piątek, 21 listopada 2025

CO BYŁO, CZEGO NIE BYŁO I CO BYĆ MIAŁO

        No, paczajcie! Minął ponad miesiąc, a przeleciało jak mgnienie oka! Co prawda był powód, dla którego czekałam, żeby napisać nowy post, ale jedno zdarzenie (nie piszę wydarzenie, bo to zbyt górnolotnie) nie doszło do skutku, a na  rezultat drugiego muszę jeszcze poczekać, jednak coś naskrobać kurzym pazurem trza. No to skrobię.
    Po pierwsze znów o książkach. Przeczytałam wreszcie wyczekane  w bibliotecznej kolejce "Życie Violette" Valerie Perrin i jestem zachwycona. Czytałam przedtem dwie jej książki, "Colette" i "Cudowne życie" i obie bardzo mi się podobały, ale "Violette" jednak najbardziej. Mam zwyczaj, czytając, polemizować w myślach z bohaterami, zastanawiać się, co bym zrobiła tak jak oni, a co inaczej. Choć w przypadku Violette  nie zrobiłabym prawie nic tak jak ona, to jednak niemal weszłam w jej skórę i odczuwałam jej losy jak własne przeżycia. Perrin pisze tak, że łatwo za nią podążać, uruchamia naszą empatię.
    Druga książka, o której chcę napisać, to książka zeszłorocznej noblistki Ha Kang "Nie mówię żegnaj", która jest utrzymana w konwencji onirycznej i nie wiemy w gruncie rzeczy, co w niej jest realne, choć w częściach dotyczących historii jest dokładna i logiczna, taka reporterska. Całość dzięki kontrastowemu zestawieniu wstrząsających faktów z nierealną rzeczywistością bohaterki jest fascynująca.
    W czasie tego miesiąca przeczytałam również trylogię "Wendyjska winnica" Zofii Mąkosy, wspaniałą opowieść o losach ludzi z okolic Zielonej Góry, obejmującą czasy wojny oraz tuż przed- i tuż powojenne. Bardzo piękna, siłą rzeczy tragiczna opowieść. W ogóle po książki Zofii Mąkosy warto sięgać, autorka pisze świetnie, zawsze ciekawie, jej powieści mają interesującą fabułę i są dobrze przygotowane od strony merytorycznej.
    Do tego jeszcze zaliczyłam dwie  książki z cyklu "Zanim wystygnie kawa" Toshihazu Tawaguchi, kilka romansideł i trzy książki z serii "Kot, który..." Lilian Jackson Braun. Tylko trzy, bo akurat te trzy mam w domu.

    A na półce czekają w kolejce pożyczone od znajomej "Chłopki" i biografia Sarah Bernhardt kupiona z grudniowym numerem "Zwierciadła". Nie dziwię się, że sprzedaż czasopism leży. Sama kupuję je rzadko, chyba że z książką lub innym ciekawym dodatkiem


    W okolicach święta niepodległości była u mnie córka. Zdążyłyśmy zaliczyć długi spacer do lasu i zorganizować babskie spotkanie z moją siostrą i jej córką przy kawie i ciastkach w bardzo miłej kawiarence. Same baby, w tym trzy zdeklarowane singielki, hrehrehre. Z wyjątkiem mojej siostry, która jeszcze mocno przeżywa żałobę i  takie deklarację z jej strony w zasadzie nie mogą paść, bo nie byłyby nawet w miarę obiektywne.
    W lesie "grzybów było w bród", szkoda tylko, że niejadalnych raczej. Wprawdzie widziałyśmy dwie czubajki, ale nie były to kanie, a prawdopodobnie czubajki czerwieniejące. Nawet nie podchodziłam do nich bliżej, bo żeby się upewnić, musiałabym je zerwać lub przynajmniej nadłamać, a po co; były jeszcze młode i nieduże.






    Opowiem wam jeszcze o spotkaniu, które miało być poświęcone tragicznie zmarłemu w wieku 35 lat poecie, mojemu koledze z czasów studenckich, Jackowi Karaszewskiemu. W zorganizowanie tego spotkania był zaangażowany, oprócz znajomych Jacka Karaszewskiego, mój eksszwagier,  Andrzej Wojciechowski, również poeta, który dobrze znał Jacka Karaszewskiego i cenił jego poezję, a głównym motorem był brat Jacka, Zbigniew Karaszewski, uznany plastyk, który stworzył cykl obrazów zainspirowanych zbiorem "Zwierzęta miasta".
Napisałam, że "miało być poświęcone", bo - jak ze zdumieniem się dowiedziałam - głównym prowadzącym był Stefan Brzozowski z "Czerwonego tulipana" ze wspomnieniami z klubu Niebo i w zasadzie to spotkanie zdominował, choć niewiele miał z jego bohaterem wspólnego. Jacek Karaszewski w tym wszystkim gdzieś trochę zaginął. Ci co powinni o nim mówić, zajęli mało miejsca, albo wręcz nie zostali dopuszczeni do głosu. Było miło spotkać ludzi z dawnych czasów, posłuchać piosenek, ale przecież nie o to chodziło. No cóż, nasz miejski grajdołek artystyczny raczej się nie popisał.
    Jest jednak niewątpliwy plus tego spotkania; udało mi się zdobyć wiersze Jacka Karaszewskiego wydane przez jego brata. Zbiorków było czternaście i chętne osoby brały udział w losowaniu, które polegało na tym, że z talii kart z odłożonym jednym dżokerem trzeba było wyciągnąć kiera lub dżokera właśnie. Od razu mi skrzydełka opadły, bo na ogół nie mam szczęścia w losowaniach, więc namówiłam siostrzenicę, żeby też losowała. O dziwo, to ja wyciągnęłam kiera i to damę! I mam! Przeczytałam niemal od razu. To dobra poezja, w klimacie podobna do poezji Andrzeja, zresztą oni obaj bardzo podobnie patrzyli na świat.



Tomik wydany bardzo skromnie, w 1993 roku, już po śmierci poety.

    No i jakoś smutno się zrobiło na koniec, ale gwoli ścisłości muszę napisać, że odbiór spotkania był wśród jego uczestników bardzo pozytywny, chyba niewiele osób wyszło z uczuciem niezadowolenia, ja w gruncie rzeczy też odebrałabym to lepiej, gdybym nie wiedziała, jakie były wstępne założenia.
Bo wieczór był naprawdę miły.

1 komentarz:

  1. Ja ostatnio bardzo mało czytam, może dlatego, że uwielbiałam to robić wieczorami, w łóżku i niestety szybko mnie zaczynają boleć oczy, a i Gutek od razu zaczyna się mościć koło mnie...
    Dla tych, które uwielbiały Chmielewską, ostrzegam przed czytaniem Rudnickiej, bo to jest próba podrobienia Chmielewskiej, jak dla mnie nieudana...
    Oooo, nawet jestem pierwsza

    OdpowiedzUsuń