna częściowo pozabijano deskami. Gdybym była straszliwie bogata, może i kupiłabym go, a jeszcze lepszy byłby pałac nr 2, bo mniejszy, taki w sam raz. Ale to mi nie grozi:)))
Można też obejrzeć wpisując: MZ Niwa Piotrkosice- Konno obszarami natury- przez wzgórza i doliny. Zdjęcia pokazują zarówno dom jak i okolicę :)
OdpowiedzUsuńJak wyżej napisałam, dzieciństwo spędziłam w drewnianym domu, nie w pałacu. Jak zamieszkaliśmy tu, gdzie nadal mieszkam, to za oknem mam pałacyk z 1908 r. Najpierw był prywatny, potem było co bądź, a w latach 60-tych XX w. Huta przejęła go na placówkę kulturalno-oświatową i całymi dniami przebywaliśmy w nim, cała osiedlowa młodzież. W latach dwutysięcznych kupił go prywaciarz i po paru letnim remoncie zrobił hotel ful-wypas 4-gwiazdkowy. Co sobotnie imprezy nie dają nam spać, ale widok z okna mam piękny, właśnie na ten "Pałac Polanka" i prześliczny park.
OdpowiedzUsuńNo Hana! masz wspomnienia i fajne dziedzinstwo. I az trzy palace, no no no !
OdpowiedzUsuńNaprawiaj aparat fotograficzny! koniecznie! bardzo lubie takie opowiesci, bo mi przypominaja moje historie zyciowe.
"moj palac" ktory wtedy nazywano zamkiem, mial szczescie, zostal wypolerowany do granic mozliwosci a tez zaczal po zmianach ustrojowych niszczec i powoli go rozkradano. Moj tata upadku jego ukochanej budowli nie dozyl.
Mieszkalismy tam ponad 30 lat, tato ksztalcil mlodziez wiejska w Uniwersytecie Ludowym.
A my mielismy najlepsze dziecinstwo na swiecie, 20ha parku, staw, sad, ogrody, konie, swinki, krowy, kury, kaczki, gesi etc...
Zamek dostal sie w rece budowlanca z Gliwic i ten piesci go i piesci. Boje sie, ze przesadzi, ale lepiej to niz smutna ruina.
Wystarczy napisac w googlu "palac w Wiekszycach' i mozna podziwiac , jest wiele jego zdjec.
A my jak tylko mamy okazje odwiedzamy "nasze miejsce", w tym roku tez byliasmy..restauracja ma swietne dania...nalezy do 100 najlepszych w Polsce.
O jacie, Grazyna, zamczysko wrecz!! nastepne fajne dziecinstwo...
UsuńWOW, piekne miejsce!
UsuńDzień dobry.
OdpowiedzUsuńPogodnie i ciepło czyli bez zmian.
Dobrego dnia.
To ja przebijam czyms z drugiej reki. Moja najserdeczniejsza przyjaciolka ze studiow wychowala sie na prawdziwym zamku, co byl/jest gotycki. Namyslow - jej Tatko dyrektorowal browarowi tam i ona sie nauczyla jezdzic na rowerku na korytarzach zamku, bo az takie stosowne byly! Potem sie przeneisli do Wroclawia i w mrowkowcu zamieszkali....
OdpowiedzUsuńa ja tylko raz bylam tam, gdzie moj Tatko sie urodzil i mieszkal...odzyskac tego sie nie da, bo finansowo bysmy na tym wyszli jak Zabloski na mydle - osrodek opieki spolecznej od powojnia...wyremontowali, dobudowali duzo, dach przelozyli, centralne zalozyli, etc etc, poza tym cel jednak szlachetny-dom opieki dla dzieci i jak tam bylam ten jedyny raz (a nie chcieli mnie wpuscic, dopiero jak opowiedzialam JAK wyglada w srodku i od zadniej strony, a to znalam z opowiesci Tatki, paru zdjec i...pasteli, ktore Tato malowal do konca zycia. z tesknoty), to sie okazlo, ze jakby wiekszosc tych "dzieci" byla juz po 60tce.... A park mial dalej cudne ogromne drzewa. Ale nie bylo mi to w sumie pisane, dla mnie to ten Ciechocinek i ogrod przy naszym domu we Wroclawiu do zabawy. A moje dzieci to juz w ogole. Synus to jeszcze w Nigerii i w Walli pod lasem sie bawil, ale Coreczka to tylko na naszej, nie przejezdnej choc, ulicy i kolo fabryczki otoczonej drzewami i trawa. wszystkie dzieciaki sie tam bawily.
Ach, jak mi się nostalgicznie zrobiło! Piękny post! Ja nie mieszkałam w pałacu, dzieciństwo spędziłam w jednoizbowym domku dozorcy (6 osób, jeden pokój, kuchenka malutka, a toaleta w piwnicy kamienicy obok), dopiero kiedy miałam prawie 10 lat przeprowadziliśmy się do bloków, ale dziadkowie tam zostali. Jednak pamiętam z wakacji na wsi "dwór" po przeciwnej stronie drogi; nie wolno nam było tam chodzić, a gospodarze wynajmowali ludzi do roboty w polu i pamiętam, jak ciocia i babcia zabrały nas kiedyś do pracy przy wyrywaniu lnu:) A kiedy miałam kilkanaście lat, babcia zabrała nas, żeby pokazać nam, gdzie mieszkała.Pojechaliśmy furmanką - bo tam nic nie jeździło - z wujkiem Andrzejem (którego rodzice babci adoptowali, a mieli dziewięcioro własnych dzieci i jeszcze wychowywali jakiegoś wnuka, niestety, dokładnie nie pamiętam). Tam już nie było domu, tylko ruiny, ale babcia zawsze tak pięknie i z miłością wszystko opisywała... "Widzę" niewielki dworek, umajony na Zielone Świątki wyciętymi w tym celu młodymi brzózkami, świerki przed domem, kwiaty w ogrodzie, ule... Ojciec babci pochodził ze szlachty, zaściankowej, ale zawsze:) matka była zwykłą wiejską dziewczyną, ale pewnie bogatą:) Pamiętam, jak babcia opowiadała, że sam pan hrabia na przednówku od jej ojca zboże pożyczał... Żałuję, że ten dom nie przetrwał; o ile pamiętam, został zniszczony w czasie wojny.
OdpowiedzUsuńDobra, pałacowe i niepałacowe jaśnie panienki. Strasznie romantycznie i nostalgicznie się zrobiło w komentarzach, a jakby nas przecież nie hodowano, to przecież miałyśmy różne szalone pomysły i dokazywałyśmy czasem lepiej niż niedorosła płeć męska. A zwykle razem z nimi. W komentarzu gdzieś wyżej napisałam o szalonych jazdach weuską po schodach kościoła, i nawet linki do ilustracji dodałam. Przyznać się jedna z drugą, co tam żeście nawywijały w szczenięctwie. Rodzice i tak tego nie tu przeczytają i nikt im nie powie, więc można śmiało :)
OdpowiedzUsuńOj, duzo, Psie, duzo tego...jazda na rowerze za pijanym dziadem, co mieszkal pare ulic dalej, mialam chyba z 8 lat. z kolega Januszkiem tak go gonilismy i przezywali, a on jak sie nie odwroci i jak popedu dostal, to nas prawie dogonil. Uratowala nas m oja mama...jablka ze wszystkich ogrodow sasiedzkich byly kradzione....rozwalanie stogow siana na lakach nad Odra to byla norma. Chodzenie do Zoo przez mur od strony Odry...pluce z kladki na samochody, kolo Hali Ludowej, jak na lyzwy chodzilysmy. wydaje mi sie, z emialysmy tak ze 14 lat... skakanie z 1 pierwszego pietra wysokiego na halde piachu w niewykonczonym domu na Noakowskiego, wrzucanie patykow czyli strzelanie zluku, do otwartych okien gdziekolwiek na naszej i innych, ulicy.nie zdazylam jednej glupiej dziewuchy powstrzymac przed nasypaniem piasku do baku goscia, co mial smaochod, co na naszej ulicy sie nie zdarzalo - samochod byl jeden! a to brat mnie wieszal na haku z boku szafy zeby zobaczyc jak to jest - sznurek byl papierowy, po ciastkach, lekko namokniety wiec sie rozerwal...plywanie tratwa Andrzeja jak powodz byla i Odra wylala niezle. Andrzej nas wozil nie tylko z TEJ strony walu (powodziowego) ale i...TAMTEJ. Jazda na lyzwach na Odrze, przy akompaniamencie huku trzaskajacej kry...nieodrabianie lekcji z polskiego w 3 klasie - 17 razy, co laczylo sie z bardzo ciekawymi wersjami podpisu mojego Tatki, hrehrher (pod uwagami w dzienniczku, np wycinalam jego podpis z ksiazek, wklejalam pod uwaga i wmawialam pani nauczycielce, ze Tato mial taki wybryk)....w ogolniaku z chlopakami strzelalam takimi zaslinionymi kulkami przez rurke od dlugopisu w okulary pani od polskiego. ona mnie nie lubila, ja jej (choc, z reka na sercu, probowalam i strasznie sie do polskiego przykladalam, zeby choc jedno dobre slowo na temat moich wypracowan powiedziala, a ta nic!). Nikt nikogo nie wydal, wiec ok. to to takie drobiazgi z zycia....
UsuńPrzy wklejaniu podpisu Tatka popłakałam się;))))))))
UsuńSiostro! Ja z innej strony miasta mieszkałam, ale Odra tyż była niedaleczko. Łomatko i córko, co to było jak się moja rodzicielka dowiedziała, że zjeżdżamy z Górki Szczepińskiej na wał, a dalej niżej z brzegu na połowę Odry. Dobra zima była, sanki niosły bo od tej strony stromo, smarki się wycierało przemoczonymi rękawicami i hajda! Mamunia miała temat na rozprawę habilitacyjną i trzy doktoraty. Inni przyłapani na tym procederze też lekko nie mieli. Nawet nie wspomnę jak się bawiliśmy na moście kolejowym między Popowicami a Osobowicami! Czy się zdąży przed pociągiem, bo tam nie było kładki dla pieszych. No i po drugiej stronie koszary radzieckie... Działo się, oj działo ;)))))
UsuńOpakowana, miałaś bogate życie zewnętrze! Dzięki Twojej opowieści przypomina się ciągle coś nowego. Chyba spiszę sobie, żeby było na post o pałacu nr 2 bo tam to ja dopiero rozwinęłam skrzydła!
UsuńNooo, Psie, pociagowi jednak nie przebigalam drogi....na sankach raz zjechalam prosto na drzewo, choc bylam mocno zapoznana z tematem ;) cztery konczyny wokol pnia a sanki w kawalkach...
UsuńHana - ja sie wlasnie zastanawiam, co tak malo robilam....jeszcze mi sie przypomnialy nalesniki z komarami....u Maruchy pod debami. Blache jakas znalezlismy, pare cegiel i zrobilismy kuchnie! ktos rabnal z ktorejs kuchni jajo, ktos inny przyniosl maki i miche. rozrobilismy ciasto i nawlataly nam komary...ale co tam? a innym razem Marucha zjadl smazone surojadki (czyt: mial surojadki, przywlokl make, ustroil grzybki w make i rzucil na te blache. bez tluszczu czyli maka sczerniala, grzybki byly surowe ale i tak zjadl a mysmy czekali, kiedy zemrze....nie pomerlo mu sie, wiec surojadki uwazam za jadalne.
Ja myślę, że aparat się oszołomił wysokością. 131 metrów to jednak nie w kij dmuchał. Każdy by się speszył.
OdpowiedzUsuńWięcej nic nie napiszę, bo się oszołomiłam tym pałacem. I tym, że popada w ruinę. I przypomniałam sobie wszystkie moje chleby z masłem i cukrem, wszystkie kogle mogle (te z kakao też) i wszystkie jabłka papierówki oraz agresty prosto z krzaka. Fikołki na trzepaku. :D
ygląda na to, że speszył się bardzo. Dzisiaj nie utknęłam w żadnym korku i dojechałam gdzie trzeba. Wygląda na to, że obiektyw nie współpracuje z resztą aparatu. Musiał tam zostać (aparat), a zastępczych nie mieli:(((
UsuńKogla-mogla nie lubiłam i nie lubię. Moim przysmakiem z dzieciństwa był omlet smażony tylko z jednej strony, na wierzchu była ścięta piana z białek, a na to jakies owoce. I kaszka manna z sokiem malinowym lub z utartymi jabłkami i cukrem. Mmmm, chyba sobie ugotuję.
Na tej chełmińskieg górze jest (nadal) dół - w tej chwili nieprzykryty - zwany przez nas wtedy studzienką. Wygląda jak głębokie szambo, w tej chwili zasypane śmieciami. Nie mam pojęcia co to było, bo poza tym nie ma tam nic, żadnych budynków, niczego, więc szambo raczej bez sensu. Wtedy było to przykryte zmurszałymi deskami. Robiliśmy zawody, kto przeleci po tych deskach. Czy wówczas była tam woda, czy coś innego, nie wiem, bo nikt nie wpadł, a mógł...
OdpowiedzUsuńPoza tym góra z jednej strony kończy się stromym urwiskiem. Zjeżdżaliśmy wzdłuż niego na sankach i wygrywał ten, kto przejechał najbliżej. Mierzyło się odległość śladu płóz od brzegu urwiska.
Teraz robię drugie podejście z aparatem.
Straszne teraz. Się było dzieckiem, to się myślało, że się jest wiecznie młodym i nieśmiertelnym do tego. Jak to Nałkowska trafnie ujęła w Granicy - różnych rzeczy się spodziewałam, ale że będę stara, to nigdy.
UsuńPod tym względem to dobry czas, ta beztroska i nieswiadomosc ulotnosci. To ise juz niestety nie wróci.
UsuńBo ogólnie nie lubiłam być dzieckiem:)
UsuńDora, nie pamiętam, czy lubiłam być dzieckiem. Po prostu nim byłam. Może tak Ci się wydaje, Tobie dorosłej, z perspektywy czasu?
UsuńCzajko, wydaje mi się, że dziecko nie myśli o nieśmiertelności i wiecznej młodości, po prostu żyje dniem dzisiejszym i chwilą. Potem dopiero zatraca tę umiejętność. We wczesnej młodości chce się być dorosłym, bo dorosłym więcej wolno, wiadomo. Jako dziecko dużo chorowałam, m.in. miałam astmę. Ciągle coś się działo. Pamiętam jak dziś, że chciałam być dorosła, bo myślałam wtedy, że dorośli nie chorują i nie czują bólu. Moje choroby minęły z czasem i dojrzewaniem. Czyli miałam rację:)
UsuńPS. Czajko, ja się spodziewałam, że będę stara, ale że aż tak szybko, to nie.
UsuńHano,nie ,będąc dzieckiem, nie lubiłam nim być, po za tym moje dziecinstwo było pomerdane, wiec i czym tu sie cieszyć,byłam nieszczesliwa, zahukana i zakompleksiona,a mimo to też mialam swoje humorki :) W kazdym wyławiam jakies okruchy fajnych chwil,z ogółu niefajnego życia ogólnego ,patrze troche na to moje dziecinstwo i dorastanie z boku. Odzyłam ,kiedy wyniosłam sie z domu,taka prawda.
UsuńTen komentarz został usunięty przez autora.
UsuńMusialam usunac,bo jakis wielki wyszedł ten koment. Chcialam napisac,z\e kiedys dorosli wydawali sie byc juz takimi starymi:))))) Jak juz ktos mial meza/zone i dzieci,to był stary:))))
UsuńAch, mialam epizod szpitalny,bosz,jak ja wtedy plakałam , tak mi było źle. Też niby z tego wyrosłam,bo mailam jakies problemy z sercem,arytmię. Potem długo ,długo nie hcorowałam,byłam wręcz bardzo zdrowa,nie zarazałam sie nawet zadnymi chorobmi od innych. No ale teraz bonus od zycia troche juz blaknie.
UsuńA ja lubilam byc dzieckiem. Mimo roznych rzeczy (np Rodzice...niby mialam oboje, ale oboje nie razem...jakos nie pamietam ich szczesliwych razem.... a i rekoczyny probowaly byc, relacje Tatki z moim Bratem i ogolnie braki na wszystko co bylo potrzebne). Jednak nie za bardzo mialo to jakies odwzierciedlenie w MOJEJ codziennej rzeczywistosci. Za to moj Brat skonczyl studia i wrecz na drugi dzien sie ozneil i wyprowadzil....moim dzieciom ciagle powtarzalam - badzcie dziecmi jak dlugo chcecie, badzcie w domu jak dlugo chcecie, dziecinstwo jest okropnie krotkie, a doroslosc trwa cala reszte zycia...
UsuńU mnie chleb ze śmietaną i cukrem, albo baton z miodem, uwielbialismy rodzinnie baton.
OdpowiedzUsuńMieszkałam w domu jednorodzinnym na peryferiach miasta do 18 roku zycia,u dziadków. Bylo troche jak na wsi, mieszkańcy osiedla to przyjezdni z róznych stron kraju,na ziemie odzyskane, sąsiadka była zza Buga, moi dziadkowie z Mazur, inni z kolei z okolic Wilna, tak wiec mieszanka kulturowa,ale kazdy niemal hodował kury,czasem świnie,trafiała sie krowa, no i kazdy uprawial ogródek.(kilka ulic z domkami,cześć miała lepiej ,bo cały dom na jedną rodzinę, nasze były bliźniakami,wiec za scianą sąsiedzi).
Nie nawywijałam niczego w dziecięctwie,dom,szkoła,szkoła ,dom, nic niezwyklego.
A i najsmaczniejsze, chleb z maslem i szczypiorkiem, ktory rósł w ogródku, uwielbiałam.
OdpowiedzUsuńDora - mialas szczypiorek na talerzyku i przyklejalas kromke maslem w dol w ten talerzyk? Jak najmocniej przyciskac, zeby jak najwiecej szczypiorku sie przykleilo?
UsuńUrokliwe miejsce :-)
OdpowiedzUsuńDora, a chleb z masłem i kiszonym ogórkiem?
OdpowiedzUsuńZ kiszonym ogórkiem nie, ale kroma z masłem i czerwoną cebulą, to pamiętam.
UsuńNieno, do kiszonego ogórka musi być sznytka z masłem. Ze smalcem też pycha, ale to zupełnie inny smak.
UsuńJa to uwielbialam i uwielbiam pajde chleba ze skwarkami i smalcem (niajulubiensze zawsze byly ze sloniny i choc odrobiny wedzonki), na to cebula, a na to kiszony....za to w Boze Narodzenie, na bogato - pajda chleba, chrzan, cebula, szynka badz kielbasa jakas, salatka jarzynowa i ogorek kiszony...ciezko jesc, bo dosc pietrowe, ale jaaaaaakie dobre
UsuńZe smalcem:) Babcia robiła sama smalec i zawsze było go pod dostatkiem,masła sie malo uzywało
OdpowiedzUsuńCo to baton? Bułka? W sensie to z miodem.
UsuńA smalec z jabłkami i majerankiem? Albo chleb ze smalcem i szczypiorkiem? U nas też babcia smalec robiła i częściej był niż masło. Do smalcu szły dodatki: cebula, jabłka i majeranek albo pieczarki i vegeta, a ze skwarek babcia robiła kruche ciastka z maszynki. Ślinotok na samo wspomnienie :)
Baton to baton, taka nazwa, biale, delikatne pieczywo węższe od bochenka chleba.Do dziś jestvw sprzedažy.
UsuńCiastka z maszynki robil moj tesc, mam jeszcze przepis a byc moze i koncowki do maszynki tez sa.
UsuńTak myślałam z tym batonem. U nas to bułka wrocławska.
UsuńNasza Mama tez robiła ciastka z maszynki ze skwarek. Pychota!
UsuńPsie, ja z Klodzka, wiec tereny nasze sa bliskie, byc moze i bulka wroclawska teraz to sie zwie, u nas w sklepach nadaj jest naklejka , ze baton.
UsuńU nas się to nazywa bułka weka, lub wrocławska, a jeszcze cieńsze, a długie, to bagietka.
UsuńA kto pamieta prawdziwe, chrupiace i pachnace solanki z duza iloscia kminku? i kielbase kminkowa? ciekawe, gdzie przepadla....ostatni raz jadlam na maturze, jak nam posilek podali.
UsuńDora, nazwa jak nazwa ale wiemy co to za wyrób, faktycznie jak Bezowa pisze czasami zwie się też weka.
UsuńOpakowana, w piekarni na Bema solanki były, są i będą! Z resztą żadna inna piekarnie nie może się równać z tą na Bema :)
Oooo, to jak bede to pojade na solanki! choc to nie moje rewiry. owszem wizytowalam, glownie pod koniec szkoly sredniej i w czasie studiow. i nie kojarze...za to pamietam na rogu chyba Pomorskiej takie okienko z paczkami na wage -te male okragle. a moze to bylo Drobnera.... na Biskupinie byla NASZA piekarnia. jak juz wyjechalam to sie chyba sprzedala i takie dete bulki itepe zaczeli robic, aale powoli wracalo lepsze pieczywo i ciasta/ciastka...znalazlam zdjecie tej piekarni z 1936 roku i sie W OGOLE nie zmienila! Wojna zostawila kawal Biskupina w dobrym stanie! No i wzieli i niedawno piekarnie zamkneli :(
UsuńO, tak, z cebulą też:) i najlepsza,zupe buraczkową , mielone i pyzy ziemniaczane robila,moja babcia, a i jeszcze grzybka, to byl taki grubasny nalesnik na slono.
OdpowiedzUsuńPoczytałam Wasze wspomnienia, dużo wspólnych mamy: chleb ze śmietaną i cukrem, ogórkiem a nawet rozkruszoną kostką maggi (uwielbiałam), zjeżdżanie na sankach do zamarznięte rzeki, wyprawy na łąki wiosną po skrzek, latem po sitowie, układanie kapsli od butelek na torach kolejowych, żeby je pociąg rozpłaszczył, pilnowanie małej siostry koleżanki żeby nie zjadła gąsienicy bielinka, agrest z krzaka, najpyszniejsze na świecie złote renety itd.
OdpowiedzUsuńDzisiaj oglądałam niszczejący piękny pałac Potockich, pomyślałam o pałacach, które opisujecie. Ja się wychowałam w starym drewnianym domu, niby w mieście, ale na peryferiach, gdzie trochę wsi też było.
Ewa - kostki maggi to najczesciej byla wydawana reszta po zakupach. ja zawsze oblizywalam. tez po ogorki kiszone i kapuste (jak w domu zabraklo) zawsze sie chodzilo ze sloikiem i wipijalo sok w drodze do domu...Ktore wspolczesne dziecko to zrozumie? Teraz musialoby dydolic woreczke z ogorkami, badz wrecz wiaderko. A i sok nie ten... ja tam dalej napisalam o tym, ze moim Rodzicom i bratu bylo juz latwiej jak sie urodzilam, on to porownuje tak: on = chleb maczany w wodzie i posypany cukrem, ja = chleb posmarowany maslem i posypany cukrem. a pozniej to nawet na smietane sie zalapywalismy! Ja tam do dzis bardzo lubie chleb ze smietana....
UsuńUwielbiałam jadać we wsi, po domach koleżanek. Mama mi zabraniała, bo to nie wypada tak się wpraszać i w ogóle. Kochałam to! Mama sama robiła cieniusieńki makaron, a u koleżanek był rosół z makaronem pt. rurki albo muszelki - to było coś! A Mama nawet słyszeć nie chciała o kupnym makaronie! Albo grzybki w occie! Mama uważała, że grzyby w occie są fuj. I w ogóle, u koleżanek wszystko było lepsze! Kanapki z leberką do szkoły miały lepsze! A nie tam z jakimiś twarożkami. Oczywiście zamieniałam się.
OdpowiedzUsuńI jeszcze jadało się u koleżanek marmeladę sprzedawaną we wsiowym sklepie na plastry. Leżał taki kloc na ladzie i pani sklepowa kroiła w plastry. Matko, jak mi to smakowało!
OdpowiedzUsuńHanuś i nie dziwota, że Ci marmelada wchodziła, bo była z prawdziwych owoców, a nie jak teraz woda, cukier, pektyna i barwnik i smak identyczny z naturalnym, wsad owocowy 40g na 100g produktu. U nas w sklepie można czasem jeszcze taką kupić w takich małych pudełkach z ordynarnego, krzywo nadrukowanego plastiku, ze zwykłym deklem, który pęka od razu przy próbie otwarcia. I w krajach byłego ZSRR też na takie coś trafiłam, właśnie nożem krojone z dużego bloku. Borze szumiący jakież to pyszniaste!
UsuńTeż to pamiętam, te kloce na ladzie i smak niezapomniany. Mama też robiła makaron, a babcia robiła na parze takie wielkie buły/kluchy, z sosem się jadło, albo masełkiem i cukrem.
UsuńEwa2, te buły-kluchy to mogły być pyzy drożdżowe. Uwielbiam!
UsuńEwa2, u nos łyne się nazywajum kluchy na łachu albo kluchy ze szmata.
UsuńKiedyś, za czasów studenckich takie pyszne pyzy jadłam tylko w Poznaniu. Mój tatko był miszczem w robieniu mącznych rzeczy. Kluski też długo były własnej roboty. Pyzy były pycha ale te poznańskie inaczej smakowały. A grzybki robione przez tatkę też wyżerałam słoikami a matkowina ciągle je chowała i mówiła, że ocet zabija mi czerwone krwinki i że dzieci nie powinny tego jeść.
UsuńPsie, może i u nas gdzieś jeszcze jest? Marmelada znaczy? Nieee, wątpię.
OdpowiedzUsuńA lizaki kogutki pamiętasz? E, chyba jesteś za młoda...
Kogutki - a jakże !! Marmelady nie lubiłam
UsuńKogutki pamietam,a te cukierki groszki kolorowe owocowe i murzynki kakaowe z okraglych pu delek z dziurką, oranżadki w proszku, pod kran sie lecialo prosto ze,sklepiku szkolnego i taka musujaca pianke pożerało.
UsuńAle.ale przypomniala mi sie taka zabawka sprzedawana na targowisku, jakby piłeczka na gumce , troche grubszej niz recepturka , odbijalo sie ja dlonią, ale ta gumka szybko sie zrywala.
Hana, znalazłam w internetach: firma Stovit ją robi https://www.ceneo.pl/17164775
Usuńale są jeszcze inne tylko trzeba skład poczyać, żeby faktycznie był to owocowy ulepek a nie jakiś pektynowy żelfix
jeszcze jadłam z Lubawy https://www.ceneo.pl/28534233
Ja wychowując się w starym śródmieściu Łodzi, za bardzo nie miałam gdzie rozrabiać, po za tym miałam kulę u nogi - półtora roku młodszego brata, który potrafił kablować, gdy już coś malowaliśmy. Pamiętam, że uwielbiałam chleb z masłem plus szczypiorek lub cukier. Do tej pory Mama gotując kapuśniak, śmieje się, że mam dzwonić po koleżankę, bo będąc w pierwszej klasie wraz z koleżanką zeżarłyśmy gar zupy przeznaczony dla 4 z naddatkiem. Dla odmiany u Niej nauczyłam się jeść lina, szczupaka, a wszystkie te ryby Jej Tato robił w śmietanie. Nigdy nie udało mi sie powtórzyć tego smaku ryb, mimo, że próbowałam wielokrotnie. Zawsze to jeszcze nie było to.
OdpowiedzUsuńBoguśka, to nigdy nie będzie to - mam na myśli zapamiętane z dzieciństwa smaki. One były bogatsze o tamtejsze emocje czy cuś.
OdpowiedzUsuńChyba byłaś po prostu grzecznym dzieckiem. Zawsze jest gdzie rozrabiać!
Z ekstremalnych dziecięcych zabaw pamiętam przebieganie przed jadącymi samochodami - wygrywał ten, kto przebiegł najbliżej samochodu. Odbywało sie to na wysokości bramy uwiecznionej na zdjęciu. Czekało się(!) na samochód, żeby przed nim przebiec. A była to dzisiejsza A2! Marmelada, mniam, zawsze trzeba było walczyć z Mamą żeby kupiła choć kawałeczek, bo Ona uważała, że to fuj. A wyścigi chrabąszczy urządzałyście? biedne chrabąszcze, po wyścigach lądowały w kurzych gardłach, bo mamine kury bardzo je lubiły i Mama kazała zbierać.
OdpowiedzUsuńChrabąszcze to było coś !! Ładowaliśmy je do butelek po mleku i potem też kurom dawaliśmy. To było na wsi. A na podwórku w mieście to rakietkami od badmintona je nawalaliśmy i do puszki. Wygrywał ten, kto więcej zebrał w ciągu 10 minut. Ja za chałwą z bloku przepadałam i mlekiem z tubki oraz oranżadą w proszku, którą się paluchem z torebki wyjadało.
UsuńO mamuniu, ja sie chrzaszczy bałam, bo spadaly z nienacka za glowe czy plecy jak sie szlo pod drzewami. O Lilka, wlasnid pisalam o oranzadzie.Mleczko tez bylo dobre.jak bylam,mala rarytasem byly banany, zielone udawalo sie kupic ciotce, wkladala do szafy i jak ktorys dojrzal to sie zjadalo, najczesciej wlasnie z bułką lub kromka z batonu.
UsuńLilka, chrabąszczy po dziś dzień nie lubię i otrzącha mnie. Może dlatego, że wtedy było ich tam w maju pierdylion pierdylionów i były wielkie! A może tylko tak je zapamiętałam. Oranżadę na sucho też jadłam, uwielbienie dla chałwy zostało mi do dziś.
Usuńo jezu...te chrabaszcze na plecach - ja zawsze mialam krotkie wlosy na poleczke (tylko duze kukuryku u czola nie pozwalalo na prawdziwa poleczke), wiec strasz, ze wleca za kolnoeiz byl duzy...oranzada w proszku - przysmak...szczegolnie jak papierek po brzegu sie rozmywal od sliny. chalwe tez kocham. I kamyczki , ale juz nie terazniejsze.
UsuńJak ja sie urodzilam, to ju Rodzicom i bratu bylo lepiej. On wczesne dziecinstwo mial okrutnie biedne - mieszkali we troje w pokoju w suterenie, ponizej poziomu ulicy. pokoje tam byly. w nich kozy. tym ogrzewali, jak mieli za co. W koncu korytarza byla "kuchnia" czyli podobno dwupalnikowe cus. wychodek jakis marny z umywalka i juz. podobno w pokoju czasem zima woda w misce miala warstewke l odu, a jak brat chcial drugie jajko, no bo chcial, to Mama plakala, bo nie miala na drugie jajko. Jak ja sie urodzilam, to juz mieszkali chyba z rok na Biskupinie - mieszkanie na parterze w willi. Juz tam mieszkali na 1. i na 2. pietrze i dokooptowali Rodzicow. ale metraz za duzy, wiec dolozyli im dwoch dodatkowych lokatorow, wiec we 4 mieszkalismy w dwoch pokojach....a pozniej pozniej w 4. raj na ziemi, choc bida byla zawsze. A wszyscy dokola mysleli, z ejestesmy bogaci....Mama bardzo umiejetnie zakrywala biede plus, no j ednak, mielismy PACZKI od Wujka Stasia Z Anglii...pamietam pierwsza gume do zucia. od razu polecialam podzielic sie z przyjaciolka, ale odkrawalam kawalki scyzorykiem, bo bylam chytra, hrehrehrh. ale smak tego kapitalistycznego wynalazku pamietam! Nie cierpialam swoich kanapek w podstawowce - zolty ser i natka. na szynke zupelnie nie bylo kasy. I zamienialam sie na kanapki z jajecznica badz, o matku bosku, (owczesna) metka!
U nas bylo proste jedzenie, zas u moich kolezanek małmazje i zupelnie inne menu, wiec tez chetnie jadalam u innych, jak mnie czestowano.pierwsze frytki jadlam wlasnie u przykaciolki owczwsnej, jej babcia smazyla takie pyszne grube, pewnie na,smalcu, och jak mi smakowaly. U innej z kolei babcia przyrzadzala raz na jakis czas golabki z ziemniakami, tez u nas nieznane, a jej mama sernik wiedenski na kazda wieksza uroczystosc. Ja do kolwzanek chodzilam, ale one do mnie nie za bardzo mogly, i to byl problem tez.Bo mi bylo glupio naduzywac goscinnosci, nie mogac sie odwdzieczyc, no i wstyd bylo tak ciagle odmawiac, kiedy chcialy przyjsc.
OdpowiedzUsuńJa tez lubiłam, jak Hana, latać po wsi i załapywac sie na jedzenie u koleżanek. Ono było zwykle dużo lepsze od tego w domu. Ale też zdarzały sie wpadki. Przy jednej z takich okazji zostałam poczęstowana zupą z dyni. Nie wiem co w niej było, ale nabawiłam sie wstrętu do zupy dyniowej na całe życie. Do tej pory pamiętam jej mdły, obrzydliwy smak, a jako że byłam dzieckiem z dobrymi manierami, miałam przymus skonsumowania jej do końca. Fuj!
OdpowiedzUsuńA ja lubie i dopoero niedawno sprobowal, tzn nigdy wczesniej nie jadlam, poczytalam przepisy i ugotowalam, pysznosci, ale dodaje sporo przypraw i czosnek.
UsuńCo do marmolady to czasem sie trafila, ale jako ze mielismy ogrodek to wszystko bylo domowe, dzemy, soki, sloiki z roznymi przetworami.Dziadek lowil ryby, ciotka szyla i robila na drutach, malo co mialam ze sklepu.
Z przychodzeniem kolezanek do domu mam wspomnienie urzadzania im pokazu bajek z projektora - we wsi tylko my taki miałyśmy. Kiedys odezwała sie we mnie żyłka biznesmeńska i urzadziłam pokaz odpłatny. Bosszzz, co to była za awantura! No i żyłka zamarła na wieki niestety. Juz sie nie odezwała.
OdpowiedzUsuńHahaha, my tez mielismy projektor, a wieczorami na glos ciotka czytala ksiazki, babcia i ja sluchalysmy.Ja sie balam, bo to byly czasem horory a wychodek za domem, to tez byl koszmar z tym kibelkiem.nie mielismy lazienki, pralki, gazu i wc.
UsuńMarta, pamiętam tę aferę, hrehre! Ale nie pamiętam po ile chodziły bilety!
OdpowiedzUsuńHana, ja tez nie pamiętam po ile były bilety, ale musiała to byc jakas zawrotna suma typu 10 groszy.
OdpowiedzUsuńMarta, ale dlaczego to się wydało? Czy robiłaś to na legalu myśląc, że to przecie nic złego?
OdpowiedzUsuńHana, chyba tak, myślę że byłam dumna z pomysłu i nie widziałam powodu żeby go ukrywac.
UsuńI jeszcze jedno wspomnienie. Saneczkowe. Chełmińska góra w miejscu gdzie zjeżdżało sie na sankach przecieta była trzema głębokimi rowami. Cała frajda polegała na tym,że na tych rowach sanki odbijały sie i leciały kawałek w powietrzu. Najwyższą sztuką było zjechac "z trzeciego rowka", tzn ze szczytu. Hana była smark, nie dla niej były te wyczyny. Ale ja owszem, byłam w tym niezła, zjeżdżałam z trzeciego rowka, nawet bez wypadków. Ale pewnego razu zabrałam na sanki niejaką Henię. Ona siedziała na moich sankach z przodu, ja jako kierowca z tyłu oczywiście. Na drugim rowku Henia zsunęła sie z sanek, a one przodem walnęły ja w plecy. Henia straciła oddech, ja też z wrażenia, a raczej ze strachu. Pamiętam, że zapakowaliśmy ją (dzieciaki) na te sanki i zawieźliśmy do domu, taką z trudem oddychającą. Przeżyła. Nie pamiętam żadnych reperkusji tego wydarzenia, więc chyba ich nie było, ale do tej pory pamiętam moje przerażenie. tak to mogłam stać się morderczynią. Nie odwiodło mnie to od wyczynów "na rowkach"
OdpowiedzUsuńO, to było straszne!
OdpowiedzUsuńoj było Dora, było. Dokładnie nie pamiętam, ale Staruszkom chyba nawet nic nie powiedziałam ze strachu. Sama sie gryzłam
OdpowiedzUsuńPrzypomniały mi się wyczyny saneczkowe. Miałyśmy bardzo kiepskie sanki i prawie codziennie przynosiłam je pod pachą, rozwalone, bo akurat ktoś w nie wjechał. Tato skręcał i na następny dzień to samo, nie wiem nie było w sprzedaży?, czy nie co? Pamiętam, jak kupili nam figurówki na spółkę z siostrą, mogłyśmy jeździć co drugi dzień, ale jak się wnerwiłam, to jedną schowałam i nie dałam jej.
OdpowiedzUsuńZ koleżankami bawiłyśmy się tylko na zewnątrz, po domach się nie chodziło, każda z nas miała małe mieszkanie, nie było miejsca na zabawy. Miałam ukochane łąki, szałasy na nich. Codziennie dostawałam ścierą od Mamy, bo sis chodziła mnie szukać, a ja obiecywałam, że jutro już nie pójdę i...szłam.
Poranne dzień dobry, blokowe nie pałacowe, miejskie nie wiejskie. Ciepło i słonecznie. Dobrego dnia.
OdpowiedzUsuńHej Kurki, pogoda cudna a ja spędzam czas na czekaniu, hydraulik ma przyjść i naprawić kran w łazience, bo tak zakręcony, że sama odkręcić i naprawić nie dam rady. Nie ma chyba nic gorszego, cały dzień rozwalony, a "urlopu" już mi niewiele zostało.
OdpowiedzUsuńTo chociaż poleniuchować możesz bezkarnie czekając na manstra :) Miłej reszty dnia ! Ja dzisiaj prywatnie do ortopedy- ciekawe, czy nadal będą zastrzyki do stawu ? Pozdrawiam popołudniowo- BDB
UsuńBDB, i co? Dalej do stawu?
UsuńNo niestety- za tydzień kolejna iniekcja do stawu :( a jesienią dłuższa rehabilitacja w szpitalu. A po za tym- miłego dnia :)
Usuńuo jezu, bede trzymac kciuki za zaszczyk....
UsuńHelou Kurniku kochany! Zapierdzielałam dziś na waciki,wiec dopiero teraz się odzywam.Zupełnie zaskoczyło nas dzisiejsze 29 st.Pracowałam w bluzie z dlugimi rękawami, wiec komfortowo nie było,ale co poradzić.
OdpowiedzUsuńUmordowani jestesmy,pielenia sporo,a pancia wymysliła ,żeby usuwać/wyrywac część wrzosów,bo uschły. O mamuniu, toz to koszmar w ciappki był.Troche sie udało,ale ogólnie to wrzos przerosnięty, od spodu suchy a z góry normalny, J.sie muęczył strasznie,bo on sie za to zabral. Ja troche pomogłam,jak juz skoczylam pielenie w innym miejscu.
Myslałam,że dam rade jeszcze obkosić tutejsze gumno,ale nie wiem,juz po 18, chyba jednak spasuję,słonce dalej grzeje, jestem zmeczona, może jutro sie uda.
Dora, dobrze że to sezonowa robota, bo można by się zajeździć.
UsuńW zasadzie zima tylko odpoczynek, ale spdzaranie zawsze i tak, bylam to wiem.tak tu jest na okraglo, dlatego tylko wyjazd pozwala oderwac sie i odpoczac psychicznie i fizycznie, bo tak to spokoju nie zaznasz.mam zostac w Polsce teraz, ale juz mi szkoda J. No i wiem, ze znow nedzie zaniedbane wszystko jak zniw przyjade, oni by chcieli, zebym byla tak jak J. Na zawolanie.
UsuńWitajcie, u nas też grzało i wróciłam z huty padnięta i skołowana. Rozmawiałyśmy z koleżanką o przejściu na emeryturę i nie wiemy, który moment będzie dla nas najkorzystniejszy, a nie mamy nikogo znajomego w ZUSie, aby popytać, kurczę, już mam dość.
OdpowiedzUsuńBezowa, o ile się orientuję, przysługuje Ci odprawa i dla niej warto się przemęczyć. Natomiast jakieś dodatkowe miesiące w robocie chyba niczego nie zmienią. Może Elaja się zna albo zna kogoś, kto się zna? Napisz do niej.
OdpowiedzUsuńHanuś odprawa, to jednomiesięczne pobory, ja czekam na 40-lecie, bo to są pieniądze. Chodzi o te przeliczniki, bo kadrowa dziś nam mówiła, że najkorzystniejszy dotychczas jest lipcowy przelicznik, ale ja w lipcu nie mogłam iść, a do następnego roku do lipca nie mam siły pracować. Najlepiej pasowałoby mi odejść na koniec marca, bo muszę złożyć wypowiedzenie 3-miesięczne, a 1 marca mam to 40-lecie.
UsuńBezowa, to właśnie miałam na myśli, to jakieś "lecie". Źle się wyraziłam. Znaczy na "lecie" to możesz już w marcu. Musisz się dowiedzieć, ile zyskałabyś ciągnąc do lipca. Jeśli parę stówek (hrehre) to dasz radę, choćby łatając L4. A jeśli to 10 zeta, to niech se wsadzą.
UsuńOto, to.
UsuńBezowo, a nie możesz na wariata do ZUS-u zajść i poprosić żeby Ci poradzili? Mnie babka poradziła i dobrze na tym wyszłam. Może nie trzeba znajomego, a nuż się uda? Chyba, że same paskudy u was siedzą, bo na taką też trafiłam.
OdpowiedzUsuńHydraulik był, naprawił, chociaż z początku marudził.
Ewunia, właśnie muszę się wybrać, może akurat trafię na "człowieka".
UsuńTrafiają się normalni i normalne, mnie się w ZUSie w Nowym Sączu kiedyś udało. A 2 dni temu zaprzyjaźniłam się z przemiłą panią z NFZ...
UsuńNo właśnie, Ewa2, dobrze nawijasz, przecież to nie tajemnica wojskowa! Rzekłabym, że to ich psi obowiązek.
OdpowiedzUsuńAle fajne wasze wspominki z dzieciństwa! Z sankami mi się skojarzyło. U nas zjeżdżało się z Gubałówki, 2 kroki od domu. Spod samego lasu było strasznie wysoko, tylko M., siostra Bachy się odważała tak zjeżdżać, nawet chłopaki się bały. Na dole stała taka szopa drewniana i trzeba było umieć zahamować wystarczająco wcześnie. Mnie się raz nie udało i rozwaliłam sanki. Ale koleżanka miała gorzej, bo nos złamała... Zjeżdżało się też z mini pagórka tuż za płotem, ale zjazd był na ulicę. Pamiętam jak M o malo nie wpadła pod taksówkę marki Warszawa, kierowca tak się wściekł, że przyszedł z awanturą do domu i ochrzanił Mamę i Ciocię, że dzieci nie pilnują...
OdpowiedzUsuńMika, chyba nie z samej góry tej Gubałówki zjeżdżała, co? Powiem Ci, że Góra Chełmińska to spoko taka nasza Gubałówka. Z trzeciego rowka to z 50/h sanki grzały!
OdpowiedzUsuńSpod lasu, ale tutaj za mostem , jak idziesz w dół ode mnie. Prędkość podobna albo i trochę większa.
UsuńByła kiedyś w Tarnowie stara,nieduża skocznia narciarska. Chodziło się tam na sanki. Podchodziło pod sam próg skąd skoczek wylatywał i zjeżdżało po tej stromiźnie na łeb. Podejście było strome, zjazd dość długi, dość prędko człowiek się umordował, ledwo się do domu dotelepało, bo był spory kawałek drogi na piechotę.
OdpowiedzUsuńNo, najgorzej było z tym podchodzeniem, nieźle się upociliśmy. Gdzie by teraz dzieciakom się chciało tak podchodzić... Ale swoją drogą, to chyba mieliśmy znacznie więcej swobody i byliśmy bardziej samodzielni.
UsuńMika, nie było tylu zagrożeń. Prawda stara jak świat - rozwój cywilizacji = wzrost przestępczości i innych zagrożeń. A to, co nam (dzieciakom) do łba strzelało, to inna sprawa. Naszym rodzicom nawet się nie śniło, że jesteśmy tacy kreatywni!
UsuńHej, Kurki! Nalałam sobie winka, obejrzałam pałac, poczytałam wspomnienia:)
OdpowiedzUsuńHana, MM,BDB i Grażyna, zazdroszczę Waszych pałaców:)
A u mnie była dziś jedna Kura z daleka. I pojechała.
No gaszę już, gaszę. Śpijcie dobrze!
Kalipso, Ty tu oczy nam nie zamydlaj, tylko pokazuj ten mały, biały domek, bo chyba uświerknę w końcu z ciekawości. I jaka Kura zbłądziła pod strzechę?
UsuńHrehre:) Ten domek tak jakos nie przystaje do moich wyobrażeń niedawnych na temat domu, jaki będziemy mieć, że nie wiem wcale, jak go pokazać. A Kura zdjęcia robiła co chwilę i mówiła, że na blogu pokaże. A tu wszędzie bałagan. Ale robiła, robiła, cykała.To niech pokaże i niech się sama pochwali, ze w podróż wyruszyła. A była nie tylko u mnie. O Warszawę zahaczyła, taka powsinoga:)
UsuńDzień dobry Kurki.
OdpowiedzUsuńChmurzy się trochę, przyjemne 20 stopni, miłego dnia życzę.
Och, ja też mam taką historię. Mój wujek pomnieszkiwał jakiś czas w takim pałacu we Frydrychowie. Jeżdzliśmy tam z braćmi ciotecznymi na rowerach tak wielkie były sale. Ach, gdzie sa zdjecia z tamtych lat! Musze je odnaleźć. :)
OdpowiedzUsuńGosia, trzy pałace zaliczyłam, ale w żadnym z nich nie jeździłam na rowerze!
UsuńHelou Kurniku, nadawam z chwili na odsapkę. Przycięlam histerię, tu wszystko rosnie jak szalone, lekka ziemia, histeria dazy do ekspansji terenu, ach gdybym mogla to byl nabrala tu szczepek i sadzonek, ale auto nie z gumy niestety i nie ma jak .a probowalam w woreczku, namoczone i kblozone mokra szmatkâ i nie zdalo egzaminu.
OdpowiedzUsuńNo nic, koniec przerwy, ide ciachac bluszcz.
Dora, powsadzaj do plastikowych doniczek z ziemią.
UsuńAlbo do kubków po jogurcie.
UsuńA no i juz wiem,ze w sobote to na 100% nie wyjezdzamy, zatem po niedzieli,a kiedy dokladnie to juz nie chcę o tym mysleć. Moze w poniedziałek,moze we wtorek. Kilka spraw sie na to złozyło,no cóż, cos za coś. J.kupił auto i trzeba kilka spraw w zwiazku z tym pozałatwiac. Auto docelowo będzie w Polsce,ale póki co tutaj.Druga sprawa,to szefostwo wlasnie zwinel omanatki i wyjechalo na weekend,bez uprzedzenia,wiec J. nie zdazył się rozliczyć. No tak to.
OdpowiedzUsuńDora, a to dziady miemieckie! Do roboty to wiedzą gdzie szukać!
OdpowiedzUsuń